Reklama

"Zabójcze połączenie"

Czy w dzisiejszych czasach plastikowych dźwięków i potęgi image'u, ktoś zwraca jeszcze szczególną uwagę na czar lat 80.? Czy zajechane do bólu pierwsze pozycje Kreatora lub Slayera są wciąż w stanie podniecić nastoletnich fanów metalu? Wreszcie, czy tę szlachetną muzykę można przełożyć na język współczesnych standardów? A jednak!

Zwłaszcza gdy, tak jak holenderski Legion Of The Damned, dziedzictwo tamtych dni podaje się w zaktualizowanej brzmieniowo formule. Potwierdza to sukces "Sons Of The Jackal", drugiej płyty kwartetu z Geldrop, wydanej na początku 2007 roku. Sukces, którego nie przewidział nawet frontman Maurice Swinkels, z którym rozmawiał Bartosz Donarski.

Wasz nowy album uplasował się ostatnio na 54. pozycji listy najlepiej sprzedających się płyt w Niemczech. Jak się z tym czujesz?

Jestem naprawdę bardzo zaskoczony. To chyba wszystko, co mogę na ten temat powiedzieć. Prawdę mówiąc do tej pory nie miałem pojęcia, co to jest być w takich zestawieniach (śmiech). Wszystkie te gratulacje od ludzi i naszej wytwórni (Massacre Records). Ale jak mówię, nie wiem, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Choć, jak sądzę, jest to dla nas dobry znak. Ale jeszcze raz podkreślę, jestem zaskoczony, że ta płyta tak dobrze sobie radzi.

Reklama

Chyba również ogólnie rzecz biorąc, ludzie wydają się być bardziej zainteresowani nową płytą, pojawił się większy szum. To ciekawe, bo przecież poprzedni album "Malevolent Rapture" (2006) był równie dobry. Tym razem reakcje są jednak o wiele głośniejsze.

Może dlatego, że nowy album jest po prostu lepszy i składa się z bardziej różnorodnych utworów. Produkcja też jest znacznie doskonalsza. Prócz tego kampania promocyjna zakrojona jest na znacznie większą skalę. Teraz nie można nas nie zauważyć, wszędzie nas pełno.

Dla zwolennika takich właśnie dźwięków "Sons Of The Jackal" nie ma praktycznie słabych punktów. Album chwyta w całości, jak i w szczególe. Czegóż można chcieć więcej.

I tego się od zawsze trzymamy. Ale wiesz, wielu ludzi mówi mi, że niezbyt zmieniliśmy się od czasu "Malevolent Rapture". W porządku, ja to rozumiem, choć to właśnie taką muzykę lubię i chcę grać. Dlaczego niby miałbym coś zmieniać tylko po to, żeby zgrać inaczej? To Legion Of The Damned. To muzyka, którą gramy - bezpośrednia, prosta, szybko przyswajalna i bujająca. Nas to po prostu najbardziej rajcuje.

Rdzeniem waszej muzyki wciąż pozostaje thrash metal. Czy w tej kategorii czujecie się najlepiej? Pytam, bo przecież poza thrashową agresją i szybkością, mamy tu także odpowiedni ciężar, który jest może bardziej deathmetalową stroną tego samego medalu.

Tak, ten album zawiera trochę deathmetalowych pierwiastków, jak choćby niektóre wokale. Tak czy inaczej, wszyscy w zespole jesteśmy stuprocentowymi thrashmetalowcami, a zwłaszcza ja i nasz perkusista Erik (Fleuren).

Dorastaliśmy słuchając Slayera, Destruction, Pestilence, wczesnego Sodom itd. To wszystko muzyka, która nas kształtowała. Na mnie szczególny wpływ wywarł Slayer, dlatego tworzona przeze mnie muzyka musi być agresywna i szybka. Muszę czuć ten speed. No ale to przecież nie wszystko. Lubię bardzo różne granie, jak chociażby wczesny Napalm Death, Morbid Angel. Jednak w tym zespole największy nacisk kładziemy na thrash metal.

Wspomniałeś o Slayerze. Wszystko pięknie, tyle że na "Sons Of The Jackal" słychać znacznie wyraźniej wpływy niemieckich prekursorów gatunku.

Oni też tam są, jasna sprawa. Jednak "Reign In Blood", Exodus, wczesny Testament to również grupy i płyty, na których wyrosłem. Tu się oczywiście łączą inspiracje niemieckim graniem i rzeczy z Bay Area.

Co cię tak pociąga w latach 80.?

Nie wiem, to chyba po prostu moja młodość. Na naszych koncertach widać wielu 14-, 15-latków - to kolejne pokolenie. Może, gdy będą pod 30-tkę też powiedzą: o to ten Legion Of The Damned, który zaczynał w2005 roku. To jest dokładnie ta sama kwestia.

To za sprawą Slayera złapałem bakcyla metalu, i to już trwa 20 lat. Dla mnie, pod względem muzycznym, to co ludzie zrobili przez te 20 lat wciąż nie ma podejścia do np. "Reign In Blood". Tak się właśnie powinno grać - szybko i agresywnie. My też kroczymy tą ścieżką, tyle że z uwspółcześnionym brzmieniem.

Jasna sprawa - thrashowe dziedzictwo i dzisiejsze brzmienie. Brzmienie jeszcze bardziej dzikie, brutalne i może bardziej osadzone w solidnym rytmie.

To jeden z problemów, z którymi borykają się dzisiejsze zespoły grające w thrashowym stylu. Też słuchają Slayera, ale to nie koniec - chcą również tak samo brzmieć. My też przechodziliśmy przez ten okres. Na początku z Occult mówiliśmy sobie: nagrajmy płytę z producentem Slayer czy Kreator.

Tyle że w obecnych czasach to się już nie sprawdza. Dziś każdy oczekuje produkcji, która wysadza w kosmos. Ludzie nie są już zachwyceni słuchając bębnów brzmiących, jak zestaw kuchennych garnków. Dziś gramy slayerowski thrash czy pod wczesnego Kreator, ale z nowoczesnym brzmieniem. To zabójcze połączenie.

Producentem "Sons Of The Jackal" został Andy Classen. Nie było to jednak wasze pierwsze spotkanie.

Ostatni album pod szyldem Occult ("Elegy For The Weak" z 2003 roku) nagrywaliśmy w jego studiu. W sumie, wraz z nową płytą, wyprodukowaliśmy już z Andym Classenem trzy albumy. Już z pierwszej sesji byliśmy bardzo zadowoleni z brzmienia. Z Occult zarejestrowaliśmy pięć płyt, z Legion Of The Damned dwie - to wszystko stanowi spory bagaż doświadczeń.

Wcześniej każdy materiał produkowaliśmy u kogoś innego. Ale w pewnym momencie dochodzi się do wniosku, że to jest właśnie ten producent, który wie, czego oczekujemy. I dlatego trzymamy się Andy'ego. On doskonale wiedział, że pod względem brzmienia "Sons Of The Jackal" musi być lepszy od "Malevolent Rapture". Jeśli pracuje się z tym samym producentem, ten człowiek wie, co należy zmienić.

Jasne, można uderzać do innych ludzi, ale to wiąże się z ryzykiem. Prócz tego Andy Classen to thrashowy wyjadacz, który uwielbia nasze utwory. Podsumowując, to jeden zgrany zespół. A wcześniej, z innymi producentami, niektóre płyty Occult okazywały się brzmieniową katastrofą.

Wracając do muzyki. "Seven Heads They Slumber" to kompozycja inna od pozostałych, akustyczna. Skąd ten pomysł?

Już na poprzedniej płycie wspominałem Richardowi (Ebischowi, gitara) o utworze akustycznym. Wiesz, ja jestem tylko wokalistą, na niczym nie gram, ale bardzo podobają mi się takie rzeczy, jeszcze z czasów Metalliki czy "Pleasure To Kill" Kreatora, który zaczyna się w ten sposób. Takie utwory można świetnie wpleść np. w koncert. No i tym razem już nie odpuściłem. Zero dyskusji, robimy akustyczny kawałek. Dla mnie ten utwór czyni całą płytę bardziej mroczną.

Wciąż jest sporo ludzi, którzy automatycznie kojarzą was z Occult. Nie drażnią cię etykietki w guście "zespół eksmuzyków Occult"? W końcu nie zmieniliście nazwy dla jaj, i zaczęliście niejako od nowa.

Nie przesadzajmy, nie jest tych ludzi aż tak dużo. Obecnie w recenzjach nowej płyty nikt już o tym nie wspomina. To było obecne jeszcze przy "Malevolent Rapture". No ale przecież nie można się na to złościć, bo i tak nie ma się na to wpływu. Graliśmy pod szyldem Occult przez 15 lat i trochę trudno to ukryć (śmiech). Czasami mnie to wkurza, czasami mam to gdzieś.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: muzyka | Andy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy