"Z innego świata"
Mika Aleksander
Klimt to solowy projekt Antoniego Budzińskiego, gitarzysty sopockiego zespołu Saluminesia. Muzyk debiutował w 2008 roku albumem "Jesienne odcienie melancholii". Obecnie promuje swoją drugą płytę, zatytułowaną "Agape".
O nowy album, różne muzyczne eksperymenty oraz scenę ambientową w Polsce Antoniego Budzińskiego wypytał Olek Mika.
Na co dzień jesteś gitarzystą grupy Saluminesia. Skąd pomysł by stworzyć własny, całkowicie autorski projekt i jeszcze na nim zaśpiewać?
- Od zawsze miałem dużo materiału, który nijak się miał do twórczości zespołu. Były to zupełnie inne rejony dźwiękowe. I ta twórczość towarzyszyła mi już od dawna. Zaczęło się to długo przed powstaniem zespołu Saluminesia. Pewnego dnia odezwał się do mnie Łukasz Pawlak z wytwórni Requiem i zaproponował wydanie pierwszej płyty. Tak to się wszystko zaczęło. W tamtym czasie nawet jeszcze nie planowałem wydawania płyty.
Tytuł albumu, "Agape", nawiązuje do boskiej, bezwarunkowej i idealnej miłości. Płyta zawiera hipnotyczną i raczej mało entuzjastyczną muzykę. Jeżeli miałbym określić nastrój jaki wywołuje - powiedziałbym: melancholia. Tak wyobrażasz sobie stan, jaki towarzyszy idealnej miłości czy raczej twoja muzyka jest wyrazem tęsknoty za nią?
- Słusznie zauważyłeś. Całościowy przekaz płyty mówi właśnie o zakodowanej głęboko w człowieku tęsknocie za agape, która w warunkach naszej rzeczywistości raczej rzadko lub prawie w ogóle jest nie zaspokajana. Aczkolwiek nie uważam żeby płyta głownie koncentrowała się wokół melancholii. Jest na niej dużo życia, energii i pozytywnego przekazu. Melancholia oczywiście odgrywa ważną rolę, ale jak na moją twórczość jest to jak na razie najbardziej "jasny" materiał. W porównaniu do jesiennych jest zdecydowanie bardziej optymistyczny.
Niby poruszasz się na styku shoegaze'u i postrocka, ale na albumie znajduje się mnóstwo elementów charakterystycznych dla innych gatunków muzycznych, od folku, po ambient. Wydaje się, że chciałeś umieścić na nim elementy każdej muzyki, jaką lubisz. To prawda? Kim się inspirowałeś?
- Myślę, że głownie wynika to z tego, że kończąc sesję nagraniową "Agape" miałem aż trzy godziny materiału. Był on jeszcze bardziej zróżnicowany i różnorodny niż sama płyta. Po wyselekcjonowaniu 14 utworów nadal była to dość zabójcza mieszanka, ale wydaje mi się, że stanowiąca zgrabną i spójną całość.
- Jeśli chodzi o inspiracje to oczywiście na pewno to, czego słuchałem w tym okresie miało na mnie jakoś podświadomie wpływ. W ostatnim czasie często towarzyszyła mi muzyka Ulricha Schnaussa, Fleet Foxes, Amusement Parks on Fire, The National. Cały czas oczywiście słucham sporo ambientowo-shoegaze'owych wykonawców. Jednak nigdy nie zakładam sobie z góry jak płyta ma wyglądać. Jest to - uważam - najlepsze podejście to procesu twórczego, z zupełnie otwartym umysłem. Mając w głowie taki stan można podczas procesu wyłapać najciekawsze i najpiękniejsze pomysły, będące dalekie od jakiś schematów i zasad. Jeśli z góry nastawiam się na nagranie określonego kawałka ograniczam się już do jakiejś formy. To jest zupełnie bez sensu. Najbardziej lubię tworzyć muzykę, kiedy zupełnie nie wiem gdzie zmierza i jaki może być jej ostateczny rezultat.
Twoją fascynację ambientem wyraźnie słychać było już na poprzedniej płycie, "Jesienne odcienie melancholii". Co tak urzeka cię w tym gatunku?
- Wydaje mi się, że muzyka ambientowa wnika bardzo głęboko w struktury człowieka. Potrafi być bardzo wniosła, zwiewna, oniryczna, duchowa. Jest jakby zupełnie z innego świata. Kojarzy mi się ze światem snów, światem moich snów. A ja bardzo lubię swoje sny. Ostatnio nawet zacząłem eksperymentować z tworzeniem w stanie snu. Ośrodek percepcji w mózgu pracuje wówczas na znacznie wyższych obrotach i m.in. bardzo też podkręca możliwości słuchowe. Póki co dopiero z tym zaczynam, ale daje to całkiem niezłe rezultaty. Jeśli chodzi o ambient, to po prostu mam zakodowane w sobie muzykę z dużą ilością pogłosu i przestrzeni. Od samego początku muzyka, która nagrywałem brzmiała w ten sposób, a wtedy nawet nie wiedziałem co to jest muzyka ambientowa.(śmiech)
Pomijając różnorodność stylistyczną, bardzo dużo eksperymentujesz. Łamiesz klasyczne struktury utworów, niektóre kompozycje nagle kończysz. Wydaje się jakbyś ciągle czegoś poszukiwał. Czego?
- Ciężko mi odpowiedzieć na te pytanie. Zawsze podczas tworzenia podążam za jakimś sygnałem. Czasem mam wrażenie, że jestem wręcz tylko obserwatorem, który przygląda się jakieś kreacji. I chyba wtedy najbardziej lubię ten proces. Nigdy nie wiem jak to wszystko się skończy, nie znam rezultatu. W moim przypadku daje to wtedy najlepsze rezultaty. Staram się również jak najmniej włączać w ten proces swoja intelektualną stronę.
- Odpowiadając na pytanie nie uważam żebym czegoś nieustannie poszukiwał. Raczej idę podczas tworzenia "with the flow".(śmiech) Nagrywam to, co naturalnie ze mnie wychodzi w danym czasie.
Nie boisz się, że takie eksperymenty mogą odstraszyć słuchacza?
- Myślę, że w tej chwili dużo osób poszukuje czegoś świeżego, innego. Ciężko jest tak naprawdę w dzisiejszych czasach zaskoczyć słuchacza. Już tyle tego wszystkiego było. Wydaje mi się subiektywnie, że raczej nie przeginam w temacie eksperymentu. Oczywiście moja muzyka jest cały czas jak na nasze polskie warunki dość awangardowa, ale patrząc bardziej globalnie nie zaliczyłbym "Agape" do płyt mocno eksperymentalnych. W niektórych recenzjach płyty wyczytałem, że nie jest eksperymentalna, a wręcz oczywista. To już, uważam, przesada w drugą stronę. Prawda myślę leży gdzieś po środku.
Myślisz czasem o komercyjnym aspekcie twoich albumów? Zastanawiasz się, ile płyt uda ci się sprzedać?
- Jeśli chodzi o samą sprzedaż płyty to raczej nie. W tej chwili wydaje się płyty na krążku raczej dla formalności. Wiadomo, że mało kto już je w ogóle kupuje. Jednak na pewno zależy mi na tym żeby dotrzeć do jak największego grona odbiorców. Dlatego też wydając drugą płytę szukałem już większej wytwórni i wydałem ją w Polskim Radiu. Większa wytwórnia oznacza większe możliwości promocyjne, co oczywiście przekłada się na liczbę osób, które usłyszą o płycie, i o tym oczywiście myślę.
W mojej opinii twoi fani to osoby bardzo świadome. Jak duża jest twoim zdaniem scena związana z muzyką którą wykonujesz w naszym kraju?
- Też wydaje mi się, że słuchają mnie w większości osoby, które już mają raczej ukształtowany gust muzyczny. Jeśli mówisz o scenie ambientowej, to w naszym kraju jest ona bardzo malutka. A gdybym miał policzyć jakiś ciekawych wykonawców, to by można to na palcach zrobić. Jeśli chodzi o post rock i shoegaze to jest już trochej tego więcej, ale nadal jest tego bardzo mało.
Jak wygląda sprawa koncertów? Grasz z zaproszonymi muzykami, czy raczej wspomagasz się tylko komputerem?
- Na koncertach Klimt zamienia się w pełnowymiarowy, 5-osobowy skład. Tworzy go mój brat, Janek Budziński, który też gra na beczkach w zespole Saluminesia, Wojtek Dobrzyński (gitara), Alek Gruszczyński (bas) i Michał Hryniewicz (klawisze, sample). Granie koncertów, w których większość dźwięków pochodzi z komputera, a nie jest na żywo organicznie zagrane, mija się z celem. Oczywiście dorzucam w większości utworach sample, które są automatycznie wyzwalane. Stanowi to jednak mniejszość.
A co słychać u twojej macierzystej formacji? Na stronach internetowych grupy najnowsze wpisy, to te sprzed kilku miesięcy...
- W tej chwili skończyliśmy nagrywanie dema z pierwszą grupą utworów. Na pewno nie będziemy się śpieszyć z wydaniem drugiego krążka. Chcemy się dobrze przygotować do drugiej płyty.
Dziękuję za rozmowę.