Cyndi Lauper: just wanna have fun, wiadomo [RELACJA]
Czego oczekiwałam po pierwszym, i prawdopodobnie ostatnim, koncercie Cyndi Lauper w Polsce? Syntezatorów, kolorków i hitów, które moglibyśmy wspólnie pośpiewać. Czy to dostałam? A pewnie, i to wszystko owinięte w wiele, naprawdę wiele słów.

Już od wejścia było wiadomo, że kolorów nie zabraknie. Tyle peruk, co tam, to widziałam tylko na backtage’u "Twoja Twarz Brzmi Znajomo". Potem na intro usłyszeliśmy "One Way Or Another", podczas którego realizator oparł się o suwak volume, żeby uciszyć towarzystwo, zobaczyliśmy krótkie wideo, które przypomniało wszystkim tę najbardziej znaną twarz Cyndi, i się zaczęło.
Na rozruszanie "She bop", a po nim wokalistka przywitała się z fanami, przepraszając (po raz pierwszy z kilkunastu), że nie dała rady nauczyć się polskiego. Z pomocą na szczęście przyszedł translator Google. Była też przerwa na mopowanie sceny, a za narzędzie złapała sama Cyndi. Już po "Nie jest taki, jak u mnie w domu…" było wiadomo, że to będzie trochę koncert, a trochę stand-up. Później dodała jeszcze, że przeprasza, że to jej pierwszy raz w Polsce i że jest bardzo podekscytowana, bo kocha Polaków, i można było lecieć do "The Goonies 'R' Good Enough".


Nieco poważniej zrobiło się przy coverze "When You Were Mine", następnie szybkie przebranie w suknię i usłyszeliśmy "I Drove All Night", które pokazało, co Cyndi naprawdę potrafi. Atmosferę pod znakiem "wow" wokalistka szybko rozładowała, żartując, że nikt wcześniej nie śpiewał o kobietach prowadzących samochód.
Ukłon należy się też za to, że swoje pięć minut na popisy dostał zespół i artyści odpowiedzialni za oprawę wizualną. Co jeszcze trafiło na setlistę? Między innymi "Who Let in the Rain", "Sally’s Pigeons", "Change of Heart", "Time After Time" oczywiście czy "I’m Gonna Be Strong", które zafundowało mi wyczekiwane ciary.
Wszystko to przeplatane przebierankami – raz w białą suknię, a raz w strój przywołujący na myśl Wielkiego Ptaka z "Ulicy Sezamkowej" – i historiami. Opowieści były to czasem poważne, a czasem… Mam takiego kolegę, który często opowiada coś, dodając 10 dygresji, a na końcu okazuje się, że do puenty moglibyśmy dojść w trzy zdania. I trochę tak to właśnie było. Ale czy to komukolwiek przeszkadzało? Ani trochę, fajnie było poznać trochę smaczków. Wystarczyło płynąć z prądem. Go with the flow, jak to mówią.

Emocje sięgnęły zenitu, kiedy Cyndi przeszła na mniejszą scenę, bliżej fanów, i zaśpiewała na bis "Shine" i "True Colors". Imprezę zwieńczyło oczywiście"Girls Just Want to Have Fun".
To było naprawdę dobre, pełne żartów, kameralne pożegnanie ze sceną. Czy to jeden z tych koncertów, którymi będę się chwalić, że na nich byłam? A jak!


