The Bullseyes: "Życie jest wyjątkowo smutne, więc po co jeszcze do tego dokładać?" [WYWIAD]

The Bullseyes tworzą Mateusz Jarząbek i Darek Łukasik /materiały prasowe

Jeżeli rock w Polsce umiera, The Bullseyes to jego defibrylator, który przybrał postać tych dwóch nie do końca traktujących się na poważnie muzyków. Darek Łukasik (gitara) i Mateusz Jarząbek (perkusja) grają na co dzień prostolinijnego, energicznego rocka, który z pewnością skojarzy się z twórczością takich grup jak The White Stripes czy The Black Keys.

Po zwycięstwie na Jarocińskich Rytmach Młodych 2022 i dostaniu się do finału plebiscytu SANKI ich kariera ruszyła z kopyta. Jednocześnie Mateusz pod pseudonimem Bulsjarz podbił sieć viralowymi piosenkami "Piesek""KOTKOTKOT", zrealizowanymi - delikatnie ujmując - w nieco innej stylistyce. W trakcie wywiadu muzycy opowiedzieli nam o tym, jak odnajdują się we współczesnym świecie, zarówno w kwestiach stricte muzycznych, jak i całej otoczki, którą buduje się współcześnie wokół twórczości.

Dziękuję serdecznie May Pawełczyk za pomoc merytoryczną w przygotowaniu wywiadu, jak i podczas jego przeprowadzania.

Reklama

Rafał Samborski, Interia: Przed rozpoczęciem wywiadu zastanawiałem się czy spytać was o "Pieska", który stał się ogromnym viralem i przysłonił twórczość The Bullseyes. Ale widzę was w bluzach z napisem "Piesek" i mam wrażenie, że czujecie się z tym dobrze.

Mateusz Jarząbek: - Najśmieszniejsze jest to, że zarówno The Bullseyes, jak i "Piesek" to rzeczy autentyczne. Z jednej strony gramy sobie zagraniczną muzykę: taką, jakiej sami chcielibyśmy słuchać. Z drugiej natomiast istnieje wewnętrza potrzeba wylewania z siebie shitpostingu i serwowania treści takich jak "Piesek". To jest takie - jak ja to nazywam - "dwuneuronowe", jakbyś miał nitkę między uszami. "Pieska" charakteryzuje to uniwersalne poczucie humoru i poczucie obcowania słuchacza z czymś absolutnie słodkim.

Darek Łukasik: - To było też coś ciekawego obserwowanie fenomenu "Pieska" i szczerze mówiąc, jakoś nie czułem się z tym zaskoczony, że to tak poszło (śmiech).

W końcu wszyscy kochają pieski.

D.: - Jak Mateusz zaprezentował szkic "Pieska" na naszej grupie na Messengerze, to posłuchałem i powiedziałem "no, z*******e".

M.: - Za każdym razem jak to gramy na koncertach, próbuję zarysować sytuację dla ludzi, którzy tego nie znają. Opowiadam o tym, że byłem smutny, leżałem w łóżku, miałem złamane serce, aż w końcu wyszedłem z pokoju, a tam leżał ten mój piesek Huguś. I dotarło tak do mnie: "Huguś, jesteś piękny" (śmiech). Pomyślałem, że czymś uniwersalnym musi być ten zbitek neuronów ludzkich, który odpowiada za taką reakcję. Darek nagrał solówki, gitary...

Czyli to nie było tak jak pokazywałeś w filmiku instruktażowym na YouTube, że zająłeś się tym sam?

M.: - Ten główny riff jest mój. Ale później było podbicie gitary i później solówka. Albo tylko solówka?

D.: - Nie pamiętam do końca co wykorzystałeś.

M.: - Jak Darek wpadł to nagrać, to próbowaliśmy zrobić te gitary na porządnie. Ja je zagrałem w sposób widoczny na filmiku i ten główny ślad jest cały czas mój. Ale solówka jest Darka.

Czyli Ty, Darek, jesteś dużo bardziej zaangażowany w tę akcję niż można przypuszczać po social mediach.

D.: - Przepięknie się bawię tym, co obserwuję.

M.: - Kot w klipie do "KOTKOTKOT" to kot Darka.

D.: - Tak, mam ten przywilej przebywania blisko dwóch gwiazd TikToka, czyli Mateusza i mojego kota (śmiech).

M.: - Ale powracając: jak mówimy o tej sytuacji z "Pieskiem" na koncertach, to ci, co nie czaili, wyciągają telefony, a ci, co czaili, to... (śmiech). Najśmieszniejsza była sytuacja jak graliśmy przed Kazikiem - nie powinniśmy wtedy tego grać. Ci starzy rock'n'rollowcy świetnie bawili się przy repertuarze The Bullseyes. Widziałeś na twarzach, że to nie jest pokolenie TikTokowe. Po tym morzu telefonów na koncertach bardzo widać, czy odbiorcy wiedzą, o co chodzi. A ci od Kazika byli bardzo "tu i teraz". Tam nie było telefonów, nikt nie robił zdjęć.

D.: - Ktoś z naszych znajomych usłyszał wtedy z publiki "Wszystko było fajnie, dopóki tego 'Psa' nie zagrali" (śmiech).

M.: - Takie przeżycia doprowadziły mnie do takiego trochę nihilistycznego i cynicznego podejścia. Jeżeli robię takie pierdoły i mnie się to podoba, ludziom się to podoba, a niektórym bardzo nie; znaczy, wywołuje silne, skrajne emocje, to jest to bardzo fajne (śmiech).

Mimo wszystko nie można powiedzieć, że traktujecie swoją muzykę bardzo poważnie.

M.: - The Bullseyes jak najbardziej traktujemy poważnie.

Ale już wizerunek, cała otoczka wskazują na coś innego.

D.: - Nasze osobowości i nasze życia są nie do końca na poważnie.

M.: - Życie jest wyjątkowo smutne, więc po co jeszcze do tego dokładać? Ten poziom autentyzmu pochodzi właśnie z tego, że prezentujemy dokładnie nasze poczucie humoru.

I mieliście teledysk do "It Might Not Be For Me", w którym użyliście WordArtowych grafik. 

M.: - Pamiętam, jak zrodził się ten pomysł i powiedziałem do Darka: "Wyobraź sobie taki nagłówek: 'Użyli wszystkich WordArtów i przejść z PowerPointa 95'" (śmiech).

D.: - Bardzo smutno mi jest, że to nie poszło tak jak sobie wyobrażaliśmy.

Bo najbardziej poszedł "World Doesn't Care".

M.: - Tak, ale ten numer pojawił się na chwilę przed wydaniem albumu. Mieliśmy dobrze przygotowane działania marketingowe, spięty budżet i ta popularność była skutkiem tego, że naprawdę przyłożyliśmy się do promocji. Do dzisiaj nie wiemy czy "It Might Not Be For Me" to gorszy utwór, czy jakbyśmy włożyli tyle samo starań, to czy nie osiągnąłby podobnej popularności.

Ale i idziecie jak burza. W tamtym roku zagraliście 39 koncertów.

M.: - To duża zasługa naszego menedżera. Przy okazji pojawił się Jarociński Konkurs Młodych, wygraliśmy SANKI, to wszystko nas jakoś pchnęło.

I pojawił się "Piesek" i "KOTKOTKOT".

M.: - To jest inna historia. Wspaniale jest ściągać tych ludzi na koncerty i widzieć, jak reagują. Przychodzą na "Pieska", a potem słyszę, jak mówią, że to taka pierdoła, a dodatkowo kryje się za tym świetna muzyka.

Widziałem komentarz pod jednym z waszych teledysków, w którym słuchacz był zaskoczony, na jaką dobrą muzykę trafił, przychodząc z czegoś tak infantylnego jak "Piesek".

M.: - Niesamowite uczucie. Z Darkiem mieliśmy takie założenie, że będziemy sobie grać zagraniczną muzykę, bo mamy zagranicznych przyjaciół, sam przez jakiś czas mieszkałem poza Polską. Stąd było dla nas naturalne i autentyczne, by zacząć grać, patrząc nieco globalniej. Jeszcze z tą romantyczną myślą, że może będziemy jeździć z tą muzyką po świecie. Fakt tego, że słowa nie są po polsku jest trochę ograniczający. Publiczne stacje radiowe wolą polski język, wszyscy wolą polski język. I tu wchodzi "Piesek" (śmiech).

A nie myśleliście o tym, żeby wpleść do repertuaru The Bullseyes utwory polskojęzyczne?

D.: - Jak zaczynały powstawać jakieś rzeczy, to one były w pewnej mierze po polsku...

M.: - ...i chcemy do tego wrócić. Ale nie na siłę. Anglojęzyczne teksty powstawały, bo myśl, która do nich doprowadziła była angielska. Wydaje nam się - i to się teraz rodzi - że idealny nasz utwór jest gdzieś pomiędzy chwytliwością i głupkowatością "Pieska", a tą energią i fajnością rockowych brzmień, które my tak bardzo pokochaliśmy. Taka fuzja byłaby czymś idealnym.

To jak to możliwe, że muzycy, którzy mówią, że uwielbiają Radiohead i Brian Jonestown Massacre grają jednak rzeczy zwięzłe, proste, jeżeli chodzi o strukturę?

D.: - Moja pani profesor od harmonii mówiła, że jest ogromna różnica między prostotą i prostactwem. Żyję z tym mottem z tyłu głowy cały czas.

M.: - Sami sobie włączamy dużo bardzo odważnej muzyki. Nawet podziwiamy ją za to, jak bardzo jest odważna. King Gizzard & The Lizard Wizard znasz na pewno. Słuchasz tego i myślisz sobie, że totalnie garażowo nagrywali na przykład bębny. Na żywo też to brzmi zupełnie inaczej. Ostatnio widziałem, że grają koncerty na trzy godziny, bo im się za dużo albumów nagrało (śmiech). Jak pierwszy raz usłyszałem Brian Jonestown Massacre, to zastanawiałem się czemu tamburyn jest na trzech ścieżkach, w pełnym spektrum panoramy, a potem odkryłem, że mają faceta grającego TYLKO na tamburynie.

Podziwiamy tych wszystkich artystów z krwi i kości, którzy idą za tym, co mają w sercu. U nas jest to jakaś wypadkowa, bo mnie mimo wszystko jara to, co wydarzyło się TikTokowo. Łączy to wszystkie umiejętności, które posiadłem przez lata: jest muzyka, jest edytowanie video, jest poczucie humoru oraz element marketingowy.

Tylko z drugiej strony w "The Big Sad" mówicie o życiu w mediach społecznościowych.

M.: - Ten numer akurat był napisany ze złamanym sercem. Przypatrywałem się zjawisku, w którym grzebiesz w tym telefonie i jesteś krok od kliknięcia na profil byłej. Tam nigdy nie będzie czegoś, co ci się spodoba. Bo jeżeli będzie jej źle, to tobie będzie smutno, że jej źle. A jeżeli ma nowego chłopa i jest w lepszym miejscu, to jeszcze gorzej. Numery o tym, jakie media społecznościowe są uzależniające też będą. Bo można mówić o tym, jakie telefony są złe, a i tak każdy żyje tym, co się tam dzieje, na 500%.

D.: - Sam mam pracę z tym związaną. Nie wiem, czy o moich fotografiach by się ktoś dowiedział, gdyby nie media społecznościowe.

M.: - Darek jest jednym z najlepszych fotografów w Europie!

Stąd wynika to przywiązanie do oprawy wizualnej?

M.: - Oprócz "20 Hours in Bed" to Darek był odpowiedzialny we wszystkich klipach za to, co tam się pojawiało. Wiadomo, byli reżyserzy, znajomi, którzy nam pomagali i oni mieli swoją wizję, ale Darek czuwał nad tym, by to wszystko się zgadzało - kompozycja klatki i tak dalej, editing natomiast zazwyczaj był po mojej stronie.

D.: - No, tak. Dużo serca w te klipy wsadzaliśmy.

M.: - Skromny jak zawsze (śmiech). Młodzi artyści mają ten problem, że wkładają w klipy więcej pieniędzy niż serca. "20 Hours in Bed" było dziesięć razy droższe niż "The Big Sad", a wszystkim bardziej podoba się ten drugi klip.

D.: - "20 Hours in Bed" było zresztą takim klipem, w którym postanowiliśmy dużą część tego wszystkiego, co się wiąże ze scenariuszem, z reżyserią, organizacją lokalizacji scedować na kogoś innego. Chcieliśmy zobaczyć, jak to jest, gdy jesteśmy kompletnie odcięci. A podobał nam się pomysł, zewnętrzna wizja na ten klip i to był tak eksperyment.

M.: - Jak zobaczyliśmy efekt finalny "The Big Sad", to stwierdziłem, że tak właśnie chcę, by ludzie nas postrzegali - takich dwóch zawadiackich facetów grających na białym tle.

To, że jest was tylko dwóch, nie ogranicza was w żaden sposób?

D.: - Nie wiem do końca, czy to jest ograniczenie. Nie odbieram tego w taki sposób - bardziej jest to ułatwienie, bo tylko dwie osoby trzeba skrzyknąć. I tylko dwie osoby mają coś do powiedzenia, jeżeli chodzi o to, w jaki sposób utwór brzmi, jak jest skonstruowany, co gdzie umieścić. W zasadzie w naszym przypadku to trzy osoby.

M.: - Tak, bo w studio jest nasz przyjaciel Marcin. Przychodzimy do niego z kompozycją, wstępną produkcją, a on każe nam wywalić pół utworu.

D.: - Zadaje to najważniejsze pytanie: "Ale po co to jest?" (śmiech).

M.: - Potem "The Big Sad" zmienia się w utwór dwuminutowy, ale nadrabiamy to na koncertach.

To powiedzcie mi, jak trzeba być bezczelnym, żeby nazwać płytę "The Best of Bullseyes"?

M.: - Te utwory powstawały przez 10 lat. Zawsze wybieraliśmy ten najlepszy numer i mówiliśmy "dobrze, wypuszczajmy to i zróbmy klip". To są same single, więc to nie może być nic innego niż kompilacja.

D.: - Masa rzeczy została w szafie. Jak Deep Purple wypuszcza "the best of" to zawsze masz większość "Machine Head", "Perfect Strangers" i 3 tracki z innych albumów (śmiech). 

Ale w dalszym ciągu macie podejście singlowe. Muzykę dawkujecie. Forma albumowa ma waszym zdaniem jeszcze sens?

M.: - Media streamingowe trochę wymusiły, że jak jesteś młodym zespołem, to bez sensu się wystrzelać z albumu. Żeby dostać się na playlisty, to muszą mieć do czynienia z nowym wydaniem. Kiedy po albumie wydasz singla, to z ich perspektywy wrzucasz to, co było już wcześniej wrzucone, więc ich to nie interesuje. Jak wrzucisz parę singli, a potem dopiero album, to masz szansę, że tam się dostaniesz. Wydaje nam się zresztą osobiście, że album jest takim przypieczętowaniem: masz już te kilka singli i możesz po koncercie spieniężyć, że te wszystkie single już sobie fruwały. Raperzy tak robią. Jak się od kogoś uczyć biznesu muzycznego w tej chwili, to od raperów.

D.: - To też takie nawiązanie do starej szkoły koncertowania - mieć powód, żeby grać.

M.: - Nasz set składa się z utworów z płyty i tych singli, które śmigają w sieci. Ktoś mądry powiedział, że po co grać rzeczy, których nie można sobie potem puścić. Marnotrawstwo! Z innej strony jest stara szkoła rockowa, gdy muzycy grają dany utwór na koncertach i dopiero wtedy on trafia na album.

Teraz muzycy z uwagi na media streamingowe mają takie podejście dużo bardziej contentowe.

M.: - Pewnie, że chcielibyśmy, aby było jak dawniej. Ale potem jak człowiek sobie myśli, to okazuje się, że nie ponagrywalibyśmy sobie większości ścieżek w swoim pokoju, nie zrobili wstępnej produkcji w zaciszu swoich czterech ścian. Dawniej trzeba było iść do studia, żeby to wszystko zrobić i pytanie czy to by się nam udało, a jeżeli tak, to czy utwory miałyby taki sam kształt. Ciekawie ktoś powiedział, że dzisiaj możesz najłatwiej na świecie podstawić coś pod czyjąś twarz. Tylko teraz wszyscy mają taką moc. Kendrick Lamar wypuści album, tam będą potężne pieniądze na kampanię, ale cały ten budżet starczy tylko na miesiąc uwagi słuchacza. Kiedyś ludzie by rozmawiali o tym 5 lat.

Moim zdaniem artysta powinien być dzisiaj liderem. To świetnie robią raperzy - ich koncerty często są spontaniczne, z backingu lecą pięknie nagrane wokale, a oni coś pokrzykują. Publiczność zna wszystkie teksty i płacze, masz super wizualizacje, ale wszystko przesterowuje. I ten chłop na scenie nie do końca jest wymuskanym muzykiem, ale wie dobrze, jak być świetnym liderem. Jak ogląda się live'y na żywo z lat siedemdziesiątych, to sobie myślisz, jacy oni dopiero byli niesamowici - niejednokrotnie ich występy były lepsze od płyty i potem nie jesteś w stanie oddzielić w głowie utworu od jego wykonania na żywo. Patrzysz na to i to kochasz.

D.: - Nie chcę chyba używać tych słów, ale jak wysoki musiał być poziom kultury i świadomości widowni, gdy na przykład grali Led Zeppelin? Ciekawe czy ktoś, kto był tam obecny, pytał siebie, po co tam jest?

Wy też korzystacie z backing tracków.

M.: - Zaczęło się od tego, że stwierdziliśmy, że dobrze, gdybyśmy mieli jakieś wizualizacje, po to, by pokazać w nich ten nasz humor, by wzmocnić show. Ale jak wizualizacje się pojawiają, to muszą być zsynchronizowane, więc skoro i tak ten komputer jest na scenie, to możemy wzmocnić występ dodatkowymi ścieżkami audio.

D.: - Mieliśmy etap korzystania z loopera.

Czemu to nie zagrało?

M.: - Pozbawiał nas tego poczucia, że mamy pełną kontrolę nad tym, co się dzieje. Jeżeli coś krzywo się zgrało, trzeba było to robić od nowa. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że po co to robić, skoro takie Royal Blood czy Twenty One Pilots grają z przygotowanymi wcześniej ścieżkami. To po prostu ma brzmieć dobrze. Robią tak najwięksi, robimy i my.

D.: - To znaczy teraz jeśli ten komputer by się nam spalił, to zagramy cały koncert, ale trochę w innym stylu. 

A mieliście takie sytuacje?

M.: - Na Stay Wild Festival we Wrocławiu było 40 stopni na scenie - w słońcu pewnie jeszcze więcej, bo waliło centralnie w nas.

D.: - Ugotowało nam wtedy komputer.

M.: - Ja opowiadałem swój monolog pieskowy, a Darek i Hubert - nasz menadżer - próbowali w tym czasie reanimować tego laptopa. Na szczęście się udało, ale w głowie układałem już cały set w bardziej punkowym stylu. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wywiad
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama