Reklama

"W opozycji do tego, co komercyjne"

Lamb Of God to amerykańska formacja, którą uznano za jednego z głównych przedstawicieli nurtu nowej fali nowoczesnego amerykańskiego metalu. Wydali kilka znakomitych płyt, które wywarły niemały wpływ na oblicze ciężkiego grania.

Choć było wiele okazji, a fani wręcz dopraszali się o to, nigdy nie udało się tej grupy ściągnąć do naszego kraju. 25 maja bieżącego roku ten stan rzeczy uległ zmianie. Lamb Of God po raz pierwszy zagrali dla naszych rodaków na deskach warszawskiej Progresji. Na kilka godzin przed koncertem pojawiła się sposobność przeprowadzenia wywiadu z Johnem Campbellem, której nie można było zaprzepaścić. Z basistą Lamb Of God rozmawiał Piotr Brzychcy z magazynu "Hard Rocker".

Kilka godzin temu świat obiegła wiadomość o śmierci Paul Graya ze Slipknot. Jestem w szoku. Najpierw Peter Steele, później wielki Ronnie James Dio, teraz Paul, który za kilka miesięcy miał zostać szczęśliwym ojcem. Ten rok zbiera obfite żniwo. Jak wspominasz tych artystów?

Reklama

- Niesamowite nieszczęście. To bardzo boli, kiedy ktoś odchodzi przedwcześnie. Łączymy się wszyscy w bólu, artyści, koledzy, przyjaciele i fani, którzy nie są tylko zwykłymi fanami, wszyscy jesteśmy jak rodzina. Chyba nie miałem nigdy okazji poznać Petera. Co do Ronniego, wszyscy przecież żyliśmy z nadzieją, kiedy walczył z chorobą. Ja nie znałem go osobiście, ale Willie i Randy mieli tę okazję. Strata tego pokroju artysty jest tym boleśniejsza, że byliśmy niejako jego uczniami, a on był niesamowicie dobrym człowiekiem. Z Paulem znaliśmy się jakiś czas, to jest straszne uczucie, kiedy umiera ktoś w podobnym wieku, poza tym jako muzycy jedziemy na tym samym wozie, mamy podobną wrażliwość, paramy się podobnymi problemami. To, co się stało jest niewątpliwie tragedią dla nas wszystkich.

Wspaniali artyści odchodzą w czasach, gdy rock/metal i różne jego odmiany zepchnięte są na margines. U nas w Polsce serwisy muzyczne jedynie zdawkowo informują o tych tragediach. Komercyjne rozgłośnie radiowe nie informują w ogóle. Czy muza spod znaku hard'n'heavy wróci jeszcze na salony?

- Wiesz, muzyka metalowa ma chyba to do siebie, ma to jakby wpisane w naturę, że jest w opozycji do tego, co komercyjne. W tym także w pewnym sensie jej siła, potrafi wyrażać to, co artysta ma prawdziwego do przekazania i nie jest jej do tego potrzebna siła masowości, bazuje raczej na jakości, na prawdzie. Mieliśmy przykład wyjścia z cienia, z glam rockiem w latach 80., to był prawdziwy romans z szeroko pojętymi mediami, a potem się to skończyło. Teraz jesteśmy w Polsce, muszę wspomnieć o Nergalu, to świetny, uroczy gość, a wiem, że popularne media nigdy nie dawały mu wsparcia. Mimo wszystko jest znany i ma wielu fanów na całym świecie.

Gracie dziś po raz pierwszy w Polsce, a macie tu naprawdę wiernych fanów. Wiele zespołów chce wracać do Polski z uwagi na gorące przyjęcie, na prawdziwe piekło pod sceną. Tego wam dziś oczywiście życzę. Chciałbym jednak zapytać, które miejsca na globie ziemskim dla Lamb Of God są najbardziej łaskawe jeśli chodzi o ilość zamaniaczonych fanów przypadających na metr kwadratowy?

- (Śmiech) Tak, za każdym razem kiedy organizowany jest większy festiwal, w którym bierze udział kilka lub kilkanaście zespołów, gromadzi niesamowite tłumy. Niedawno Filipiny były dobrym przykładem, trzydzieści tysięcy młodych ludzi krzyczących i dających upust emocjom, niesamowite wrażenia. Tłumy niesamowite były też w Turcji, mam nadzieję, że i tu w Polsce publiczność dopisze.

Jak wspominasz czasy w Virginia Commonwealth University kiedy poznałeś Marka Mortona i Chrisa Adlera? To były przecież pierwsze chwile Lamb Of God... Pomimo, że nazywaliście się Burn The Priest...

- W internecie jest mała nieścisłość, muszę to teraz sprostować. Ciekawe kto wpuścił w sieć takie błędne informacje. Ciągle musimy to prostować. Chodziliśmy z chłopakami do Virginia Commonwealth University od 1990 roku, a Burn The Priest powstał dopiero w 1994, tak więc sporo czasu minęło zanim zaczęliśmy coś tworzyć. Nazwę zmieniliśmy jakoś w 2000 roku. Jak zatem w świetle tych faktów brzmi twoje pytanie (śmiech)?

No tak (śmiech). Jak zachowałeś w pamięci wasze pierwsze wspólne kroki w muzyce?

- To się wydaje dość niewyobrażalne, tyle czasu razem... Znaliśmy się jako siedemnastoletni i osiemnastoletni gówniarze. Cóż możesz robić mając tyle lat, zdecydowanie za dużo piliśmy, imprezowaliśmy, robiliśmy mnóstwo głupich rzeczy, jak to dzieciaki. Aż nie chce się wierzyć, że tak szybko zleciało. Niejako wspólnie stawaliśmy się z dzieci dorosłymi mężczyznami. Znamy się dobrze teraz jako dojrzali ludzie. To piękne.

Słyszałem, że album "New American Gospel" nagraliście w ciągu tygodnia. Byliście tak dobrze przygotowani do tej sesji, czy gonił was czas i pieniądz?

- Chcieliśmy być dobrze przygotowani, dużo czasu poświęciliśmy na próby, dopracowywanie tego, co chcemy uzyskać przy poszczególnych nagraniach. Nagraliśmy mnóstwo próbnych ścieżek, robiliśmy poprawki, chcieliśmy, żeby to naprawdę dobrze zabrzmiało. Zeszło nam sporo czasu na przygotowania, chcieliśmy wchodząc do studia mieć już dojrzały materiał, który można będzie jeszcze doszlifować. Niekoniecznie wchodziła tu w grę jakakolwiek presja. Kwestia dobrego planowania.

Wciąż promujecie krążek "Wrath" wydany na początku zeszłego roku. Czy macie już w planach kolejny album studyjny? Czy w trakcie trasy znajdujecie czas na to aby tworzyć i próbować z nowymi pomysłami?

- "Wrath" wyszedł jakoś w lutym 2009 roku. Prace nad nim i nagrania zaczynaliśmy w grudniu 2008 roku, w międzyczasie ogrywaliśmy kilka pomysłów w czasie koncertów. Teraz też koncertujemy, ale w perspektywie jest już studio. 23 miesiące minęły od czasu ostatniego albumu. Myślę, że potrzebujemy trochę czasu wolnego no i przymierzamy się w listopadzie coś więcej popracować. W 2011 roku na pewno można oczekiwać naszej studyjnej płyty. Oczywiście, teraz nowe technologie pozwalają zapisać pomysły, które wpadają ci do głowy gdzieś w drodze, podpiąć wiosło, przenieść to na laptopa i popracować, kiedy już będziesz w studio, także tak, zdecydowanie zdarza się pracować w drodze.

Grasz na basie, który w muzyce metalowej często ukryty jest pod ścianą gitar i bębnów. Jak aranżujesz swoje partie gdy tworzycie?

- Zgadza się. Staram się umiejscowić niskie rejestry basu tak, aby były uzupełnieniem całości i niosły środek ciężkości brzmienia gdzieś pomiędzy riffem a bębnami. Tak to mniej więcej wygląda.

Jesteście przedstawicielami nowej fali amerykańskiego metalu, a w opinii wielu osób jesteście najważniejszym zespołem tego nurtu. Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś to określenie, skąd się wzięło i czy jesteś zadowolony z takiego jakby nie było szufladkowania?

- Nie jestem do końca pewny, kiedy to było, na pewno kilka lat temu, w jednym z brytyjskich magazynów, "Kerrang!" czy "Metal Hammer". Wiesz, nasza historia nie jest szalenie oryginalna. Zaczynaliśmy grać podobnie jak większość kapel, najpierw gdzieś w garażu, co trwało do 1996 roku, potem na różnych scenach, najpierw w Stanach, aż w końcu mogliśmy wyjść z naszym graniem dalej, pokazać się światu. Prawdę mówiąc bez różnicy dla mnie jest do jakiej szufladki zostaniemy zapakowani, nadal będziemy sobą.

Mówi się, że trampoliną był dla was album "Ashes Of The Wake" wydany w 2004 roku. Kiedy w twoim odczuciu nastąpił moment zwrotny w historii waszego zespołu? Wiesz, nagle skoczyła sprzedaż płyt, koncerty zaczęły się wyprzedawać, no i stan konta też poszedł w górę... Z pewnością była to zauważalna zmiana...

- Nie da się tego jednoznacznie stwierdzić. Nie zdarzyło się coś takiego, że jednego dnia nagle zauważyliśmy, że oto nastąpił przełom, nic z tych rzeczy. Każdy z nas miał taki moment, że posiadanie tak zwanej stałej pracy stanowiło nie lada problem i determinowało wiele spraw. Chyba każdy kiedyś to przechodzi. Dorastaliśmy jako zespół stopniowo, z czasem nabieraliśmy lepszego brzmienia, dochodziliśmy do pewnych wniosków, no i nie poddawaliśmy się.

- "Ashes Of The Wake" na pewno był pierwszym tak epicko brzmiącym albumem, co oczywiście napawało nas dumą. Nie przekładało się to jednak na tak zwany sukces zespołu. Na pewno przełomowym momentem, choć mocno rozciągniętym w czasie było dla nas to, kiedy mogliśmy zacząć pracować na siebie i utrzymywać się z grania, kiedy nie musieliśmy niczym ograniczać czasu poświęconego muzyce. Nie wynika to jednak ze sprzedaży płyt. Największy wpływ na to gdzie teraz jesteśmy ma fakt, że cały czas koncertujemy. To dzięki trasom, koncertom możemy grać i docierać z naszą muzyką coraz dalej.

Więcej w magazynie "Hard Rocker".

Hard Rocker
Dowiedz się więcej na temat: śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama