Reklama

NIN: Zabrakło pierwiastka magii

To był jeden z tych koncertów, którym towarzyszą wielkie oczekiwania.

Emocje odczuwalne przed wizytą Nine Inch Nails w Polsce, porównałbym do tych, które przeżywaliśmy przed przyjazdem Red Hot Chili Peppers do Chorzowa. W przypadku NIN na szczęście nie skończyło się na rozczarowaniu, ale niedosyt pozostał.

Atmosferę koncertu czuć było już w pociągu zmierzającym do Poznania, upakowanym towarzystwem w czarnych koszulkach z napisem NIN. Targi Poznańskie, gdzie miał miejsce występ, przypominają teren, na którym odbywa się festiwal Rock am Ring w Norymberdze - spora przestrzeń pod gołym niebem, obudowana dookoła szklanymi budynkami.

Reklama

Organizatorzy przecenili jednak popularność NIN w Polsce - sektor z tańszymi biletami świecił pustkami.

Koncert otworzył Alec Empire, szef nieistniejącego Atari Teenage Riot. Wokalista skaczący do bitów generowanych z komputera, mimo wyraźnych inspiracji twórczością Trenta Reznora, momentami niebezpiecznie zbliżał się do twórczości Scootera. Publiczność zbliżyła się więc do budek z piwem.

Około 22.20 zaczęło się to na co wszyscy czekali - na scenie pojawił się lider Nine Inch Nails Reznor w towarzystwie nowych, niedawno dobranych muzyków. "Home", na dobry początek, a następnie totalne szaleństwo w trakcie "Terrible Lie". Po "March of the Pigs" zespół stonował nieco nastrój i usłyszeliśmy między innymi "The Becoming", "I'm Afraid Of Americans" i znane ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Urodzeni mordercy" "Burn".

Brzmieli fantastycznie, brakowało jednak słynnych wizualizacji, które widzieliśmy na DVD "Beside You In Time" i w trakcie trasy promującej płytę "Year Zero". Telebimy po bokach sceny włączono dopiero w połowie koncertu, ale mając w pamięci multimedialne show z poprzedniej trasy i tak nie robiły zbyt wielkiego wrażenia. Braki w scenografii rekompensowały "miejskie efekty specjalne" w postaci przelatujących nisko samolotów i przejeżdżających tramwajów, widocznych za szklaną fasadą głównego budynku targów.

Kiedy zaczynało wiać nudą, Reznor zamiast "przywalić" jakimś ostrym utworem, który rozkręciłby publiczność, zagrał kompozycję z płyty nagranej z Saulem Williamsem. Dopiero po dobrej godzinie grania publiczność dostała to czego oczekiwała - "Wish", "Mr. Selfdesruct", "Head Like A Hole", a na dokładkę m.in. "Echoplex" z nowej płyty i na koniec "Hurt".

I pozostał niedosyt - zabrakło kilku utworów, na które z utęsknieniem czekali polscy fani. A skąd na początku porównanie do koncertu Red Hot Chili Peppers? Tak jak oni, Reznor zagrał świetnie, ale zabrakło na koncercie tego magicznego pierwiastka, który pozwala utonąć w muzyce płynącej ze sceny.

Tomasz Balawejder, Poznań

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nine Inch Nails | publiczność | oczekiwania
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama