"Świetnie pracuje mi się pod presją"
Gdybym miał wskazać pięciu najciekawszych gitarzystów młodego pokolenia, bez większego zastanowienia wrzuciłbym do tego rankingu Jeffa Loomisa z Nevermore. Doskonały w temacie bardzo szybkich i precyzyjnych solówek, rewelacyjny jeśli chodzi o konkretne, mięsiste riffy, a do tego nadzwyczaj zdolny jako kompozytor. W tym przekonaniu utwierdziła mnie dodatkowo wydana w 2008 roku pierwsza solowa płyta gitarzysty, zatytułowana "Zero Order Phase".
Niedawno ukazało się także koncertowe DVD formacji Nevermore, "The Year Of The Voyager" gdzie także można podziwiać jego umiejętności. Jakiś czas temu producent gitar Schecter wypuścił siedmiostrunową gitarę sygnowaną nazwiskiem Jeffa. Prestiżowa firma Engl produkująca wzmacniacze gitarowe wykorzystuje wizerunek gitarzysty do celów reklamowych...
Można powiedzieć, Loomisa wszędzie pełno, ale trudno się dziwić. Skromny, opanowany, inteligentny, mógłbym po nasze rozmowie użyć więcej podobnych epitetów, ale myślę, że po przeczytaniu poniższego wywiadu wnioski wyciągniecie sami. Z muzykiem rozmawiał Piotr Brzychcy z magazynu "Hard Rocker".
Witaj Jeff. Składam szczere gratulacje dotyczące twojej płyty. Sam jestem gitarzystą, a przy tym fanem wszelakiej gitarowej muzyki. Od lat jednak mam pewien problem. Nie rajcują mnie solowe płyty gitarzystów. Stały się nudne, stereotypowe, przewidywalne. Twoja płyta to jednak coś zupełnie innego. Porwała mnie od pierwszych dźwięków "Shouting Fire At A Funeral". Jaki przyświecał ci cel aby skomponować taki materiał i go nagrać?
Zawsze byłem fanem muzyki instrumentalnej i od dłuższego czasu nosiłem się z zamiarem zrobienia czegoś takiego. Nigdy nie miałem takiej możliwości, bo grafik w kalendarzu zawsze był napięty, wypełniony koncertami z Nevermore. Więc kiedy tylko skończył się cykl tournee promujących "This Godless Endeavor", skorzystałem z okazji, żeby ten projekt zaczął się kręcić. Skomponowałem utwory w takim samym stylu jak dla Nevermore, tyle, że większy nacisk położyłem na brzmienie gitar.
Każdy z dziesięciu utworów nosi tytuł, choć muzyka jest w pełni instrumentalna. Jak sądzę te kawałki dźwiękami opowiadają pewne historie. Jestem sobie to w stanie wyobrazić. Opowiedz jednak po części jak to jest, gdy nazywasz jakiś utwór, jakie emocje ma wzbudzać w odniesieniu do tytułu skoro nie ma tekstu, którym z pewnością te emocje by wywoływał.
Musiałem potraktować każdy kawałek tak, jakby to gitara była wokalistą. Myślę, że można powiedzieć, że śpiewałem czasami z moją gitarą, żeby brzmiało to chwytliwie dla ucha odbiorcy.
Najpierw napisałem większość głównych rytmów, potem zrobiłem wszystkie linie prowadzące, żeby mieć solidną podstawę muzyczną. Od tego momentu trzeba było już tylko upewniać się, że podoba mi się to co robię z melodią, sposób w jaki opowiadam gitarą historię moim słuchaczom.
Czy nagrywając te utwory natrafiłeś na jakieś trudności w gitarowym rzemiośle? Czy musiałeś coś szczególnie wyćwiczyć, bo okazało się, że... nie ma lekko? (śmiech)
Tak, to był haczyk. Jest wiele partii, z którymi ciągle mam problem, bo po prostu były poprawiane w ułamku sekundy. Myślę, że robienie tego w studio może sprawić, że coś brzmi bardziej ekscytująco z dodatkowym ogniem. Kiedy miałem jakieś problemy, Neil Kernon był w pewien sposób moim przewodnikiem, to bardzo pomocne.
A jak wyglądała praca w studiu Roberta Langa? Jaki wkład w płytę miał wspomniany producent Neil Kernon?
Budziłem się każdego ranka i pracowałem od 9 do 17, tak jak w normalnej pracy. Zazwyczaj przychodziło mi do głowy ze 20-30 pomysłów na dzień. Potem wybierałem spośród nich jakieś 10 najlepszych i zaczynałem z nimi pracować, żeby stworzyć z tego jakąś kompozycję.
Pracowałem bardzo szybko, więc zazwyczaj co jakieś 3-4 dni miałem nowy kawałek albo solidny kawałek muzyki do obróbki. Wychodzi na to, że świetnie pracuje mi się pod presją. Wiedziałem, że muszę to skończyć w określonym czasie, żeby wejść do studia i dograć perkusję.
Cały proces przebiegł więc bardzo szybko. Neil bardzo mi pomógł z aranżacjami. Jest świetnym producentem i dobrym przyjacielem, stąd cały proces nagrywania "Zero Order Phase" był bardzo przyjemny.
Nagraliśmy cały album w moim domowym studio, za wyjątkiem perkusji, która została dograna w Lang studio, które ma pokój ze świetnie, żywo brzmiącymi bębnami. Ma też tą zaletę, że znajduje się na tej samej ulicy co mój dom, więc mogliśmy się swobodnie przemieszczać.
Mark Arrington nagrał na tej płycie partię bębnów. Odwalił zresztą kawał solidnej roboty. Dlaczego zdecydowałeś na niego? Mark grał w Nevermore, ale jego czas się skończył, a mimo to pozostajecie w dobrym kontakcie?
Tak, jesteśmy dobrymi kumplami. Zagrał na połowie pierwszej płyty Nevermore, a potem zdecydował się odejść z zespołu i oddać się karierze muzyka jazzowego. Zawsze chciałem znów z nim pracować, więc po prostu mu to zaproponowałem i z przyjemnością zgodził się wziąć udział w tym projekcie.
Mieliśmy ubaw pracując razem w studio. Miał u mnie dość duży kredyt, jako, że nie miał czasu żeby pracować nad tymi utworami, ale za drugim czy trzecim podejściem opanowywał każdy kawałek. To jest maszyna nie człowiek.
W roli gości na "Zero Order Phase" pojawili się gitarzysta Ron Jarzombek z Watchtower, Pat O'Brien z Cannibal Corpse, który też kiedyś grał z Nevermore oraz jazzowy basista Michael Manring. Solówkę dorzucił także Kernon. Jeśli możesz to opowiedz nam pokrótce, dlaczego akurat tych gości zaprosiłeś do udziału w twoim projekcie. Czy mieli jakiś znaczący wkład w kompozycje?
Jestem fanem każdego z tych gości i chciałem ich mieć na swoim albumie. Każdy z nich ma swój własny unikalny styl i to da się słyszeć na nagraniach. Wpadłem na pomysł, że niesamowicie fajniej będzie mieć 4 ludzi, którzy muzycznie brzmią zupełnie inaczej, niż 4 ludzi, którzy brzmią tak samo. Każdy z nich dodał do muzyki coś od siebie i to mi się naprawdę spodobało.
Nie tylko ty wydałeś swój solowy album. Twój kolega z Nevermore - Warrel Dane stworzył "Praises To The War Machine", który wydała również niemiecka Century Media Records. Czy to przypadek?
Nie, Warrel też chciał zrobić coś innego. Musisz sobie uświadamiać, że byliśmy w Nevermore razem przez 15 lat tworząc wspólnie muzykę. Czasem jest to zabawne a i zdrowe dla zespołu, żeby każdy spróbował samodzielnie czegoś nowego. W tym przypadku właśnie tak postąpiliśmy.
Na forach internetowych czytałem, że w Nevermore za mało jest miejsca dla was dlatego uciekacie do solowych projektów. Ktoś skusił się nawet do stwierdzenia, że "dusicie się w macierzystej formacji". Jak skomentowałbyś te słowa?
Nic z tych rzeczy. Dla mnie zrobienie solowego krążka było kwestią sprawdzenia się jako muzyk i pokazania swojej innej strony. Myślę, że to samo dotyczy Warrela. Czasem lubię tworzyć rzeczy, które brzmią zupełnie odmiennie, inaczej niż Nevermore.
W zespole mam możliwość swobodnego pisania tego co chcę, więc w kwestii tego, czy mam wystarczająco dużo przestrzeni dla siebie, żeby pisać, nie ma tematu.
Jeff, tak jak wspominałem sam jestem gitarzystą, a w swojej kolekcji posiadam gitarę Schecter sygnowaną twoim nazwiskiem. Opowiedz jak doszło do współpracy z tą firmą.
Szukałem nowej siedmiostrunowej gitary do grania jakieś 4 lata temu. Znalazłem Schecter 7, który przypadł mi do gustu i zamówiłem tą gitarę. Właściciel firmy z której ją zamówiłem jest wielkim fanem Nevermore i zaproponował, że jeśli namówię resztę chłopaków na promowanie Schectera, to dostanę umowę patronacką, więc... Zrobiłem to.
Zaczęli mi przysyłać gitary do grania w czasie tras i byłem super zadowolony, bo wreszcie miałem takie gitary na jakich chciałem grać i to za darmo. Jakieś dwa lata później dostaję telefon od Marca LaCorte, wicedyrektora Schectera, który mówi mi, że chcą zrobić sygnowany model gitary Jeff Loomis. Nie mogłem w to uwierzyć... Byłem taki szczęśliwy z tego powodu. Nigdy w najśmielszych snach nie przypuszczałem, że będę miał gitarę sygnowana własnym nazwiskiem.
A jak powstawała twoja gitara? Czy jesteś w pełni zadowolony z efektu końcowego? Osobiście uważam, że to wspaniały instrument.
Jest to piękny instrument, wziąwszy pod uwagę także jego cenę. Pomagałem przy tworzeniu ogólnego projektu. Chciałem, żeby to była prosta gitara z jednym potencjometrem do głośności. Jeden kolor z Floyd Rosem (i mostem stałym) i pick upami EMG. Świetne wiosło, które po prostu daje czadu... Naprawdę je uwielbiam i jest to duża część mojego brzmienia.
Widziałem cię na oficjalnej wkładce Engla. Na koncertach używałeś modelu Special Edition. Dlaczego zdecydowałeś się na ten model? Czy można w przyszłości spodziewać się jakiejś Engla sygnowanego twoim nazwiskiem?
Te wzmacniacze rządzą, wypróbowałem ich wiele. Czyste dźwięki są genialne, a wzmocnione mają ten ciężar. Nie wiem, czy będą robić sygnaturę. Ja się cieszę, że używam tego modelu Special Edition, ma wszystko to czego chcę i potrzebuję w moim brzmieniu. To naprawdę najlepszy wzmacniacz na świecie.
Gdybyś miał wskazać gitarzystów, którzy wywarli na tobie największe wrażenie to na kogo być wskazał i dlaczego?
Eddie Van Halen za jego innowacyjność, Jason Becker za szybkość i melodię, Jeff Beck za wyczucie. To tylko kilku, mam ich znacznie więcej... Tony Macalpine, Vinnie Moore, Brian May, Marty Friedman.
Widziałem twoje występy podczas Musikmesse 2008 we Frankfurcie. Cieszyły się naprawdę dużym powodzeniem. Czy zamierzasz promować "Zero Order Phase" jakąś trasą koncertową?
Mówiąc szczerze, nie jestem pewien, bo teraz naszym głównym celem jest pisanie i nagrywanie nowego albumu Nevermore. Nie ukrywam, że chciałbym pograć na żywo mój projekt, byłoby fajnie. Zobaczymy czy czas na to pozwoli.
Jak wspominasz współpracę z Annihilator?
Grałem solo dla Jeffa Wattersa. Pamiętam tylko, że odbyło się to dość szybko, bo miałem zaraz wyjeżdżać w trasę. To było do piosenki "Clown Parade". Okazało się bardzo dobre I byłem naprawdę zadowolony... Mam nadzieje, że on też!
Właśnie ukazało się pierwsze, oficjalne DVD Nevermore "The Year Of The Voyager", które zawiera między innymi zapis polskiego występu, podczas festiwalu Metalmania w 2006 roku. Jak wspominasz pobyt w Polsce i sam koncert?
Było wspaniale. Świetni fani i bardzo przyjaźni ludzie. Mam nadzieję, że będziemy mogli znów niedługo wrócić i zagrać. Wszystko działo się bardzo szybko, byliśmy tam, żeby zagrać i zaraz potem musieliśmy jechać. Może następnym razem będę miał więcej czasu, żeby trochę tu pobyć.
Więcej w magazynie "Hard Rocker".