Europa już ich zna i kocha
Nowy Jork objawia światu kolejną muzyczną sensację. Duet MGMT ma spore szanse, by podążyć drogą Scissor Sisters czy LCD Soundsystem.
Już na poważnie - historia nowojorskiego duetu jest równie intrygująca jak muzyka MGMT (wymawia się jak słowo management, żadne tam "em-dżi-em-ti"). Formacja, na początku jako The Management, dla Bena Goldwassera i Andrew Van Wyngardena była rodzajem imprezowego eksperymentu. Duet grał koncerty głównie na prywatkach u znajomych, a na setliście można było znaleźć nawet pamiętny utwór z filmu "Ghostbusters".
Panowie nie szli jednak na łatwiznę i poza "piosenkami-które-na-pewno-rozkręcą-każdą-imprezę" prezentowali także własne kompozycje. Jak się okazało, w swojej przebojowości niewiele ustępujące uznanym numerom. W ten sposób MGMT doczekali się pierwszego oficjalnego wydawnictwa - EP-ka "Time To Pretend" ukazała się w barwach niezależnego labelu Cantora Records, który stworzyli znajomi Bena i Andrew, chcący wydać przebojowe piosenki kolegów. Płytka zrobiła wrażenie na uznanej w alternatywnych kręgach formacji Of Montreal (zobaczymy ją w tym roku na mysłowickim Off Festivalu), która zaprosiła duet na wspólny koncert.
I gdy wydawało się, że świat, a przynajmniej Ameryka, stanęły przed MGMT otworem, do gry weszła bezlitosna proza życia. Ben i Andrew zakończyli beztroskie studia i zaczęli rozglądać się za pracą. Tym samym MGMT przeszli do historii. Aż tu pewnego dnia Andrew i Ben odebrali e-maile od... wytwórni Columbia, która zaproponowała MGMT podpisanie kontraktu.
"Porównałbym to do wygrania losu na loterii. Zespół nie istniał od dłuższego czasu. A nawet kiedy istniał, był prawie anonimowy. Co więcej, Ben i ja nie widzieliśmy się przez jakieś siedem miesięcy. On siedział gdzieś w lesie i coś tam budował, a ja dorywczo pracowałem. Chciałem przenieść się na Zachodnie Wybrzeże i zacząć nowe życie" - komentował Andrew Van Wyngarden.
To "nowe życie" (sześciocyfrowy kontrakt na cztery płyty) MGMT otrzymali za sprawą Steviego Lillywhite'a, który dostrzegł niesamowity potencjał duetu. Później sprawy potoczyły się szybko. Można rzecz, że bardzo szybko:
"Ten album nagraliśmy w 12 dni. Duża w tym zasługa producenta Dave'a Fridmanna (m.in. The Flaming Lips), który uświadomił nam, jakie brzmienie chcemy osiągnąć. Z nim nabraliśmy przekonania we własne umiejętności" - wspominają MGMT.
Dodajmy, że zespół przed sesją zapytany o listę producentów, z którymi chciałby nagrać debiutancki album, wymienił: Prince'a, Nigela Godricha [ten od Radiohead - przyp. AW], Baracka Obamę [ten od Demokratów i Hilary Clinton - przyp. AW] i... "na pewno nie Sheryl Crow". Jak widać, humor to nieodłączny element układanki MGMT.
A jak brzmi "Oracular Spectacular"? Na pewno nieszablonowo i oryginalnie, o co obecnie na alternatywnej scenie, wciąż nie wiedzieć dlaczego zdominowanej przez klony The Libertines i The Strokes szalenie trudno. Sami MGMT twierdzą, że ich muzyka to "future 70's".
Coś w tym stwierdzeniu jest, bo duet z jednej strony sięga po dyskotekową i popową melodykę z tamtych lat (Bee Gees i - tak, to nie żart - Boney M), space funkową motorykę (wczesny Prince czy Parliament i Funkadelic), a udziwnia to wszystko sięgając po aranżacje żywcem wyjęte z płyt Yes, Genesis czy innych prog rockowych monstrów. Nad całością unosi się różowa i dosyć gęsta mgiełka psychodelii. Różowa, bo piosenki MGMT dużo zawdzięczają Sydowi Barrettowi, pierwszemu i najbardziej intrygującemu liderowi Pink Floyd. Jest jeszcze wyraźne nawiązanie do balladowego oblicza The Rolling Stones i już współczesny post-rockowy pociąg do dekonstrukcji zwrotkowo-refrenowej formuły piosenek.
Okrętami flagowymi "Oracular Spectacular" są "Time To Pretend" i "Kids". Oba zbudowane na podobnym patencie: wpadający w ucho motyw klawiszy, który można zagrać jednym palcem (no, może dwoma...) i dochodzący tłusty, syntetyczny, electroclashowy bas syntezatora. Na takie dictum twoje nogi nic nie poradzą i same zaczynają przytupywać do rytmu. Tak zresztą było podczas berlińskiego koncertu MGMT w klubie Lido, który niżej podpisany miał okazję zobaczyć. Właśnie "Time To Pretend" (to już jest wielki przebój w Europie) i zagrany na ostatni bis "Kids" wzbudziły największy entuzjazm zgromadzonych kilkuset osób.
Dodam, że obok nastoletnich fanów muzyki indie i o dekadę starszych osób, na MGMT przyszli 50-kilkuletni dżentelmeni w garniturach za kilka tysięcy euro - domyślam się, że były to jakieś szychy z wytwórni płytowych, które postanowiły sprawdzić "o co ten cały szum".
Tym występem MGMT udowodnili, że w pełni zasługują na hype, który od kilku miesięcy stał się ich udziałem. Interesująco wypadła także transformacja piosenek na potrzeby koncertowe - na żywo MGMT prezentują się jako kwintet. Dzięki temu popowe brzmienie grupy nabiera ostrego, hałaśliwego wymiaru. Właśnie na scenie formacja może w pełni realizować swoje prog rockowe, a może bardziej prog popowe, ambicje.
Pierwsze cztery utwory na koncercie zabrzmiały eksperymentalnie i były bardziej "do słuchania". Na wysokości lirycznej "Pieces Of What" (piosenka traktująca o 11 września 2001 roku) zrobiło się przebojowo, a i reakcje słuchaczy stały się żywsze. Po cięższym i poważniejszym w wymowie temacie, jakim był wspomniany "Pieces Of What", MGMT zaprezentowali miłosną piosenkę "Electric Feel" (w której bezczelnie rymują "girl" z "eel" i "feel"...) - to był sygnał do rozpoczęcia tanecznej zabawy w Lido.
Jej kulminacją były wspomniane już "Time To Pretend" i "Kids". Ten ostatni Ben i Andrew zaczęli wykonywać tylko w duecie (taki mały powrót do przeszłości, kiedy w ten sposób prezentowali "Ghostbusters" na imprezach u znajomych), by w połowie utworu - już w pełnym koncertowym składzie - zaoferować publiczności wielki finał, którego istotnym elementem był solówka na gitarze - gatunek na współczesnej scenie alternatywnej na wymarciu. To było naprawdę porażające...
Na koniec powinienem namówić wszystkich do pójścia do sklepu i nabycia "Oracular Spectacular", bo płyta to wyjątkowa i - jeszcze raz to podkreślę - oryginalna. Niestety, album jeszcze nie trafił do naszego kraju. Miejmy nadzieję, że stanie się to już w niedalekiej przyszłości.
Artur Wróblewski, Berlin