Muse w Łodzi: Niezły kosmos
Statek kosmiczny pod nazwą Muse wylądował w Łodzi. Ta głośna, buchająca parą, strzelająca laserami, oklejona ekranami od dziobu aż po ogon machina została przez łodzian przywitana co najmniej życzliwie.
W piątek, 23 listopada, brytyjskie trio Muse znów zawitało do Polski. Tym razem grupa zagrała w łódzkiej Atlas Arenie dla ponad 10 tys. widzów.
Ponieważ zespół co rusz chrzczony jest mianem "najlepszej koncertowej grupy świata", oczekiwania były duże. Tym bardziej, że Muse w 2010 roku zachwycili na Coke Live. Byłem, widziałem.
Tym razem Matt Bellamy, Dominic Howard i Chris Wolstenholme byli jakby ze dwa red bulle do tyłu, minimalnie więcej mechaniczności w ich poczynania się wkradło, troszkę scenicznej euforii wyparowało, co należy pewnie tłumaczyć intensywną trasą koncertową.
A trasa - jak we wstępie - rzeczywiście nie z tej ziemi.
Niemal każdy element sceny był telebimem, na którym obok członków zespołu wyświetlano animowane wizualizacje do poszczególnych numerów. Wizualizacje futurystyczne, cyberpunkowe, abstrakcyjne.
Nad muzykami (wyposażonymi m.in. w migoczące gitary) zawieszona była gigantyczna, odwrócona piramida ekranów, która w trakcie koncertu zmieniała nie tylko swoje położenie, ale i formę geometryczną.
W ogóle był to koncert bardzo geometryczny: rozmieszczenie muzyków na scenie wraz ze światłami i scenografią (czyli rzeczonymi ekranami) tworzyło konstrukcje symetryczne i piękne. Na przykład: na wzniesieniu po lewej Matt, po przeciwległej stronie, również na górze, Chris, a w centralnym miejscu sceny - nie z tyłu! - perkusja Doma. Nad nim wisi odwrócona piramida ekranów, która jest w ten trójkąt muzyków niejako wpisana. Z kolei w trakcie utworu "Stockholm Syndrome" trio staje tuż obok siebie, a piramida zsuwa się na scenę, zamykając wewnątrz gwiazdy wieczoru.
Obserwowanie tych figur było zajęciem równie frapującym jak słuchanie piosenek. Jeśli zaś chodzi o repertuar to na pewno należy odnotować nadreprezentację utworów z nowej, szóstej płyty Muse ("The 2nd Law"). Naliczyłem ich aż dziewięć. Zazwyczaj zżymam się na zespoły, które upierają się, że ich nowe dzieło jest najlepsze z dotychczasowych i zanudzają fanów graniem piosenek, które za dwa lata i tak wylecą z koncertowej setlisty. Ale tym razem nowe utwory wkomponowały się nadzwyczaj dobrze. Bezbłędnie wypadło "Explorers", dwugłos Matta i Chrisa w "Madness" wybrzmiał monumentalnie, a fani doskonale zareagowali na "Follow Me", zgodnie zresztą z planem: to właśnie podczas tej piosenki w górę wyskoczyły setki baloników. I nawet koszmarne "Survival" zagrane na koniec obroniło się w wersji live.
Mam jedynie żal do Bellamy'ego, że z utworu najbardziej skupionego, wyciszonego - "Undisclosed Desires" - uczynił farsę, biegając po scenie w tę i z powrotem i angażując widzów w machanie rękami. Wszystko okej, ale dlaczego akurat podczas najmniej do tego odpowiedniego numeru?! To tak jakby David Gilmour w trakcie "Wish You Were Here" krzyknął: "No to jak się bawicie? Nie słyszę was!".
Natomiast w przypadku kompozycji "Knights of Cydonia" Muse pokazali, dlaczego została ona kiedyś opisana jako "sześć minut czystego geniuszu". O sile tego utworu stanowi jego dramaturgia, która przez instrumentalną galopadę i chóralny śpiew całej hali prowadzi do rockowej eksplozji. Siła uderzenia jest taka, że wyrywa do skakania całą płytę. Za każdym razem. Był to najlepszy, najbardziej piorunujący moment łódzkiego koncertu.
Może nie wychodziłem z Atlas Areny narkotycznie oszołomiony, pijany z wrażeń, z rozdygotaną duszą, czy co tam dygotać powinno, ba, widziałem w tym roku parę lepszych koncertów, ale jedno trzeba przyznać: takiego kosmosu na scenie, jak oni, to nie robi nikt!
Michał Michalak, Łódź