Wystartował festiwal Primavera Sound w Barcelonie (relacja)
To już czternasta edycja międzynarodowego festiwalu w samym sercu Katalonii. W tym roku na Primaverę przyjechało ponoć sto tysięcy ludzi. A mają oni okazję wybierać koncerty spośród niemal 300 wykonawców. Impreza ma miejsce nad samym morzem, w Parc del Forum de Barcelona. Ale nie tylko.
Festiwal rozgrzewa się już od 27 maja na koncertach klubowych. W tym roku zaszczyt przywitania pierwszych widzów przypadł w udziale między innymi Polakom. W ramach promocji rodzimych artystów, przez Culture.pl, w barcelońskim klubie La de Apolo wystąpili znani z projektu Ed Wood - Hokei oraz reprezentanci śląskiej sceny black metalowej - zespół Furia. Na festiwal dotarłem 28 maja zaczynając od rozgrzewkowych koncertów w Barts i wspomnianym już La de Apolo. Pierwsze dźwięki, które usłyszałem w Hiszpanii to free jazz elektryczno-akustycznego power trio Full Blast. Muzyka rodem z improwizowanych płyt Johna Coltrane'a, prowadzona przez klarnet, wzmocniona perkusją i elektrycznym basem. Hałas, zgiełk, improwizacje i poświsty, przy świetnym nagłośnieniu, zostały doskonale przyjęte zarówno przeze mnie, jak i liczne audytorium.
Zaraz po Full Blast scenę klubu Barts zajęli post-punkowcy z The Ex prezentując set energetycznych i dobrze znanych utworów. Muzyka przypominająca w swej konstrukcji polka-punk, znany z nagrań Crass, o niemal industrialnym, metalicznym brzmieniu dwóch gitar i noisującego miejscami basu. Panowie są na scenie już dobrych 30 lat, co nie przeszkadza im brzmieć zarówno świeżo, jak i młodo. I to nie tylko za sprawą znacznie młodszej perkusistki, przejmującej momentami obowiązki, świetnego zresztą, wokalisty. Zakończyłem ich występ mniej więcej w drugiej połowie, by zdążyć do La de Apolo.
Nina Coyote eta Chico Tornado, bo to na nich się spieszyłem, to duet prezentujący coś, co określa się mianem stoner rocka. Muzyka ryzykowna, bo garściami czerpiąca z dokonań Black Sabbath, co pociąga za sobą zarówno niebezpieczeństwo kopiowania jak i sporego stężenia nudy. Nina i Tornado moim zdaniem ominęli te pułapki bez większego trudu. To duet, czyli perkusistka i gitarzysta, którzy potrafili zagospodarować scenę i widownie fuzzowymi akordami i lekko połamaną perkusją. Zagrali set garażowego, ciężkiego rocka z melodyjnym groovem. Własne kompozycje wzbogacili dwoma coverami, "Gimme Danger" The Stooges i "Foxy Lady" Jimiego Hendrixa. To był koncert imprezowy, garażowy, knajpiany. Taki jak powinien być w przypadku dobrego stoner, bez zbędnych zwolnień i bez przynudzania. Imprezę w La de Apolo zamknąłem krótkim zapoznaniem się z The Brian Jonestown Massacre. Dla mnie to był stanowczo zbyt długi dzień, by dać tym shoegaze'owcom czas na rozkręcenie się. Zaczęli melodyjnie, pogodnie, wręcz hippisowsko. I pewnie potrafią wbić słuchacza mocno w podłogę, jednak mi wystarczyło to, co usłyszałem. ...
29 maja to dzień oficjalnego otwarcia Primavera Sound. Są dwie rzeczy, które zwracają uwagę - lokalizacja i line-up. To, że w Parc del Forum jest pięknie to jedno, ale to, że festiwal jest doskonale zorganizowany to drugie. Samo wejście na teren festiwalu i odbiór opasek odbywa się błyskawicznie, obsługa jest pomocna, a czas oczekiwania umilają hiszpańscy Cyganie sprzedający piwo za jeden euro. Sam line-up pokazuje to, czym jest Primavera, międzynarodowym festiwalem pełnym gwiazd wielkiego formatu oraz zespołów wschodzących, mających szansę w przyszłości zagrać na największych scenach. A skoro o scenach mowa, jest ich tu aż dwanaście. Mimo to poruszanie się między kolejnymi lokalizacjami przebiega sprawnie i pozwala na szybkie przemieszczanie się z jednego koncertu na drugi.
Pierwszym z zespołów, jaki zobaczyłem było The Pond. Chłopaki określają się jako psychodeliczny Black Sabbath, choć moim zdaniem bliżej im do czwórki z Liverpoolu, niż czwórki z Birmingham. To zespół mający w składzie dwóch członków Tame Impala, który prezentuje muzykę transową, prog-rockową, ale w młodym wydaniu. Nienajgorzej. Chłopaki zagrali na średniej scenie Pitchfork, z której wyruszyłem na dużą, by zobaczyć dziewczyny w Warpaint, mijając po drodze całkiem smaczną elektronikę Chvrches. Warpaint reklamują się jako spadkobierczynie Cocteau Twins i Siouxsie and the Banshees, ale mimo obiecujących referencji zagrały koncert mocno przeciętny. Muzycznie ciekawy, gitarowy, a wokalnie smętny. Cztery Kalifornijki nie do końca poradziły sobie z olbrzymią sceną główną, a szkoda. Może w bardziej kameralnych warunkach zrobiłyby lepsze wrażenie.
Po Warpaint nadszedł czas na pierwszą gwiazdę dnia, czyli Petera Hooka, który z grupą The Light zaprezentował płytę "Unknown Pleasures" Joy Division. Warto zauważyć, że był to koncert powiedzmy elitarny, bo odbywający się na ukrytej scenie Heinekena, o ograniczonej pojemności. Ci, którym udało się wejść bawili się doskonale, co nie dziwi, bowiem mamy do czynienia z materiałem kultowym. Hook gra Joy Division, nie odgrywa, co należy zapisać mu na plus. Prezentuje własne spojrzenie na takie utwory jak "Digital", "Decades", "Atmosphere", czy słynne "Love Will Tear Us Apart". Inna sprawa, że wychodzi mu to średnio. Mam wrażenie, że sam Hook ma problem z tym, jakim głosem śpiewać - swoim, curtisowym, pośrednim? Może dlatego zdecydował się zaprosić na scenę swą przyjaciółkę, czarnoskórą wokalistkę, o mocno soulowej barwie głosu. Łagodnie rzecz ujmując wyszło to osobliwie, co nie przeszkodziło publiczności w chóralnym odśpiewywaniu refrenów i gromkim, szczerym owacjom. Przyznaje, fajnie było usłyszeć "Unknown Pleasures" na żywo, nawet jeśli w mocno przeciętnym stylu.
Między Hookiem, a Queens of the Stone Age planowałem zobaczyć chilijski Follakzoid, grający wypadkową space rocka spod znaku Hawkwind i krautrocka spod znaku Neu! Niestety, gdy dotarłem na kameralną scenę unplugged było już po wszystkim, a chłopaki udzielali wywiadu lokalnym mediom. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że byłem na czas, więc najpewniej doszło do jakiegoś przesunięcia. Szkoda, bowiem polecam każdemu sprawdzić bliżej dokonania Follakzoid.
Queens Of The Stone Age to pierwsza z dużych gwiazd wieczoru, która zajęła miejsce na dużej scenie. Czasy świetności Josh Homme ma już za sobą. Na stonerze zjadł zęby już w Kyuss i teraz chyba trochę mu tych zębów brak. To sympatyczny gość, o niebanalnej stylówie a'la Johnny Cash raczący siebie tequilą, a publiczność wyznaniami, że skoro jest już tak pijany, to nawet dobre ciuchy mu nie pomogą. Parę hitów, trochę bluesa, trochę rocka i "Go with the Flow", na które sobie cierpliwie poczekałem.
Koniec oficjalnej części należał do Arcade Fire. Ponad dziesięcioosobowa orkiestra była niekwestionowaną gwiazdą wieczoru. Zaczęli mocno, bo od singlowego "Reflektor", zamieniając scenę w wielką dyskotekę. Wizualizacjom, kolorowym kaflom migającym jak w "Gorączce sobotniej nocy", towarzyszyły dyskotekowe stroje oraz zapowiadający cały występ misiek w stroju z lusterek, stojący na wyspie po środku widowni. Dalej było już tylko lepiej, kolejne utwory z nowej płyty, stare przeboje, jak "No Cars Go" czy "Subrubs". Przez pierwsze pół godziny grupa nawet na chwilę nie zwalniała tempa. Arcade Fire zostali doskonale przyjęci, publiczność znała każdy refren, co przydało się w końcówce, gdy wokalista z wrażenia zapomniał tekstu. Jak sam, przyznał Barcelona to jedno z jego ulubionych najbardziej miast, a trasę promująca "Funeral", także na Primaverze wspomina bardzo dobrze. Niemal dwugodzinny występ zamknęli między innymi doskonale wykonanym "Here Comes the Night Time", skomponowanym jakby specjalnie na takie okazje.
Wydawałoby się, że festiwal po tak mocnej pozycji jak Arcade Fire zwolni tempo, ale nic z tego. Na amfiteatralnej scenie od 3.15 grali Metronomy. Absolutnie nie trafia do mnie ten brytyjski elektro-pop, jednak nie sposób nie zauważyć i docenić, jak ogromną publiczność zgromadził zespół. Czy się to komuś podoba czy nie Metronomy są gwiazdami na tego typu festiwalach, co pokazali już dwa lata temu na katowickim OFF-ie.
Pierwszy dzień Primavery zamykali - około czwartej rano - DJ-e. W klubowym namiocie zaprezentował się Lunice, grający ciężkie od niemal dubstepowego basu bity, acidowe breaki łączone z rangowymi i trapowmi samplami. Set bardzo nowoczesny, wyznaczający nowe kierunki w muzyce klubowej i rapowej. Przeciwieństwem dla Lunice'a był Jamie xx mózg kolektywu xx i mający na koncie produkcję dla Drake'a czy Florence. Grający zaraz po Metronomy utrzymał sporą część widowni. Otworzył set odświeżoną klasyką, funkowymi breakami i klasycznymi samplami na nowoczesnych Beatach. I trafił do ludzi.
Pierwszy dzień Primavery skończył się po szóstej rano, a festiwalowy Parc del Forum opuszczały tłumy. A to najlepiej świadczy o wysokim poziomie koncertów.
Bartosz Rumieńczyk, Barcelona