Kowboj z piekła rodem
Jarek Szubrycht
Na zewnątrz zimno, szaro i dżdżyście, a w krakowskim klubie Studio gorąco i duszno, niczym na mokradłach Luizjany. To koncert amerykańskiej formacji Down, drugi w naszym kraju i pierwszy w stolicy Małopolski.
Zanim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, trudne zadanie rozgrzania publiczności wzięła na siebie katowicka formacja Jack Daniels Overdrive. Niezły wokalista, warsztat jego akompaniatorów nieco gorszy. Co szczególnie dało się odczuć podczas skoku na głęboką wodę, czyli nieudolnych zmagań z "Purple Haze" Hendriksa. Ale publiczność przyjęła ich ciepło, doceniając chyba przede wszystkim styl zespołu, zawdzięczający niemało Down, a pewnie jeszcze więcej takim grupom jak Black Label Society i Godsmack.
Kilkanaście minut przerwy, krótkie intro i potężny, sabbathowski riff. Zagłuszony, choć nie było to łatwe, przez ryk szczęśliwych fanów, który wzmógł się, gdy na scenie pojawił się mistrz ceremonii, czyli Phil Anselmo. Zrzucił parę kilogramów, powrócił do fryzury sprzed kilkunastu lat, z czasów, gdy odnosił największe sukcesy z Panterą - znów wygląda jak kowboj z piekła rodem.
Wokalistą jest bardzo dobrym, ale frontmanem wręcz wyśmienitym. Jednym z najlepszych na rockowej scenie. Wił się w amoku, podskakiwał, machał głową, to znów zastygał w teatralnej pozie. Albo okręcał sobie kabel od mikrofonu wokół szyi, niczym stryczek i udawał wisielca. Zapominał się w muzyce, ale nie zapominał o ludziach - zachęcał do wspólnego śpiewania, przybijał piątki szczęśliwcom, którzy tłoczyli się tuż pod sceną lub podpływali do niego niesieni na rękach innych, zagadywał pomiędzy utworami.
Jedną z takich tyrad przerwało mu bardzo głośne skandowanie: "Napierdalać! Napierdalać!". Zrobił głupią minę, rozejrzał się po kolegach, ale oni wyglądali na równie zdezorientowanych. Zapytał więc kogoś z tłumu i usłyszał tłumaczenie. Trafne, ale dość grzeczne - "Bring it on". "Podoba mi się ta publiczność" - zakrzyknął. Rzeczywiście, mogła się podobać. Nie przeszkadzało jej nawet niezbyt selektywne brzmienie. O ile gra gitarzystów - zarówno solidnego rzemieślnika Kirka Windsteina, jak i bardziej finezyjnego Peppera Keenana - była doskonale słyszalna, o tyle praca sekcji rytmicznej i niektóre partie wokalne tonęły w dźwiękowej studni. Ale fani czego nie dosłyszeli, to sobie dośpiewali, byli tego wieczoru szóstym, pełnoprawnym członkiem zespołu.
Dynamiczny początek, później odrobina zamyślenia przy nowoorleańskim, bagiennym bluesie, po godzinie zupełnie niepotrzebna, pięciominutowa przerwa w koncercie - i finał, znów bardzo energiczny, potężny.
Kiedy pod koniec Anselmo zapytał, kto wybierze się na Down, jeśli ten znów zawita do Krakowa, odpowiedź była jednomyślna, a skandowane słowo tym razem jak najbardziej cenzuralne - "Dziękujemy! Dziękujemy!" Amerykanie również podziękowali, a kropkę nad i postawił główny bohater wieczoru, dając krótki popis wokalny a capella, z cytatem ze "Schodów do nieba" włącznie. Celny strzał. Ci wszyscy wytatuowani, brodaci twardziele spod sceny, wpatrzeni w swego idola jak sroka w gnat, byli wówczas w siódmym niebie.
Jarek Szubrycht