Sting dla RMF FM: Nie ryzykuję rzeczy ostatecznych

"Czułem tym razem presję, której zazwyczaj sobie nie funduję" - mówi w rozmowie z RMF FM Sting, który właśnie wydał płytę "57th & 9th".

Sting prezentuje nowy album
Sting prezentuje nowy albumfot. Kevin WinterGetty Images

Bogdan Frymorgen, RMF FM: Gratuluję wydania nowej płyty. W swojej karierze przeszedłeś przez wiele etapów artystycznych. Najpierw było The Police, potem zająłeś się jazzem, w końcu przyszło zainteresowanie muzyką folkową i musical na Broadwayu. Czy wydając tę najnowszą płytę Sting stylistycznie powraca w rodzinne strony?

Sting: - Sting nigdy tego domu nie opuścił, choć jednoczenie cały czas podróżował. Na pewno pokonałem wielką drogę zaczynając w Newcastle, a kontynuuję ją przy tym stole, rozmawiając z tobą w Londynie. To nie jest linearna podroż. Myślę o swojej karierze, jak o zachodzących na siebie, obracających się spiralach. Dlatego nie uważam, że tą płytą powracam do swych rockandrollowych korzeni. Nigdy ich nie opuściłem. Są we mnie cały czas. Choć w ciągu ostatnich dziesięciu lat nagrałem płyty, które mogą się wydawać bardziej ezoteryczne od poprzednich.

Po prostu, jeśli mnie to interesuje, podążam za muzyką graną na lutni w XVI wieku albo śpiewam przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej. Piszę sztuki lub śpiewam piosenki o zimie. Lubię sprawiać słuchaczom niespodzianki. Dla mnie najważniejszym elementem w muzyce jest zaskoczenie. Myślę, że ludzie będą mile zaskoczeni tym krążkiem. Jest bardzo bezpośredni i pełen energii, ale ma też w sobie pewną refleksję. Nie jest cały w stylistyce rockowej. Jest w pewnym sensie mną, więc wracając do twojego pytania, nie czuję, że tą płytą powracam do domu. Ja z niego nigdy nie wyszedłem.

Wszedłeś do studia w Nowym Jorku z myślą o nagraniu nowej płyty, ale nie miałeś przygotowanych żadnych utworów. W środku czekali na ciebie sprawdzeni i wierni muzycy. Czy nie podejmowałeś jednak pewnego ryzyka? A gdyby przypadkiem nie zaiskrzyło?

- Każdy artysta uprawiając sztukę podejmuje pewne ryzyko. Ja nie ryzykuję rzeczy ostatecznych. Jeśli się nie uda, nie przypłacę tego życiem, nie ryzykuję nawet swojej reputacji. Ale lubię przystawiać plecy do ściany i wychodzić poza strefę osobistego komfortu, w której czuje się bezpiecznie. To zawsze w twórczości pomaga.

Sting - artysta o wielu obliczachAFP

No i są terminy, które gonią. Czas studyjny kosztuje.

- To też się przydaje, choć jestem artystą, który nie musi specjalnie się trzymać terminów. Mogę realizować płytę tak długo, jak mam na to ochotę. Ale w przypadku tej płyty postanowiłem, że nagram ją w ograniczonym czasie. To sprawiło, że ma ona w sobie napięcie, jest ekscytująca i bardzo bezpośrednia w odbiorze. Tak, czułem tym razem presję, której zazwyczaj sobie nie funduję.

W sferze tekstowej, na płycie poruszasz wiele bardzo istotnych problemów: globalne ocieplenie, imigrację, ból związany z faktem, że jesteśmy ludźmi. Czy uważasz, że jesteś pisarzem i tworzysz opowieści na równi z byciem muzykiem?

- Ta płyta nie jest aż tak depresyjna, jak ją opisujesz. Ale owszem, jestem zaniepokojony obecnym stanem naszej planety - tym co się aktualnie na niej dzieje. Na płycie pojawia się 10 utworów. Tekstowo to zbiór krótkich opowiadań. Jeśli nawzajem jakoś się przenikają, to jest to przypadkowe. Nie miałem takiego założenia. Nagrałem ją w Nowym Jorku, ale to nie jest płyta o miejscu na ziemi. To niezwykłe miasto nadało jej jednak pewnego szlifu. Tak, tworzę opowieści, jestem opowiadaczem. Pierwszy utwór jest dokładnie o tym, o białej kartce papieru, na której obsesyjnie szukam pretekstu do opowiedzenia historii.

I znajdujesz w tej obsesji niezwykłą różnorodność. W jednym utworze prowadzisz nas drogą, która biegnie z Newcastle, w innym każesz nam zastanawiać się nad losem uchodźców - "Inshallah" - to utwór, który spodobał mi się najbardziej....

- Cieszę się, że podoba ci się ta różnorodność. Piszę piosenki i nie chcę się ograniczać do jednego stylu czy gatunku muzyki. Pragnę zgłębić je wszystkie i być w tym dobry. Chcę stworzyć coś, z czym jako osoba, jako Sting, mogę się w pełni utożsamiać.

Jeśli miałbyś wybierać, która z piosenek na płycie jest ci najbliższa - jest tobą?

- Najbardziej osobistą na pewno jest "Heading South on the Great North Road". Już ją wspomniałeś. To o drodze prowadzącej z Newcastle, którą ja i moi kompani z przeszłości musieliśmy wyruszyć, by odnaleźć siebie i osiągnąć to, co w życiu zdobyliśmy. Metaforycznie dzielę tę drogę z Brianem Johnsonem, Markiem Knopflerem i Bryanem Ferrym, ludźmi z moich stron, którzy zrobili podobną karierę. To piosenka o tym, że musimy stać się emigrantami, by odnaleźć siebie i swoją muzykę.

Wspomniałeś słynnych kolegów. Chciałbym wymienić jeszcze dwóch, którzy niedawno zmarli: David Bowie i Prince. Byli absolutnymi gigantami, w twojej lidze. Czy ta niepowetowana strata nie skłania cię do bardziej refleksyjnego spojrzenia na życie?

- Nie tylko oni. Przed nimi odeszli Lemmy z Mortorhead i Glenn Frey z The Eagles. Muszę też wspomnieć mojego bliskiego przyjaciela, Alana Rickmana. Choć nie był muzykiem, był aktorem, to był też ikoną kultury. Kiedy tracimy ludzi takiego formatu, jesteśmy w szoku, bo choć są ludźmi, gdzieś w środku nam się wydaje, że są jak bogowie, są nieśmiertelni. Kiedy umierają, nie możemy w to uwierzyć. Wówczas zaczynamy się zastanawiać nad własnym przemijaniem.

Na płycie jest utwór pt. "Fifty Thousand". Śpiewam go wczuwając się w rolę kogoś takiego jak... ja. Kogoś, kto ma za sobą większość życia i kto patrzy wstecz na swoją karierę - jak Bowie i Prince - jak ludzie, którzy wypełniają po brzegi stadiony i myślą, że to jest istotą ich życia. Ale w rzeczywistości faktyczną jego treścią jest coś zupełnie innego - stawanie wobec wizji końca, radzenie sobie z samotnością i walka z alienacją. Wtedy, w takich momentach refleksji, stajemy się mądrzejsi. Nie gdy stoimy na scenie przed rozkrzyczanym tłumem.

Zagrałeś w Nowym Jorku serię koncertów ze swoim przyjacielem, Peterem Gabrielem. Jak ważnym dla ciebie było to przeżyciem? Niektórzy krytycy nazwali to pojedynkiem na scenie. Ale przecież macie dla siebie tyle ciepła i zrozumienia.

- Peter grał jedną ze swoich piosenek, a potem ja, ze swoim zespołem, w odpowiedzi graliśmy coś swojego. Jeśli to był pojedynek, to bardzo bezkrwawy. Wpadliśmy na ten pomysł już pierwszego dnia prób - pokażcie nam, co macie w zanadrzu, a my zademonstrujemy wam nasze utwory. Nie schodziliśmy ze sceny, bez względu na to, kto grał. Często podłączałem się na basie, gdy Peter grał swoje utwory. On z kolei siedział przy fortepianie, gdy przychodziła moja kolej. Wymienialiśmy się też wokalnie - ja śpiewałem jego "Shock the Monkey", a on mój "If You Love Sombody Set Them Free". Śpiewaliśmy też w chórkach, pomagaliśmy sobie w choreografii. Nikt chyba wcześniej takiego koncertu nie widział. To było całkiem wyjątkowe. Czuję niezwykły szacunek do moich przyjaciół z branży. Wydaje mi się, że im jesteśmy starsi, tym częściej powinniśmy to sobie pokazywać.

Zawsze chciałem cię zapytać o to, czy w twojej rozległej dyskografii istnieje jeden wyjątkowy utwór, który nosisz najgłębiej w sercu?

- Moim zadaniem jest wykonywanie piosenek, które mogłem napisać dawno temu. Za każdym razem muszę to robić z takim samym zaangażowaniem i pasją. Muszę być ich ciekaw tak, jakby powstały dziś rano. Dlatego zawsze dokonuję jakiś delikatnych zmian i zachęcam moich muzyków, żeby robili tak samo. Czasami słuchacz nie jest w stanie tego wychwycić, ale ja wiem, że coś się zmienia, więc te piosenki ewoluują. Nie wychodzę na scenę, żeby odtworzyć precyzyjnie płytę nagraną przed laty. Koncert jest dla mnie trampoliną, na której odbywa się improwizacja. Ludzie kupują bilet i chcą usłyszeć "Roxanne" albo "Englishman in New York" i doskonale to rozumiem. Oni też doskonale wiedzą, że nie podam im tego na talerzu tak, jak mogą to usłyszeć na płycie. Zawsze czeka ich jakaś niespodzianka.

Mówisz o swojej twórczości jak o pracy, ale dla milionów ludzi na świecie tworzysz ścieżkę dźwiękową, która towarzyszy im w ciągu całego życia. To olbrzymia odpowiedzialność.

- Nigdy o tym nie zapominam i jest mi niezwykle miło, gdy słyszę, że ktoś na pierwszej randce słuchał moich piosenek lub kochał się, a w tle grał Sting. Potem grałem na ich weselu i jak rodziły się dzieci. Zdaję sobie sprawę, że jestem taką ścieżką dźwiękową. To dla mnie zaszczyt, bo jako kompozytor i wykonawca wiem, że moja praca zajmuje ważne miejsce wśród ludzi. Poniekąd tworzę ich wspomnienia. Takie uwagi zawsze sprawiają mi olbrzymią przyjemność.

A czy ta świadomość, że jesteś wszędzie, i że jesteś globalny, nie skłania cię do większego chronienia twojej prywatności?

- Wydaje mi się, że zachowuję zdrową równowagę między moim publicznym wizerunkiem, a życiem prywatnym. Łączą mnie silne więzy rodzinne. Bez nich moja kariera nie byłaby możliwa i tak przyjemna. Dzięki rodzinie zachowuję też zdrowe zmysły. Wszystko polega na utrzymaniu odpowiednich proporcji. Bez tego się nie da. Wiem jednocześnie, że nie poświecę jednego dla drugiego. Nie zostanę w domu, bo jestem muzykiem, współczesnym trubadurem. Muszę podróżować.

Masz 65 lat. Nigdy nie ukrywasz swojego wieku. Jesteś dumny ze swoich osiągnięć. Masz pieniądze i sławę. Czy istnieje coś, o czym Sting marzy? Czego mu brakuje?

