Wojtek Urbański: Nie wszystkie drzwi były dla mnie od razu otwarte [WYWIAD]

Marcin Misztalski

Headsi muzyki elektronicznej mogą go kojarzyć z RYS, ale to nie jedyny projekt, w który się zaangażował. Współpracował z Julią Wieniawą, Maciejem Musiałowskim, Kwiatem Jabłoni czy z Tymkiem. Jest laureatem głównej nagrody tegorocznego Festiwalu Muzyki Filmowej, dyrektorem muzycznym koncertu Gali Zamknięcia OFF Camera czy trasy "Tribute to Krzysztof Krawczyk". Jego muzykę mogliście usłyszeć w filmie "Boże Ciało". Współpracuje z Netflixem i HBO... Mógłbym tak wymieniać i wymieniać. Przed wami Wojtek Urbański - muzyk, dla którego najważniejsi są ludzie i pasja.

Wojtek Urbański jest znany m.in. z duetu Rysy
Wojtek Urbański jest znany m.in. z duetu RysyTadeusz WypychReporter

Marcin Misztalski: Opowiesz o wyjeździe, który zmienił twoje muzyczne życie?

Wojtek Urbański: - Wyjazd z Wojtkiem Mazolewskim. To było dla mnie wielkie przeżycie, bo często sięgałem po jego muzyczne projekty. Uważam go za legendę sceny jazzu eksperymentalnego. Można więc powiedzieć, że spędziłem tydzień w Tajlandii ze swoim muzycznym autorytetem. Polecieliśmy tam chyba z 10 lat temu, więc byłem młodym gościem, który dopiero zaczynał profesjonalnie zajmować się muzyką. Na miejscu pracowaliśmy nad audiobookiem Jo Nesbo "Karaluchy".

Do moich obowiązków należało stworzenie świata dźwiękowego, byłem sound designerem - czyli zbierałem dźwięki np. biegających dzieci, przejeżdżających tuk-tuków i całą tę miejscową aurę. Wojtek tworzył później pod to muzykę. Zwiedzaliśmy Bangkok śladami głównego bohatera książki. Odnajdywaliśmy konkretne miejsca i tam pracowaliśmy. Mogłem przy okazji podpatrzeć, jak on tworzy i w jaki sposób szuka swoich pomysłów. Nieraz siadał sobie po prostu pod świątynią, brał do ręki gitarę i wymyślał tematy...

Czego się od niego nauczyłeś?

- Przede wszystkim był dla mnie takim wejściem w ten profesjonalny świat. Na pewno sprzedał mi dużo muzycznych rad, ale więcej było takich, jakby to powiedzieć... życiowych. Opowiadał mi o tym, jak tworzyć w zgodzie ze sobą, jak zaglądać w głąb siebie. Powiedział mi również, że ważne jest, by przeżywać życie w ciekawy sposób, bo te wszystkie poza muzyczne doświadczenia są - tak naprawdę - punktem wyjściowym do działań stricte muzycznych. To, kogo poznamy i jakie miejsca zwiedzimy, znajduje później swoje odbicie w naszej twórczości. Uświadomił mi, że próby i ćwiczenia w studiu to jedno, ale równie ważne (albo i ważniejsze) są wyjazdy, rozmowy z ludźmi i taka miłość do świata. To też sprawia, że stajemy się lepszymi artystami. Byłem w szoku, kiedy mi o tym powiedział po raz pierwszy. Po tym wyjeździe już nic nie było takie samo.

Wojtek UrbańskiHubert Misiaczykmateriały prasowe

Mówisz o tej zgodzie z samym sobą. Tobie zdarzały się projekty, do których musiałeś się wręcz zmuszać?

- Moja muzyczna droga była dość powolna. Długo budowałem swoje miejsce na rynku muzycznym, co oznacza, że nie wszystkie drzwi były dla mnie od razu otwarte i nie wszystkie najciekawsze projekty na mnie czekały. Po drodze musiałem się wykazać i trochę namęczyć. Nie powiem ci, że się do czegoś zmuszałem, bo zawsze kochałem pracę z dźwiękiem, ale nie wszystkie projekty - przy których pracowałem - traktowałem, jak spełnianie marzeń.

Dyplomacja na najwyższym poziomie.

(śmiech) Robiłem bardzo dużo kampanii reklamowych. Nie wszystkie z nich były w takim stylu, który chciałem akurat rozwijać. Oczywiste jest więc, że musiałem się pod nie naginać i napocić... Na szczęście, w tym momencie już takich projektów nie mam. Już się nie męczę.

Gratuluję, ale domyślam się, że nadal otrzymujesz jakieś absurdalne propozycje współprac.

- Słowo "absurdalny" nie jest najbardziej trafne, ale rzeczywiście ostatni projekt, który właśnie zamknąłem przynajmniej na początku wydawał mi się abstrakcyjny (śmiech). Mówię o projekcie Tribute to Krzysztof Krawczyk, w ramach którego aranżowałem na nowo piosenki Krzysztofa Krawczyka. W pierwszym momencie odczuwałem pewien dysonans, bo jestem przecież ze świata ciężkiej elektroniki i progresywnych brzmień. Przed tą współpracą znałem wiele utworów Krzysztofa Krawczyka, ale wydawało mi się, że są one najdalej od mojej muzyki, jak się tylko da. Później pomyślałem sobie, że może właśnie w tym szaleństwie jest metoda. Dlaczego Wojtek Urbański miałby się tego nie podjąć? Może właśnie dzięki temu to będzie ciekawe i na maksa inne... No i dziś wiem, że zrobiłem dobrze, bo projekt się udał.

Karolina Wielochamateriały prasowe

Obecnie jesteś na etapie, w którym możesz sobie przebierać w projektach i wybierać tylko te, które ci pasują?

- Odpowiem ci w ten sposób: moja droga była bardzo specyficzna, a to dość ważne w kontekście twojego pytania. Zacząłem od hip-hopu, później robiłem elektronikę - i to z dość dużym sukcesem, bo na początku lat 2000 wydałem przypadkiem płytę w bardzo mocnej (przynajmniej wówczas) wytwórni Compost Records...

Dlaczego przypadkiem?

- Odważyłem się wysłać demo do swojej ulubionej wytwórni, a oni mi po prostu odpisali, że podoba im się moja muzyka. Wydałem u nich EP-kę, co było sporym wydarzeniem, bo wtedy Polaków wydających za granicą było niewielu. Pamiętam, że od razu odezwali się do mnie chłopaki ze Skalpela, którzy wydawali wtedy w Ninja Tune, Maceo Wyro czy Envee. Ludzie w naszym kraju zainteresowali się tym, że 18-letni dzieciak nagrywa dla wytwórni, którą reprezentują naprawdę wielcy artyści. No i przyznam szczerze, że nie dźwignąłem tego psychicznie. Chyba za bardzo zestresowałem się tą sytuacją i zamknąłem się muzycznie na rzeczy artystyczne.

Z czego to zamknięcie wynikało? Nie miałeś obok siebie ludzi, którzy mogliby ci powiedzieć coś w stylu: "Ej, to przecież tylko muzyka, wyluzuj"?

- To jest dobry temat. Myślę, że spokojnie na osobny wywiad. Sądzę, że pomoc psychologiczna w Polsce 15-20 lat temu nie funkcjonowała jeszcze w dobry sposób. Nie wiedziałem, do kogo mam pójść ze swoimi problemami, z kim porozmawiać. W pewnym momencie zacząłem bać się robić muzykę, bo przerażała mnie myśl o tym, że będą ją recenzować właściciele i artyści z Compost Records. Czyli ludzie, na których koncertach (jeszcze chwilę wcześniej) chciałem być, marzyłem, by zobaczyć ich na żywo. Nie śmiałem nawet myśleć o współpracy z nimi...

Mocno skracając tę historię - na 10 lat tak się zestresowałem, że przestałem robić muzykę. Pytałeś wcześniej o moment, kiedy mogłem sobie wybierać projekty. Moje zamknięcie spowodowało, że dosyć szybko wyciągnęła do mnie rękę branża reklamowa. Zobaczyli, że potrafię szybko i sprawnie działać, więc mi zaufali. Wjechałem w tę branżę jak w masło. Jakoś od 2006 roku zacząłem robić muzę tylko pod kampanie reklamowe. Robiłem jej tyle, że - nie jest to brak skromności - mam na tym polu ogromne doświadczenie, myślę, że jedno z największych w kraju. Już po kilku latach współpracowałem z czołowymi markami za atrakcyjne stawki, później założyłem firmę. Jako muzyk miałem duży komfort działania. Jestem z niezbyt sytuowanej rodziny, więc nie byłem przyzwyczajony do luksusów, a dzięki tej pracy dość szybko zaczęły mi wpadać na konto duże pieniądze. Dzięki temu mogłem sobie podróżować, fajnie żyć i kupować takie instrumenty, jakie tylko chciałem.

Później wrócił głód robienia muzyki artystycznej?

- Pomyślałem, że to dobry czas, by zacząć robić swoje projekty. Nie rzuciłem pracy z markami, bo dzięki temu nie muszę myśleć o ewentualnych sukcesach komercyjnych moich albumów. Mam ten luz, że sprzedaż moich płyt nie jest dla mnie aż tak ważna. Paradoksalnie robię muzykę popową, która się bardzo dobrze przyjmuje i wyświetla w internecie w konkretnych liczbach, ale nie robię jej z pobudek finansowych. Lubię po prostu tworzyć taką muzykę. Nie mam problemów w stylu: moje projekty są niedofinansowane, nie walę też głową o ścianę z powodu stawek, jakie mi oferują. Wiem - i ubolewam nad tym - że bardzo dobrzy muzycy w tym kraju często muszą wybierać między tym, czy chcą jeść chleb z solą i robić swoje, czy może naginać się pod branżę i robić komercje. Ja, na szczęście, nigdy nie musiałem stawać przed takimi wyborami.

Jeśli już mowa o muzyce artystycznej. Powiedziałeś niedawno w wywiadzie u Filipa Kalinowskiego o albumie z Tymkiem: "Jest pierwszym tak szczerym i spontanicznym albumem w moim katalogu od wielu lat".

- Rysy też są bardzo szczere, więc położyłbym jednak nacisk na to, że to najbardziej szczery album w moim katalogu od lat. "Odrodzenie" to materiał, nad którym pracowałem tak, że po prostu wjechałem do studia i zacząłem szybko kłaść dźwięki i w ogóle się nie martwiłem, czy są one doskonałe brzmieniowo. Tymek to we mnie obudził albo wręcz wymógł na mnie. On nagrywał ze mną utwory, na początku prewki (niegotowy plik - przyp. red.) i mówił: "Już jest gotowy". Później wysyłał je do miksu i zamykał... Mówiłem mu: "To dopiero prewki, które nagraliśmy dzień wcześniej, muszę poszukać werbla, bo wysłałem ci pierwszy plik, który miałem pod ręką". A on i tak się upierał przy swoim, nie chciał innych wersji, bo te uważał za odpowiednie. Działaliśmy naprawdę bardzo szybko, bez zbędnej dyskusji.

Byłem w szoku, bo nigdy nie pracowałem w taki sposób. Nad każdym utworem, który znalazł się na "Odrodzeniu" pracowaliśmy maksymalnie 5 godzin. Działaliśmy szybko, bez potrzeby upiększania kawałków i mydlenia uszu słuchaczy. Żadnych efektów, nic. To był czysty zapis chwili. Wyjazd do Francji, bo m.in. tam pracowaliśmy nad naszym albumem, był dla mnie też wyjątkowy z innego względu - chwilę wcześniej przeszedłem na inną drogę, drogę trzeźwości. Tymek zresztą też. Nie towarzyszyła nam więc już impreza, alkohol, narkotyki... Album powstał pod wpływem magii chwili. Nasza muzyka nie była niczym wspomagana.

To musiało być dla ciebie maksymalnie ciekawe przeżycie, bo przecież praca pod wpływem substancji psychoaktywnych sprawia, że nieraz podchodzi się bezkrytycznie do własnej twórczości.

- Wszystko zależy od...

Rodzaju tabletek (śmiech).

- (śmiech) No dokładnie. Niektóre używki są otępiające, inne luzują, jeszcze inne odcinają nas od rzeczywistości. Niedobrze jest, kiedy używki stawiają szybkę między tobą a twoją muzyką. Są też dragi, dzięki którym podróżujemy w głąb siebie i dzięki nim odkrywamy różne rzeczy. Wiesz, ja zawsze miałem w sobie jednego wielkiego samokrytyka. Używki pozwalały mi tego samokrytyka odciąć, potrafiłem się wyluzować, pojawiała się taka... miękka przestrzeń. To miało dla mnie wartość terapeutyczną. Swoją drogą, część tych wszystkich używek zostaje na świecie (najczęściej w USA) dopuszczonych do legalnego obrotu, nawet do terapii. Ich skuteczność jest potwierdzona. Myślę, że ludzie kiedyś będą śmiać się z tego, co obecnie jest nielegalne, a za kilka lat będzie lekarstwem.

Wyzbyłeś się już tego wewnętrznego krytyka?

- On jest w jakimś stopniu potrzebny, ale w niewielkim - nie może już być aż tak głośny. To temat, który wymagał ode mnie czasu i musiałem go przepracować. W końcu doszedłem do momentu, kiedy tworzę muzykę totalnie na trzeźwo. Praca z Tymkiem nad "Odrodzeniem" była tak naprawdę pierwszym poważnym sprawdzianem tego nowego stanu rzeczy. No i ogromnym sukcesem, bo udowodniłem sobie, że mogę pracować z czystą głową. To był bardzo wartościowy czas.

Wojtek Urbański Kacper Żywickimateriały prasowe

Słuchacze często mają wyobrażenie, że przy takich płytach pracuje sztab ludzi, który wam podpowiada i robi za was pewne rzeczy.

- Są artyści samodzielni i zupełnie niesamodzielni - są tylko przekaźnikami czyichś pomysłów i twórczości. Interpretują gotowe teksty, napisane melodie albo... w ogóle ich nie interpretują, tylko powtarzają coś, co jest już napisane wcześniej. Pracują na gotowcu. Są różne modele pracy. Ja nie jestem przeciwnikiem modelu - nazwałbym go - amerykańskiego, gdzie sztab ludzi pracuje na sukces młodej, zdolnej wokalistki z warunkami, która dostaje wszystko na stół, bo...

Liczy się efekt finalny.

- Właśnie. Nie jestem wrogiem takich akcji, ale wolę pracować z artystami, którzy są autorami całej swojej części - piszą teksty, tworzą melodie, są bardzo świadomi i wiedzą czego chcą. Wówczas jestem dla nich partnerem, który dostarcza im piękne dźwięki.

Piękne dźwięki, które mogliśmy usłyszeć np. w filmie "Boże Ciało", który to film został nominowany do Oscara.

- Zostałem zaproszony do projektu przez Janka (Jan Komasa - przyp. red.), bo wcześniej razem pracowaliśmy przy serialu. To było moje wejście do tego środowiska. Do filmu zrobiłem takie elektroniczne wygrzewki, których słucha główny bohater i... to była - jeśli mam być szczery - taka mała funkcja tej muzyki, obecność mojej muzy była marginalna, no ale była. Informacja, że film został nominowany do Oscara, była czadowa. Ja wychowałem się na amerykańskim kinie. Zawsze fascynowało mnie, kto otrzymał Oscara. Na pewno sukces "Bożego Ciała" zmotywował mnie do działania i sprawił, że jeszcze bardziej chciałem wejść w świat muzyki filmowej.

Wojtek UrbańskiHubert Misiaczykmateriały prasowe

Kolejne sukcesy sprawiają, że nie chcesz osiąść na laurach i dalej tworzyć?

- Mam taki problem, że w muzyce kręci mnie za dużo rzeczy. Jestem eklektyczny. Dlatego nie potrafię odpuszczać ciekawych projektów. Uwielbiam wiele muzycznych światów, a rozsądek podpowiada mi, że może powinienem się określić, skupić na jednym i skoncentrować się na przykład na muzyce filmowej. Nie potrafię tego jednak wprowadzić w życie, bo odnajduję radość, będąc na raz w wielu muzycznych przestrzeniach. Lubię żonglować tymi stylistykami. Mega cieszę się, gdy jednego dnia aranżuję utwory Krzysztofa Krawczyka, a drugiego robię RYSY. Pamiętam taki dzień, kiedy rano nagrywałem Kwiat Jabłoni, a wieczorem robiliśmy numer z Kazem Bałaganem. Ekstremalna rozpiętość (śmiech). Tu i tu miałem do czynienia z pięknymi, totalnie innymi, artystami. O to w tym chodzi. Czuję, że mam jeszcze dużo do zrobienia... Wchodzę czasami do studia, włączam swój ulubiony syntezator, zaczynam grać i znów czuję się jak dzieciak. Po prostu.

Jak tak cię słucham, to wydaję mi się, że najtrafniejszym podsumowaniem naszej rozmowy, jest zdanie: pasja jest najważniejsza.

- Tak, tak... pasja i ludzie! To jest to, od czego zaczęliśmy naszą rozmowę. Od tego wyjazdu z Wojtkiem Mazolewskim. Znałem go oczywiście wcześniej jako muzyka, ale pamiętam, że najbardziej fascynowałem się nim jako człowiekiem. Gdy go poznałem, zobaczyłem, jak bardzo kocha ludzi i ile inwestuje w relacje z innymi, wtedy zdałem sobie sprawę, że moja droga muzyka, będzie drogą pełnej pasji muzycznej i pasji do ludzi. Muzyka to ciągłe spotkania.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas