The War on Drugs: Dbamy o siebie nawzajem [WYWIAD]

Andrzej Kozioł

Andrzej Kozioł

Amerykańska grupa The War on Drugs już 12 czerwca odwiedzi polskich fanów na Letniej Scenie Progresji w Warszawie. Z perkusistą zespołu - Charlie Hall’em porozmawialiśmy o pracy nad muzyką TWOD, osobistych inspiracjach i… warszawskich sklepach z winylami.

The War On Drugs
The War On Drugsmateriały promocyjne

Andrzej Kozioł, Interia: Cześć Charlie, jak mnie słychać w Filadelfii?

Charlie Hall (The War on Drugs): - Cześć Andrzej. Głośno i wyraźnie. Fajna gitara za tobą. Ona jest cała czarna?

A tak, to moja pierwsza gitara, prezent od taty. Czarny Telecaster.

- Super wygląda. Uwielbiam Telecastery. Twój przywodzi mi na myśl Davida Gilmoura albo The Edge’a.

Chciałbym potrafić grać na niej tak, jak David Gilmour, ale te solówki mnie przerastają.

- One są tak wspaniale melodyjnie. Gilmour to faktycznie dobry materiał do nauki. Szczególnie jego frazowanie solówek. Właściwie całe jego brzmienie. On gra tak, jakby sprawiał, że gitara zaczyna śpiewać.

Okej, to skoro od razu przeszliśmy do muzyki, to czego słuchasz, jak nie grasz?

- Lubię wiele rzeczy. Jeśli jestem w domu, to chętniej wybieram muzykę instrumentalną. Czasem sięgam po indyjską muzykę tradycyjną, jak raga. Czasem coś z gatunku New Age. Wiesz, takie coś, co wypełnia dźwiękiem przestrzeń dookoła, ale pozwala ci też na swobodę myśli. Muzyka, która z jednej strony nie przeszkadza, a z drugiej możesz się w niej chwilę później całkowicie zanurzyć. Innym razem posłucham "In a Silent Way", czy "Bitches Brew" Milesa Daviesa. Kocham też Joni Mitchell.

Uwielbiam takie zbiegi okoliczności - też jestem po uszy zakochany w muzyce Joni i cieszę się, że ona sama nadal z nami jest.

- Mam tak samo. Uważam, że to największa żyjąca artystka. Wiesz, ja z jej twórczością znam się już jakieś 30 lat i cały czas odkrywam coś nowego. Pamiętam, że miałem takie okresy, gdzie za ulubiony brałem jakiś jej album, później inny, potem jeszcze inny (śmiech). Czasem nawet sięgałem głębiej i mówiłem sobie: "Tak, to jest mój ulubiony wers", żeby potem uznać, że jednak inny wolę bardziej (śmiech). Ale kocham je wszystkie. No może trochę trudniejsza miłość jest do tych z okresu, kiedy wydawała w Geffen (amerykańska wytwórnia płytowa - przyp. red.), ale mimo to, cały czas uważam, że Joni jest genialna.

A na którym albumie ostatecznie stanęło? Do którego wracasz najczęściej?

- Chyba "Hejira". Ten album to dla mnie taka eteryczna wędrówka. Słyszałem, że w tamtym okresie Joni jeździła sporo po kraju. Tak jakby szukała schronienia albo potrzebowała samotności. Jakiego słowa szukam? O, wiem już. Włóczęga. Tak jakby miała potrzebę włóczęgi. I myślę, że brzmienie tej płyty idealnie oddaje to uczucie. Więc tak, tej płyty słuchałem najczęściej i nadal do niej chętnie wracam.

Ja wybieram "The Hissing Of Summer Lawns".

- O tak, też wspaniała płyta. Nawet z podobnego okresu, jeśli się nie mylę. To tam jest "In France, they kiss on Main Street", prawda? Piękny numer. Wiesz co? Nawet włączę sobie ten album, jak skończymy (śmiech).

Zostańmy jeszcze chwilę przy muzyce, która cię inspiruje. Z The War on Drugs nagraliście cover piosenki "Touch of Grey" Grateful Dead. Masz jakieś szczególne wspominania z tym zespołem?

- Muzyka Grateful Dead była chyba ważna dla każdego z zespołu. Wiesz, ja na przykład od dzieciaka słuchałem klasycznego rocka jak Led Zeppelin, czy The Who, a potem, kiedy miałem jakieś jedenaście, może dwanaście lat pojawiło się Pink Floyd i właśnie GD. I to chyba ich muzyka stała się dla mnie pewnym pomostem pomiędzy klasycznym rockowym graniem a jazzem, fusion i pozostałymi, bardziej eksperymentalnymi brzmieniami.

Kiedy słuchałem tego nagrania, to miałem wrażenie, że słucham numeru The War on Drugs, a nie przeróbki cudzego. Zrobiliście to idealnie.

- Super, dzięki. Wiem, co masz na myśli. Tam jest ten charakterystyczny groove.

W ogóle, jak słucham waszej muzyki, to nigdy nie mogę jej nazwać. Nie znajduję odpowiedniej szufladki i to jest całkiem ekscytujące.

- Powiem ci, że mam tak samo. Jeśli ktoś zaczepia mnie i pyta jak brzmi The War on Drugs, to nigdy nie wiem, co odpowiedzieć

Cieszysz się na nadchodzącą trasę? Przed wami co najmniej 20 dużych koncertów.

- Bardzo, już nie mogę się doczekać. Będziemy w kilku miejscach w Europie, będzie koncert w Brazylii. Jestem bardzo podekscytowany. Cieszę się też bardzo na wizytę w Polsce. Zawsze chciałem was odwiedzić i bardzo się cieszę, że w końcu będę miał okazję spotkać się z polskimi fanami i podzielić z nimi naszą muzyką.

Masz czas trochę pozwiedzać, kiedy jesteś w trasie?

- Zwykle tak, chociaż dużo zależy od miejsca, w którym jest koncert. Trudniej, kiedy koncerty są w miejscach oddalonych od miast itd. Wiesz może, czy to miejsce (Letnia Scena Progresji - przyp. red.), w którym wystąpimy w czerwcu w Warszawie jest blisko centrum?

Jest niedaleko.

- Fajnie jest, kiedy grasz w miejscu, z którego wychodząc, możesz od razu trafić na jakąś fajną kawiarnię albo sklep z płytami (śmiech).

W Warszawie jest sporo sklepów z płytami.

- O to podaj mi, proszę nazwy. Mam tu kartkę i długopis (śmiech). Bo ja tak naprawdę w ten sposób poznaję nowe miejsca. Chodzę po sklepach z muzyką i po knajpkach, w których można fajnie zjeść.

Wolisz stadiony, czy kameralne kluby?

- Wiesz co, ja lubię wszystkie rodzaje koncertów. Po prostu kocham być w miejscu, gdzie grana jest muzyka i gdzie są ludzie, którzy ją kochają. Mamy to szczęście, że mamy świetnych dźwiękowców, którzy potrafią sprawić, że w każdym miejscu brzmi to bardzo dobrze. Poza tym, jak pewnie wiesz, my nie jesteśmy zespołem, za którym są jakieś błyskotki i inne dekoracje. Nie ma specjalnie na co patrzeć (śmiech). Więc z jednej strony te światła na wielkich koncertach i muzyka ułatwiają nam łączenie się z publicznością. Z drugiej strony kameralne koncerty, gdzie grasz dla niewielkiej grupki ludzi, też mają masę uroku. Ja po prostu uwielbiam grać muzykę i dzielić się nią z ludźmi. Jestem szczęśliwy, że mogę to robić.

Uśmiech na twojej twarzy tylko to potwierdza.

- To dlatego, że ja sam jestem fanem muzyki i sam uwielbiam być nią otoczony. Lubię po prostu być w pomieszczeniu z ludźmi, którzy, tak jak ja, kochają muzykę. Patrzeć i słuchać jak to wszystko dzieje.

Od premiery waszej ostatniej płyty "I Don't Live Here Anymore" minęło już prawie półtora roku. Piszecie teraz nową muzykę, czy skupiacie się wyłącznie na trasie?

- Cóż, mówiąc szczerze, to każdy z członków The War on Drugs pracuje stale nad nową muzyką. Wprawdzie czasem trudno jest skupić się na pisaniu, kiedy dookoła dużo się dzieje - tak, jak bywa w trasie. Na pewno skupiamy się teraz mocno na nadchodzących koncertach, dopieszczamy wszystko itd. Nie wiem, kiedy powstanie nowy album, ale mogę cię zapewnić, że każdy z nas coś tam tworzy. Na przykład ja, jak tylko skończymy rozmawiać, mam w planie zejść na dół, do mojego studia i zacząć pracować. Także praca nad nowymi rzeczami to w naszym przypadku nieustający proces.

Czyli każdy z was ma wkład w nowe piosenki?

- Tak, chociaż większość pomysłów wypływa od Adama (Adam Granduciel, wokalista zespołu - przyp. red.), ale często są to ogólne pomysły. Adam przynosi pewne "płótno", które później wspólnie wypełniamy kolorami. Adamowi zawsze zależy, żeby to wszystko było naturalne, żeby każdy z nas mógł wyrazić siebie w naszej muzyce. Poza tym Adam jest gościem, który nie ma problemu z akceptowaniem wizji różnych od jego własnych. Zależy mu przede wszystkim na spontaniczności i na tym, żeby ta muzyka wypływała z naszych serc.

Spędzacie ze sobą masę czasu, jesteście różni. Jak to u was działa. Jak udaje wam się przetrwać? Pewnie nie jest łatwo pogodzić tak wiele temperamentów i osobowości, co?

- Wiesz, mamy to szczęście, że jesteśmy jak rodzina. Ta druga rodzina, kiedy swoje zostawiamy w domach w czasie trasy. Owszem, każdy ma swoje dziwactwa, każdy jest inny, ale podróżując i przebywając ze sobą tak długo, udało nam się już siebie nauczyć. Myślę, że działamy w pewnej harmonii. Po prostu się kochamy i szanujemy nawzajem. Kiedy ktoś ma gorszy dzień i chcę iść na spacer sam, to wszyscy to respektujemy. To naprawdę wielkie szczęście, że jesteśmy grupą ludzi, którzy zwyczajnie się lubią. Dbamy o siebie nawzajem. Wiesz, my znamy swoje rodziny (te pierwsze), jesteśmy ze sobą w zdrowiu i chorobie. Wspieramy się nawet w najtrudniejszych chwilach. Jak prawdziwa rodzina.

Ja nawet czułem tę więź, patrząc na was. Nie tak dawno oglądałem wasz koncert "Tiny Desk" i wyglądaliście tam po prostu jak banda dzieciaków, którzy znają się o przedszkola, przyjaźnią się i kochają to, co robią.

- Naprawdę? Dziękuję, to bardzo miłe co mówisz, bo dokładnie tak się ze sobą czujemy.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas