Primavera Sound: Dzień drugi (relacja)
Jeśli pierwszego dnia najbardziej wyczekiwanym zespołem był Arcade Fire, to drugi dzień powinien należeć do Pixies. Mnie przede wszystkim jednak interesowała występy Polaków z Hokei oraz Furii. Po pierwsze to nasi, a po drugie byłem ogromnie ciekaw jak zostaną przyjęci. Jednak po kolei, bo o 20.45, w teatralnej sali Auditori Rockdelux, występowała Kim Gordon.
Basistka legendarnej grupy Sonic Youth pojawiła się ze swoim nowym projektem Body/Head, w parze z gitarzystą Billem Nacem. Kim Gordon zaprezentowała niemal godzinną porcję improwizowanej i dronującej muzyki gitarowej. Przesterom towarzyszyły wykrzykiwane monosylaby i wyśpiewane frazy pełne skargi, żalu i gniewu. Kim Gordon, występująca w złotych spodenkach była równie seksowna, co głośna i niebezpieczna. Odważnie eksperymentuje z hałasem, traktuje swą gitarę basową na przemian czule i brutalnie. Występ w Rockdelux był dla mnie uzupełnieniem koncertu ze sceny eksperymentalnej katowickiego OFF Festiwalu, gdzie dwa lata temu Kim zagrała wraz z elektroniczną Ikue Mori. Kim potwierdziła moje przypuszczenia, że z duetu Moore/Gordon to właśnie ona zdecydowała się iść swoją drogą, bez odcinania kuponów z dorobku Sonic Youth. I należy stwierdzić, że jako jedyna, bo jeśli na wspomnianym OFF można było porównać jej występ z koncertem Thurstona, to na Primaverze swoją ścieżkę pokazał Lee Ranaldo, współtwórca Sonic Youth. Występ bardzo dobry, łączący noise'owe ściany z melodyjnym, eleganckim graniem i przepięknym głosem. Jednak w porównaniu z Gordon to dla mnie nic nowego.
Wyczekiwani przeze mnie Hokei zagrali pół godziny, przy mocno przerzedzonej publiczności. Czterech muzyków, gitara, bas, perkusja i dodatkowe perkusjonalia, zaprezentowało dynamiczny set garażowego, szybkiego noise-rocka. Ci, którzy przyszli na koncert i zachęceni przez wokalistę podeszli pod scenę zostali kupieni, włącznie ze mną. A śląska Furia zagrała równo o 23., czyli dziesięć minut po starcie Pixies. Wielka szkoda, bo kto przy zdrowych zmysłach wybiera niszowy, jakby nie było, zespół blackmetalowy z Polski kosztem legendy alternatywnej sceny USA? Kto postanowił zaryzykować, ten dostał potężną ścianę dźwięku - tak dobrze nagłośnionego black metalu jeszcze nie słyszałem - oraz doskonale odegrane kompozycje z "Marzanny", "Grudnia" i "Jesieni". Furia świetnie radzi sobie zarówno w szybkich, brutalnych partiach, jak i momentach nastrojowych, niepokojących i przestrzennych. Polskim black metalowcom nie przeszkodziła ani niewielka widownia, kupiona zresztą w całości, ani dwie, sumiennie opróżniane flaszki Jacka Danielsa na scenie. Ponad 40-minutowy występ zamknęli kawałkiem "Jutro włamię się do Morza Śródziemnego", poprzedzonym alkoholowym hymnem: "Pijesz? Piję! Jaki znak twój? Orzeł biały!". Pokazali, co potrafią, zdobyli publiczność i nie przynieśli wstydu. Culture.pl dokonała trafnego wyboru przywożąc do Barcelony Nihila oraz chłopaków z Hokei.
Na Primaverze można było zobaczyć jeszcze dwie grupy poruszające się w rejonach black metalu, czyli hipsterów z Deafheaven i Norwegów z Kvelertak. W obu przypadkach były to niewypały. Deafheaven z San Francisco znają podstawy gatunku, mozolnie budują ściany dźwięku, wokalista daję sobie radę, perkusista gra jak automat, ale brakuje w tym wszystkim ducha, czyli tego, co na scenie określa się mianem prawdziwości. Określenie hipsterski black metal pasuję do amerykanów doskonale i to nie tylko ze względu na ich grzeczny image. W zeszłym roku na Primaverze zagrali Wolves in the Throne Room i tu więcej bym sobie obiecywał, z Deafheaven wyszedłem bez żalu, by w przerwie przed Kvelertakiem, dać szansę Darkside.
Duet Jaar/Harrington okazał się kolejnym, mocnym punktem programu. Darkside gra bardzo dobrą elektronikę, poruszającą się w rejonach wczesnego EDM, darkwave, czy dark electro, łącząc te wpływy z niemal progrockowymi, przestrzennymi partiami gitary. Na żywo całość prezentuje się dynamicznie i tanecznie, z typowym dla lat 80. pulsującym bitem. To moje osobiste odkrycie. A skoro o odkryciach mowa...
Doskonale pamiętam ile szumu narobił Kvelertak wydając "Mjod". Dla tych, którzy nie mieli okazji - wyobraźcie sobie black metal, napompowany dobrym groovem, punkową siłą i stuprocentową agresją. Tak było jeszcze w 2011. W 2013 grupa wydała "Mier" i impreza się skończyła. Na scenie wypadli, jak na płycie, co najmniej bezpłciowo. Agresję pierwotnego punka zamienili na melodyjne granie, z przesłodzonymi solówkami, z black metalu zostało tu niewiele, a przebojowości w tym tyle, co brudu w muzyce Deafheaven. Czyli tak jak się spodziewałem. Kvelertak wiszą mi piwo za spory kawałek występu Darkside, o co się upomnę, gdy tylko będę miał okazję.
No i Pixies, którzy w tym roku powrócili z dyskusyjną płytą "Indie Cindy". Jeśli nowy album budził kontrowersje, to koncert już raczej nie. Legendarna i wpływowa grupa zaprezentowała się w doskonałej formie, odegrała wszystko to, co odegrać powinna - nowym kompozycjom towarzyszyły znane utwory z "Surfer Rosa", czy "Doolitle". Muzyka alternatywna, no-wave'owa, dynamiczna, taneczna i przebojowa w najlepszym tego słowa znaczeniu. Występ zamknęli oczywiście retorycznym pytaniem "Where's My Mind". Po drugim dniu na pewno nie znałem odpowiedzi, ale festiwal opuszczałem bardzo niechętnie i to tylko ze zdrowego rozsądku, by dać radę dotrzeć na dzień trzeci.
Bartosz Rumieńczyk, Barcelona