- Wciąż szukam. Muzyka jest dla mnie bezkresnym oceanem możliwości. To podsyca moją ciekawość. Zastanawiam się także głębiej nad życiem, zadaję pytania - dlaczego istniejemy, co robimy na ziemi. Dokąd zmierzamy i co powinniśmy osiągnąć jako jednostki i społeczeństwo. Wciąż mam więcej pytań niż odpowiedzi. Może to właściwy patent na życie.

Na płycie opowiadasz różne historie. Nie wiem, czy czas mógł ci na to pozwolić, ale dlaczego nie pojawił się na niej Brexit? To przecież tak ważny dla Brytyjczyków temat, nie tylko dla nich, dla całej Europy!

- Ha, ha , ha... Już było po herbacie. Płyta była gotowa. Ale skoro pytasz, to ci powiem. Z żoną głosowaliśmy za pozostaniem w Unii Europejskiej. Byłem zaskoczony wynikiem referendum. Uważam, że w kampanii, która je poprzedziła, padło wiele kłamstw. Ludzie zostali oszukani. Winię za to polityków i media. Ludzie zagłosowali emocjami, nie głową. Mamy niezwykle dojrzały system parlamentarny i świetnie funkcjonujące prawo. Powierzenie tak skomplikowanych zagadnień wyborcom w referendum było, moim zdaniem, działaniem niedemokratycznym. Jestem wciekły na ludzi, którzy ponoszą za to odpowiedzialność. Uważam, że powinniśmy pozostać we Wspólnocie.

Nagle Brytyjczycy znaleźli się w dystopijnej rzeczywistości. Na ziemi politycznie niczyjej. Czy to nie jest dla artystów inspiracją?

- Tak samo mogła ich inspirować niemiecka Republika Weimarska między pierwszą i drugą wojną światową. Niestety, świat otrzymał w prezencie prawdziwy koszmar...

Nie chcę zadawać zbyt osobistych pytań, ale powiedz mi, jak po okresie wytężonej pracy się relaksujesz? Gdzie odnajdujesz prawdziwy spokój?

- Po każdym koncercie mam w sobie tyle adrenaliny, że mógłbym tak bez końca. Więc niezmiernie ważne jest sprowadzenie się na ziemię. Doskonałym lekarstwem jest kieliszek czerwonego wina lub wódki. Alkohol mi pomaga, ale w umiarkowanych ilościach, tyle bym znalazł się z powrotem w swoim ciele. Poza tym jestem pracownikiem sezonowym - jest sezon pracy nad materiałem, sezon koncertowania i sezon odpoczynku z rodziną.

A w sytuacjach krytycznych, co cię ratuje?

- Seks, miłość i czułość.

Skoro mówimy tak szczerze, powiedz, czy ktokolwiek zwraca się do ciebie po imieniu i nazwisku?

- Nikt. Nawet rodzice mówili do mnie Sting. Nikt nie mówi do mnie Gordon. Gdyby na ulicy ktoś tak zawołał, nie odwróciłbym się nawet.

Ale w paszporcie masz napisane: Gordon Sumner.

- Nigdy do niego nie zaglądam. Wiem, kim jestem.

Na koniec muszę cię spytać o koncerty w Polsce.

- Graliśmy tam niedawno i zawsze jest świetnie. Ja mam z Polską związek bardzo osobisty, bo mój wujek, Stanisław, pochodził z Warszawy. Przyjechał na Wyspy i osiedlił się Newcastle. Został górnikiem. Bardzo go lubiłem i czułem się spokrewniony z Polakami. Zawsze gdy odwiedzam wasz kraj, to czuję się mile widziany.

Dodajmy, że w ramach promocji płyty "57th & 9th" Sting wystąpi 27 marca 2017 r. na Torwarze w Warszawie.

Sting główną gwiazdą Life Festival Oświęcim - 29 czerwca 2013 r.

fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
fot. Michał Dzikowski / www.spodsceny.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas