Reklama

Najbardziej depresyjne płyty

Zobacz listę najbardziej przygnębiających, smutnych, mrocznych i depresyjnych albumów wszech czasów.

David Bowie - Low (1977)

Pierwszy album berlińskiej trylogii Davida Bowiego (choć głównie nagrany we Francji), powstawał w bardzo trudnym dla artysty okresie. Bowie w tym czasie zrywał z uzależnieniem od kokainy i był jednocześnie pogrążony w bólu fizycznym i psychicznym. Odzwierciedla to nie tylko przejmująca smutkiem muzyka, ale również teksty kompozycji, traktujące o depresji, otępieniu, szaleństwie czy autodestrukcji. Pierwsza strona płyty zawiera krótkie, zwiastujące post-punk i nową falę kompozycje, które uderzają brakiem jakiegokolwiek ciepła i bezdusznością. Druga przepełniona jest instrumentalnymi utworami, będącymi muzycznymi deszczowymi pejzażami pustki. Jeden z nich nosi tytuł "Warszawa" i jest wspomnieniem Davida Bowiego z krótkiego pobytu w naszej stolicy w 1973 roku. Wspomnieniem szarym i zimnym jak ówczesna Warszawa.

Reklama

Lou Reed - Berlin (1973)

Były lider Velvet Underground w przeciwieństwie do Bowiego i jego wizyty w Warszawie, nie odwiedził stolicy Niemiec przed nagraniem trzeciej solowej płyty. "Berlin" jest surową rockową operą, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu - to jeden z najwybitniejszych albumów wszech czasów i zarazem najsmutniejsza płyta Lou Reeda. Nowojorski artysta piosenkami opowiada przerażająco dołującą historię pary pogrążonej w narkotykach i depresji. Ze względu na tryb życia, bohaterce płyty "Berlin" odebrane zostają dzieci - ich płacz i rozpaczliwe krzyki w utworze "The Kids" są wręcz nie do zniesienia dla mniej odpornych psychicznie słuchaczy. Co więcej, narrator jest zadowolony, że wyrodnej matce odebrano potomstwo, traktując to jako "mniejsze zło"! "The Bed" opowiada o samobójstwie ("Na tym łóżku przecięła swoje nadgarstki"), a album wieńczy utwór o wszystko mówiącym tytule "Sad Song".

Joy Division - Closer (1980)

Ta płyta ukazała się już po samobójstwie wokalisty zespołu Iana Curtisa, a napisane przez niego teksty były zapowiedzią tragedii. Pomiędzy "Closer" a słowami klaustrofobia, smutek, surowość, prostota, chłód, depresja, posępność, desperacja, ponurość, otępienie, wyobcowanie, wreszcie autodestrukcja można postawić znak równości. To lodowato piękny album, uderzający nowatorską produkcją Martina Hannetta, która stała się wzorcem nie tylko dla new wave, post punku, indie rocka, ale też elektronicznych gatunków, jak ambient czy drone. Co ciekawe, o lodowatą atmosferę muzyki zadbał sam Hannett, który podczas produkcji płyty obniżył temperaturę w studio tak, by muzycy mogli widzieć własne oddechy. Kompozycje Joy Division malują czarno-biały świat - tak jak oddał to fotografik Anton Corbijn w sesji zdjęciowej zespołu i w genialnym filmie "Control". "Closer" to najsmutniejsza z najsmutniejszych płyt, o przekazie dramatycznie wzmocnionym tragiczną śmiercią wokalisty Joy Division.

Closer Musik - After Love (2002)

Mam wrażenie, że duet Matias Aguayo i Dirk Leyers pożyczyli nazwę formacji od tytułu albumu Joy Division. "After Love" to najprawdopodobniej najbardziej depresyjny album w historii muzyki elektronicznej. Minimal techno w wydaniu Closer Musik jest tak suche, oszczędne i surowe, że doprawienie kompozycji nocną i duszną aurą było ryzykownym posunięciem desperata. Ale samymi maszynami i komputerami nie da się wytworzyć uczucia bólu, stąd ludzkie pierwiastki w muzyce: sample, wokale czy akustyczne wstawki. Wszystko, to skonstruowane w jednym celu, by "po-miłosny" smutek był jeszcze bardziej przygnębiający. Bo trudno sobie wyobrazić bardziej przygnębiający "taneczny" utwór, niż "Departures". Chyba, że tańczy się tak, jak śpiewał Midge Ure z Ultravox ("Dancing with Tears in My Eyes").

The Cure - Pornography (1982)

Jeżeli zaczyna się płytę słowami "It doesn't matter if we all die", to nie dziwne, że zespół Roberta Smitha musiał znaleźć się na liście najbardziej przygnębiających albumów. Czwarta płyta The Cure to zdecydowanie najmroczniejszy album w dyskografii zespołu. Paranoiczne teksty Smitha obracają się wokół tak "optymistycznych" tematów, jak brak nadziei, bezcelowość budowania relacji międzyludzkich, strach... właściwie przed wszystkim. Zimny i ostry jak chirurgiczny skalpel przekaz wzmacnia mroczna, sucha i posępna muzyka. "Pornography" to jeden z najważniejszych albumów cold wave i rocka gotyckiego, w czasach gdy ten termin nie był uosabiany z przesadnym makijażem, a przeraźliwie smutną i lodowatą muzyką. Dziennikarz "Rolling Stone'a", który skrytykował "Pornography", napisał o płycie, że jest jak "ból zęba". Ból na czwartym albumie The Cure jest, ale jest to Weltschmerz.

Crime And The City Solution - Room Of Lights (1986)

Pamiętacie scenę z filmu "Niebo nad Berlinem" Wima Wendersa, w której - jeszcze wtedy jako anioł - Damiel (Bruno Ganz) śledząc Marion (Solveig Dommartin) trafia na koncert? Na scenie przeraźliwie ponurą kompozycję "Six Bells Chime" wykonuje formacja Crime And The City Solution. Drugi długogrający album zespołu "Room Of Lights" zawiera jeszcze siedem takich czarnych diamentów, przygnębiających bluesowym smutkiem, duszących atmosferą południa Stanów Zjednoczonych i jednocześnie strzeliście gotyckich jak katedra Notre-Dame. "Room Of Lights" to ostatnia najsmutniejsza płyta ery post-punku.

Scott Walker - The Drift (2006)

Choć ten, dysponujący jednym z najbardziej przygnębiających głosów w historii muzyki, artysta zaczynał karierę w wokalno-popowej formacji The Walker Brothers, to jego solowe dzieła (Walker od lat 80. wydaje jeden album na dekadę) mają z muzyką rozrywkową tyle wspólnego, co Zaduszki z disco-polo. Wydany w 2006 roku "The Drift" jest ukoronowaniem poszukiwań artysty, który jednocześnie potrafi przygnębić słuchacza i bez przerwy trzymać go w nerwowym napięciu, narażając na coraz to mroczniejsze eksperymenty dźwiękowe i słowne. O czym opowiada swym niesamowitym głosem Scott Walker? O torturach, zarazie, horrorach czy atakach terrorystycznych. Choć to przyprawiające o gorączkę tematy, to za sprawą przenikliwie chłodnej muzyki temperatura płyty zostaje odpowiednio obniżona. Słowa "I'm the only one left alive!" w ustach Walkera nie brzmią jak okrzyk nadziei ocalonego, lecz jak wyraz przerażenia i strachu przed samotnością.

Bonnie 'Prince' Billy - I See a Darkness (1999)

Wyjątkowym głosem dysponuje również Will Oldham aka Bonnie 'Prince' Billy. Za sprawą kruchego i delikatnego jak porcelana wokalu, śpiewane przez artystę piosenki emanują jeszcze głębszą aurą przygnębienia i udręki. "I See a Darkness" - co zresztą oddaje tytuł i okładka płyty - jest najbardziej depresyjnym "osiągnięciem" artysty. Album przybija swoją prostotą (brak jakichkolwiek producenckich zabiegów) i mrokiem, a - paradoksalnie - dobija emanującym z utworów ciepłem. Dzięki niemu czuć prawdziwe ludzkie przygnębienie i cierpienie. Zresztą sprawdźcie tytuły kilku piosenek z płyty. Poza tytułowym "Widzę ciemność", są tu "Czerń", "Kolejny dzień pełen przerażenia", "Dzisiaj byłem wcielonym złem" czy "Śmierć dla wszystkich".

Depeche Mode - Ultra (1997)

Ta płyta powstała w czasie, gdy zespół był na krawędzi rozpadu. Depeche Mode opuścił niedoceniony i nieoceniony Alan Wilder. Świeżo po heroinowym odwyku i samobójczej próbie wokalista Dave Gahan wszedł do studia ze zniszczonym używkami głosem. Okazało się to... strzałem w dziesiątkę, bo kompozytor Martin L. Gore wspiął się na wyżyny możliwości i stworzył piosenki jakby z myślą o swoim koledze po przejściach. "Ultra" to płyta jeszcze bardziej przygnębiająca i mroczna, niż wydawałoby się niedościgniona w tej materii "Black Celebration". Każdy z czterech singli: "Barrel of a Gun", "It's No Good", "Home" i "Useless", zamiast chwytliwością i przebojowością, chwytają za gardło smutkiem, mrokiem, zniechęceniem, złością i frustracją. A pierwszy z tych utwór to bezwzględnie "najczarniejszy" utwór w historii Depeche Mode.

Eels - Electro-Shock Blues (1998)

Kryjący się za nazwą Eels Mark Oliver Everett komponował ten album w niewyobrażalnie trudnym dla siebie okresie. Jego siostra popełniła samobójstwo, a matka umierała na raka płuc. To te tragiczne wydarzenia zainspirowały drugi album Eels. Do Everetta dotarło także, że jest ostatnim członkiem rodu - ojciec muzyka zmarł na atak serca w 1982 roku. 19-letni wtedy Mark pierwszy znalazł ciało taty. "Electro-Shock Blues" posiada niezwykły ciężar emocjonalny. Piosenka "Elizabeth on the Bathroom Floor" powstała z ostatnich fragmentów pamiętnika chorej na schizofrenię siostry Marka. "Climbing to the Moon" relacjonuje jedno z ostatnich spotkań artysty z siostrą w szpitalu psychiatrycznym. "Dead of Winter" opisuje straszliwe efekty radioterapii i powolną śmierć matki. Jest też przygnębiająca piosenka o szpitalnym jedzeniu ("Hospital Food"). "Electro-Shock Blues" to jedno z tych dzieł sztuki, które próbuje rozprawić się z najtrudniejszymi i najbardziej przygnębiającymi momentami w życiu człowieka. Słychać to więcej niż boleśnie.

Artur Wróblewski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Berlin | teksty | muzyka | blues | Depeche Mode | post
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama