Primavera Sound: Dzień trzeci (relacja)
Jeśli dwa duże dni festiwalu i jeden mniejszy, rozgrzewkowy narzuciły ostre tempo, tak dzień trzeci mocno wyhamował. Choć może w moim przypadku był to wynik błędnie obstawionych wykonawców. Tak jak w przypadku całości imprezy, sobota podzieliła sceny między gwiazdy dużego formatu, legendy przypominające swoją twórczość i zespoły mniejsze, choć równie znaczące.
Dzień rozpocząłem od dużej sceny, na której płytę "Marquee Moon" zaprezentowała grupa Television. Z koncertami wskrzeszającymi kultowy materiał wiąże się spore ryzyko, co pokazał już Peter Hook. Television odegrali muzykę pierwotnie nagraną w 1977 roku. Blisko oryginału, czyli łącząc brzmienia punkowe z rockową elegancją i mocnym posmakiem awangardy tamtych czasów. Koncert bardzo melodyjny i bardzo ładny. Idealny na tę porę dnia i doskonałą, wreszcie, pogodę. Television potwierdzili siłę swojej muzyki i pokazali Barcelonie, czemu w 1977 byli aż tak wpływowi.
Po Television skusiłem się na Dum Dum Girls. Wydające w barwach legendarnej wytwórni Sub Pop, Kalifornijki przyjechały zaprezentować materiał ze swojej najnowszej płyty, wydanej w tym roku "Too True". Drobne, szczupłe, ubrane w skąpe i prześwitujące małe czarne, z białymi kołnierzykami i nieproporcjonalnie dużymi, kremowymi gitarami wyglądały jak kapela z amerykańskich balów maturalnych. I tak też brzmiały, czyli lekko, pop-rockowo, na wskroś kalifornijsko. Koncert przeciętny, ani odrzucający, ani przykuwający uwagę. Podobnie jak odbywający się niemal równolegle na dużej scenie występ Spoon, prezentujący granie gitarowe, trochę indie, trochę brit-popowe. Posłuchać można, całości oglądać nie trzeba.
Tuż przed 22. przypomniałem sobie o istnieniu Godspeed You! Black Emperor. Post-rockowcy z Montrealu zajęli średnią scenę ATP prezentując to, w czym są naprawdę dobrzy, czyli muzykę masywną, epicką, a jednocześnie niepozbawioną przestrzennych i uwodzących melodii. Co prawda w 2012 roku odeszli nieco od dronującego post-rocka sensu stricte, jednakże w Barcelonie zaprezentowali kompozycje m.in. ze "Skinny Fists", udowadniając, że ich dorobek nadal się broni i nadal jest za co ich lubić.
W przerwie między GY!BE, a zbliżającymi się The Buzzcocks, swoich sił próbowali The Dismembrent Plan i Connan Mockasin. Przechodząc płynnie między scenami Pitchfork i Vice można było spokojnie zapoznać się z indie-rockiem The Plan i muzyką psychodelizującą Mockasin, choć na tych ostatnich warto było jednak zająć miejsca bliżej sceny. Grali bowiem tak łagodnie, że Dismembrent Plan miejscami ich zagłuszali. Oba zespoły jednak nie zatrzymały mnie na dłużej i bez żalu poszedłem zobaczyć The Buzzcocks.
Od razu muszę się przyznać, że z punk rocka '77 wolę Damnedów, Clashów, chuliganów z The Business, czy Cockney Rejects, niż pierwszych punkowców, którzy sami ocenzurowali swoje teksty, by móc grać w telewizji. No, ale to legenda, grupa wpływowa, bez nich nie byłoby choćby Joy Division o czym nieprzypadkowo wspomniał Hook dzień wcześniej. I pewnie nie byłoby setki innych zespołów. Nie wiem ile Buzzcocksi mają dziś lat, na oko dałbym wokaliście przynajmniej 60-tkę. To miły pan, z mocno przerzedzoną siwizną, brodą a'la późny Fidel Castro i chyba już nie piwnym brzuszkiem. Buzzcocksi zagrali bardzo melodyjnie, względnie młodzieńczo, co przy ich wyglądzie sprawia wrażenie lekko absurdalne i średnio punkowo. Skojarzyli mi się bardziej z Beatlesami i myślę, że ci, którzy nie weszli do środka nie mieli czego żałować. No chyba, że starych numerów, młodzieńczego błysku w oku i fatalnego, jak na Primaverę nagłośnienia.
Kto króluje w hip hopie? East Coast czy West Coast, trueschool czy newschool, Long Beach czy Compton? Według Kendricka Lamara to spadkobierca Tupaca Shakura, czyli... on sam. Młody Kalifornijczyk gra melodyjnego rap, ze śpiewanymi refrenami. Kendrick wystąpił z live bandem, co dało mu szansę popływać po dobrze zagranych podkładach. Niestety moim zdaniem artysta zmarnował potencjał zespołu. Kendrick występował na dużej scenie i zgromadził naprawdę sporą widownię. By jednak rozbujać tak liczny tłum, trzeba mieć sporo charyzmy i to nie tylko w szybkich partiach. Kendrick, co prawda łatwo nawiązuje kontakt z widownią, ale wypada blado. A freestylowane partie, a'capella, kładzione celowo ściszanym głosem nie porywają. Taki to i jego styl, bez boom-bapowych patentów, bez mocnej braggi i do takiej wizji rapu artysta ma prawo. Co więcej znajduje odbiorców i wyznawców. Cloud Nothings z kolei prezentują granie, które nigdy do mnie nie trafiało. To mocno melodyjne indie podane jednak bardzo energetycznie i bez grama obciachu w wokalach. Paradoksalnie zostałem kupiony, zwłaszcza mocno wydłużoną, noisową i agresywną końcówką. Chłopaki się nie oszczędzali, publiczność bawiła się dobrze, czyli wszystko w porządku. Polecam zobaczyć ich, gdy tylko będą grać w waszej okolicy.
Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o Nine Inch Nails, którzy w zeszłym roku zmartwychwstali wydając płytę "Hesitation Marks". Zaczęli mocno elektronicznie, pulsująco, post-industrialnie i tanecznie. To wychodziło im całkiem nieźle. Gitarowe części - kiedyś będące i znakiem rozpoznawczym, i siłą Trenta Reznora wyszły już znacznie gorzej. A znane, klasyczne kompozycje zamordował niezrozumiały i całkowicie nierozpoznawalny aranż. Nie wiem skąd tyle solówek, niby improwizowanych partii, i nie wiem po co, skoro sam Reznor wokalnie radzi sobie nieźle i nie musi niczego maskować. Wyczekiwany powrót NIN się nie udał. Może sprawdza się stara prawda, że niektórzy wracać nie powinni? Albo przynajmniej nie powinni odstawiać substancji.
Przed końcem dnia postanowiłem zajrzeć jeszcze na scenę Adidasa gdzie prezentowali się całkowicie nieznośni Say Yes Dog, z lekko elektronicznym pop-rockiem i dość ciekawi Włosi z Junkfood, którzy zaproponowali elektryczny jazz, z trąbką i ciekawymi melodiami. Najbliżej im było do muzyki filmowej, czuć było także naszego Stańkę. Zdecydowanie warto przyjrzeć im się bliżej, by wychwycić inspiracje i powiązania.
Na zamknięcie wybrałem The Foals. Angielski zespół prezentuje muzykę pop-rockową, uszlachetnioną lekko funkującą frazą, co daje naprawdę dobre efekty. Na dużej scenie brzmiało to naprawdę dobrze i mogło się podobać, nie tylko dziewczynom ze słabością do hipsterskiego image. Foalsi grają taneczenie, wokalnie na wysokim poziomie, instrumenty brzmią selektywnie, całość pracuje jak dobrze naoliwiona maszyna i spełnia swoje zadanie. Można się przy tym po prostu dobrze i bezpretensjonalnie bawić.
W drodze do wyjścia dałem jeszcze szansę duetowi Coldcave, prezentującemu mocno elektroniczny industrial, Cut Copy prezentujący się, jako spadkobiercy Pet Shop Boys i Motormamie grającą psychodeliczny, rock and roll w starym stylu. Wszystkie nazwy warto zanotować.
Trzeci dzień jest dniem ostatnim w Parc del Forum. Zostają jeszcze koncerty pożegnalne w klubach i podsumowanie. Jeśli chodzi o samo zamknięcie Parc del Forum to odbyło się bez fajerwerków, z kilkoma rozczarowaniami, z kilkoma zaskoczeniami. Na mocną trójkę z plusem.
Bartosz Rumieńczyk, Barcelona