Enrique Iglesias w Krakowie: Zwyczajny bohater [relacja, zdjęcia]
Iśka Marchwica
Dla wielu osób to był niezapomniany koncert. Na pewno dla dziewczyn, które Enrique Iglesias przytulił i namiętnie pocałował. I dla ochroniarzy, którzy z niewzruszonymi minami trzymali gwiazdora wiszącego na coraz to wyższych barierkach i wspinającego się po trybunach do spragnionych jego bliskości fanek. I pewnie dla tych, którzy Enrique widzieli na żywo w 2000 roku i dla tych, którzy przyjrzeli się twarzy wokalisty, gdy wzruszony, w morzu świateł z telefonów komórkowych, śpiewał "Hero".
Enrique Iglesias to gwiazda muzyki pop, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać - to wyświechtane zdanie, ale już po drodze do Tauron Areny, można było stwierdzić, jak bardzo jest prawdziwe. Szerokie ulice doprowadzające do tej największej w Krakowie i zdecydowanie najprężniej działającej hali koncertowej dosłownie zalały rzeki ludzi, zmierzających na wyjątkowy koncert hiszpańskiego gwiazdora.
Arena wypełniona została niemal po brzegi - wiernymi fanami i fankami, które bez względu na to, jak daleko i wysoko siedziały, przez cały koncert krzyczały z ogniem w oczach "I love you Enrique!". Ale też osobami, które chciały zobaczyć na żywo legendę muzyki pop, ikonę także mody i - cóż trzeba to powiedzieć - męskiej urody.
W końcu wszyscy kojarzymy nieśmiertelne przeboje Iglesiasa - od "Hero", przez "Bailamos", aż po porywające i rozrywające wstawkami hiszpańskiej gitary "Tired of Being Sorry". Nic więc dziwnego, że podczas rozgrzewającego, przyjemnie jazzującego setu DJ-a, na trybunach dawało się wyczuć pewne podniecenie, a gdy tuż przed właściwym koncertem rozbrzmiał hit szwedzkiego duetu Icona Pop "I love it", publiczność wpadła w pierwsze, zupełnie zrozumiałe spazmy.
Potem na scenie pojawił się Enrique Iglesias ze swoim zespołem, oślepiło nas migające hasło "Sex and Love" i gdyby to był film Hitchcocka - zatrzęsłaby się ziemia. Publiczność wpadła w spazmy po raz drugi i tak już zostało do końca koncertu.
W światłach stroboskopów, pomiędzy odpalanymi scenicznymi racami, na ogromnej scenie Tauron Areny, Enrique Iglesias w otwierającym przebojowym "I'm a Freak" wydawał się mały, zagubiony i nieco onieśmielony. A wręcz - zmęczony. Ubrany, jak chłopak z sąsiedztwa, Enrique chował się nieco za czapką z daszkiem, jakby dyskotekowe i rozgrzewające wielotysięczną publiczność piosenki z ostatniej płyty nie były dla niego wyzwaniem.
Nie trwało to jednak długo - lody pękły, kiedy wejście na catwalk dla wokalisty rozgrzało hiszpańskie trio. Dwie gitary i cajon wprowadziły nas w hiszpański klimat, za którym musiało pójść gorące i seksowne "Bailamos". Enrique wyraźnie się rozluźnił, wchodząc w piękny duet z jedną ze swoich wybitnych towarzyszących wokalistek. Przez cały koncert zresztą nie mogłam pozbyć się wrażenia, że hiszpańskie klimaty, piosenki w ojczystym języku, namiętne ballady i realna interakcja z ludźmi, to coś co Iglesiasa pociąga bardziej, niż stworzone na potrzeby hitów piosenki disco i stadionowe zachowanie.
Nic dziwnego, że przed kolejnym namiętnym duetem "Loco", Iglesias zwierzył się nam, że dobrze czuje się w Polsce i wspaniale wspomina koncert z 2000 roku. Enrique wyznał, że aż pięć jego dziewczyn pochodziło z Polski, co wyraźnie podbudowało żeńską część publiczności. Szczere wspomnienia minionych miłości niewątpliwie poruszyły wokalistę - długo stał przytulony ze swoją sceniczną partnerką, jakby szukając w tym uścisku odpoczynku, a w trakcie piosenki padł jej do kolan, uzupełniając niezwykle poruszające przesłanie "Loco" mową ciała i mimiką twarzy.
W tym miejscu i stanie ducha, Enrique pozostał też podczas wykonania coveru legendarnego "Knocking on Heaven's Door". Hiszpan zdecydował się zaśpiewać go w bliskim otoczeniu zespołu, siedząc na wysokim stołku lub kucając tuż przy publiczności, skupiony, z zamkniętymi oczami i pochłonięty utworem. Siła przekazu kompozycji była wręcz piorunująca.
Z kolejnymi przebojami, jak "Tired of Being Sorry", czy ukochana ballada lat 90. "I just wanna be with you", na scenę powrócił klimat festiwalowy - między laserami i kolorowymi wizualizacjami, Iglesias stopniowo rozgrzewał się do roli "wodzireja", dyrygując uniesionymi rękami publiczności i zapraszając do wspólnego śpiewania. Wystrzelone z granicy sceny chmury confetti na chwilę przysłoniły artystę, który korzystając z naszego oszołomienia... wskoczył na boczne trybuny, wspinając się na nie jak zwinna małpka.
Trzymając się barierek, dosięgnął stojących tam dziewcząt, którym przez dłuższy czas towarzyszył, śpiewając tytułowy utwór z przebojowego albumu "Escape" z 2002 roku. Radość fanek była ogromna - niemal całą trybuna przesunęła się bliżej artysty chcąc zobaczyć go z bliska. Enrique wybrał jednak tylko jedną szczęściarę, której dał buziaka. Jedną po tej stronie sceny, bo tego wieczoru w sumie trzy dziewczyny omal nie zemdlały w ramionach przystojnego artysty. Ale - trudno mu się dziwić, skoro ma słabość do Polek...
Iglesias zresztą w ogóle przez cały koncert nie ograniczał swoich kontaktów z widownią. Wszędzie było go pełno - zeskakiwał ze sceny do tłumu szturmującego barierki na płycie Areny, wytrwale podawał ręce wszystkim którzy akurat korzystali z bliskości wokalisty i nie nagrywali go smartfonami. Przebiegał w szalonym tempie z jednej strony sceny na drugą, żeby z kolei dać się przytulić dziewczętom na jeszcze bardziej oddalonych trybunach.
Enrique Iglesias w Krakowie - 16 grudnia 2016 r.
Największą radość sprawił chyba jednak cierpliwym widzom zgromadzonych na tylnej płycie. Po kolejnym zaciemnieniu, kiedy nieco ucichły piski fanek, muzyka delikatnie zaczęła wprowadzać motyw najsłynniejszej ballady Hiszpana, a on sam objawił się na małej, delikatnie podświetlonej scence ustawionej na tyłach Areny. Stamtąd zaśpiewał "Hero" - wyraźnie wzruszony i poruszony reakcją publiczności, która - co nietrudno było przewidzieć - zaśpiewała z nim balladę od początku do końca.
Światła zostały wygaszone, a publiczność rozświetliła się tysiącami latarek z telefonów. "Niech to miejsce zaświeci jak gwiazdy!" - powiedział Iglesias, co ośmieliło kolejne setki osób. Wkrótce w Arenie, na tle przepięknego "Hero", zapanował iście świąteczny i intymny nastrój. Enrique podziękował za niego klękając na scenie i przykładając głowę do podłogi, jak to robił już kilka razy tego wieczoru. Tym razem jednak wydawał się niezwykle poruszony.
Iglesias wie jednak doskonale, że z publicznością nie można pożegnać się romantycznie i spokojnie. Po chwili oczekiwania, gwiazda wieczoru zaświeciła ponownie na głównej scenie. Wyraźnie ożywiony, zadowolony z przebiegu show i rozochocony Iglesias wykonał z Gente de Zona "Esto No Me Gusta", za którym po prostu musiało pójść najnowsze hiszpańskie i przesycone klimatem flamenco "Bailando".
Scenę to zasypywały pióra i confetti, to wypełniała się spadającymi wciąż nowymi balonikami-piłkami z logo Enrique, którymi zresztą wokalista bawił się jak dziecko. Widać jednak było, że największą frajdę sprawia mu wychodzenie do ludzi i kontakt z nimi, a im więcej działo się show, tym bardziej zespół zachowywał się, jak podczas knajpianej imprezy, a Iglesias garnął się do zapatrzonych w niego widzów.
I pewnie gdyby do finałowego "I like it" wyszedł Pitbull we własnej osobie, to hitchcockowskie trzęsienie ziemi dopełniłoby się ostatecznie. Jednak nawet bez udziału słynnego producenta, który od lat udziela się w produkcjach Iglesiasa, finał krakowskiego "Sex and Love" był fajerwerkowy. Wykonane na bis po długich oklaskach - i nawet wygaszeniu sceny! - "Takin' Back My Love" było jedynie zasłużoną wisienką na torcie i niewątpliwie czystą przyjemnością dla artysty i jego niestrudzonego zespołu.
Enrique Iglesias podróżuje z koncertami "Sex and Love" od dwóch lat. Pewnie nigdy te koncerty się nie powtarzają, a niewątpliwie po koncertach nastawionych stricte na promocję płyty artysta zmienił nieco koncepcję. Setlisty tych koncertów są tak różne, że dla publiczności niemal zawsze jest niespodzianką, jaki zestaw utworów usłyszy. Krakowski koncert był właściwie podróżą przez kilka albumów Enrique Iglesiasa, przez jego muzyczne fascynacje i różne życiowe zawirowania.
Niewiele było tu "Sex and Love" - i dosłownie, bo artysta wybrał jedynie kilka najbardziej przebojowych i rozpoznawalnych numerów ze swojej ostatniej płyty, i w przenośni. Bo w Krakowie Iglesias dał się poznać jako artysta dojrzały, spragniony kontaktu z drugim człowiekiem i dobrej, szczerej zabawy. Podbił nasze serca nie tylko powtarzanym niezdarnie "Dziękuję", historią o polskich miłościach, stadionowymi zabawami z publicznością, czy podmienieniem jednego z wersów "Hero" na "I'm in Poland, baby!". Dotarł do nas, pomimo ogromnej przestrzeni, huku i festynowego charakteru koncertu, swoim uśmiechem, spojrzeniem, ludzką wrażliwością i typowo hiszpańską namiętnością, z jakąś odnosił się do swoich świetnych towarzyszek wokalnych.
Koncert Iglesiasa okazał się nie tylko typowym show gwiazdy pop - z nastoletnią histerią i piskami, z wyciąganiem spragnionych dotknięcia ideału dłoni i śpiewaniem przez tłum wszystkich piosenek. To było po prostu elektryzujące przeżycie.
Iśka Marchwica, Kraków