Renata Przemyk: ”Zrozumiałam, że nie muszę być idealna” [WYWIAD]
Fani Renaty Przemyk chyba nie będą zdziwieni tym, że artystka… znowu zaskakuje. Wokalistka postanowiła połączyć tradycję z nowoczesnością, sięgnęła po ludowe prawdy i przyśpiewki, a wszystko po to, żeby opowiedzieć o prawdziwej naturze kobiety. Najnowszą płytę, "Vera To Ja", Przemyk stworzyła razem z duetem Dagadana.
Anna Nowaczyk, Interia: Twoja nowa płyta raczej nie pozostawia wątpliwości. Hasło ”Babę zesłał bóg” cały czas jest u ciebie aktualne.
Renata Przemyk: - Z faktami się nie dyskutuje (śmiech).
To dość zaskakujący album, bo masz już na koncie wiele muzycznych eksperymentów, ale folkowe inspiracje mogą być dla wielu osób niespodzianką.
- Były już pierwsze sygnały wcześniej. Album ze składem Akustik Trio mocno ociera się o brzmienia etniczne. Jest utwór fado, są elementy flamenco, klezmerskie i cygańskie. Od dawna ciągnie mnie w stronę korzeni - muzycznie, ale i refleksyjnie.
To cię przekonało, że można by zrobić coś więcej w tym kierunku?
- Bywa tak, że pojawiają się rzuty skojarzeń, natchnienia, impresje, coś zwróci moją uwagę w taki sposób, że myślę sobie: "Wow, warto o tym napisać". Ale bywa też tak, że jakiś temat albo motyw dojrzewa przez wiele lat - i to raczej jest właśnie tego typu historia. Fascynowało mnie takie "białe" brzmienie głosu, to, co można z nim zrobić, co pod różnymi szerokościami geograficznymi robią z głosem śpiewacy nieprofesjonalni, żeby opowiedzieć swoją historię. Różni wykonawcy reprezentujący folk miejski albo wiejski i w zależności od regionu, śpiewają częściej smutno, albo częściej wesoło. Jeśli pojeździmy trochę po świecie, to widać, że zależnie od klimatu, poziomu dostatku i rozwoju cywilizacyjnego w różny sposób ludzie podchodzą do instrumentów, do wyrażania emocji, mają różne temperamenty. Odkąd jest internet, jeszcze łatwiej można znaleźć przeróżne brzmienia z wielu zakątków. Tylko nasza fantazja i ciekawość tego świata są ograniczeniem, bo jesteśmy w stanie dotrzeć do tak wielu dźwięków, ale też do opowieści o życiu, o podejściu do tematów typu: ślub, miłość, narodziny, śmierć. Te rytuały są fascynujące i w każdej kulturze nieco inne - i towarzyszy im muzyka.
Jestem osobą wierzącą, ale przyznaję, że od dłuższego czasu byłam przytłoczona polskim podejściem do katolicyzmu. Nie było we mnie zgody na wyodrębnienie cierpiętnictwa jako głównego aspektu wiary. Napisane jest: Bóg jest miłością. I mój Bóg jest. Przez lata ocierałam się też o pisma opowiadające o buddyzmie, hinduizmie, bardzo spodobało mi się to, co pisał Anthony de Mello, jezuita, który całe życie pracował w Indiach. Doznałam olśnienia, że to jest właśnie idealne połączenie mądrości z wiarą. Warto się otwierać na świat, na innych ludzi. My, tam głęboko, wszyscy jesteśmy podobni. Nie ma życia bez miłości i odpowiednich proporcji różnych uczuć oraz emocji.
Czyli mniej umartwiania się, więcej radości?
- Tak, z jednej strony mamy głęboką mądrość, ale z drugiej radość życia, nie wykluczamy ciała, zmysłowego podejścia, to wszystko może istnieć razem. Cierpienie w jakiejś formie i tak nas nie ominie, życie zawiera w sobie przemijanie, a z nim idą straty, ale nie warto dokładać sobie jeszcze samemu. W poszukiwaniu sensu człowiek sięga, gdzie się da. Chcemy czuć, że życie jest na poważnie, że jest sprawiedliwe, dobre, że jesteśmy warci dobroci i miłości. Ważne jest poczucie własnej wartości. Pamiętam, jak nie czułam się wystarczająco dobra, kiedy dorastałam. W pewnym momencie zaczął kiełkować mój feminizm, gdy dostrzegłam ciężar roli kobiety w patriarchalnym społeczeństwie. Byłam wychowywana w środowisku, w którym było mi wolno mniej niż moim dwóm braciom. Dziewczynie nie wypada tego, nie wypada tamtego, nie wypada ćwiczyć karate, wracać po zmroku, natomiast wypada mi robić wszystko w domu, nosić sukienki i być miłą dla wszystkich. I jeszcze słyszałam: "Bądź mądrzejsza i ustąp".
Babcia była nauczona, że robota jest "babska" i "chłopska". Wtedy zauważyłam też, jaka jest siła tradycji, mimo że mama próbowała raczej równo wdrażać nas w życie domu, z babcią nie dało się wygrać. Ona wyręczała chłopaków. Potrzebowała tej tradycji jak powietrza, to był jej sens. Dziewczyna powinna też być skromna, najlepiej cicha i niekłopotliwa. W naszym domu nagość, seksualność, fizjologia były tematami tabu. Nie rozmawiało się o tym. Mama nie mówiła mi o zmianach w organizmie dorastającej dziewczyny ani o tym, że jestem wystarczająco ładna czy dobra. Wyszłam z domu z głębokim poczuciem wstydu, nieatrakcyjności i masą kompleksów. No i niedopasowania. Bardzo długo mi to ciążyło. Byłam zbuntowana, nieśmiała i kompulsywnie szukałam dowodów na sens swojego życia. Trafiłam wiele lat później na książkę "Biegnąca z wilkami" Clarissy Pinkoli Estés, o poszukiwaniu archetypicznego wizerunku kobiety prawdziwej. Głęboki sens kobiecości tkwił mocno w naturze. To wszystko złożyło mi się na to, że najważniejszą rzeczą w życiu jest nasza łączność z naturą, także własną.
Przy okazji zorientowałam się, że bycie matką córki to kobiecość do kwadratu. Przekazywanie jej tego, co najważniejsze w byciu człowiekiem, kobietą, wskazywanie dróg i możliwości było olbrzymim wyzwaniem. Na każdym etapie jej dorastania trzeba było się rozwijać, być zawsze o krok przed nią i umieć nazywać wszystko po imieniu. Kiedy Klara pojawiła się w moim życiu, miałam 36 lat. Wydawało mi się, że jestem wystarczająco dojrzałym człowiekiem, że jestem odpowiedzialna, przygotowuję się, dużo czytam, wypytuję inne matki. No i że miłość oraz jakiś instynkt mnie poprowadzą. Tymczasem za każdym razem wszystko okazywało się nowością. Olśnieniem było dla mnie to, że ja tej małej kobietce muszę tłumaczyć każde zjawisko i o niektórych sprawach mówię po raz pierwszy w życiu na głos, a wydawały mi się tak oczywiste. Mój tato umarł, kiedy Klara miała trzy lata i trzeba było wyjaśnić jej, gdzie jest dziadek, co to jest śmierć, życie, miłość. W każdym z takich momentów miałam chwilowe stężenie w środku, bo musiałam tak ubrać to w słowa, żeby kilkuletnie dziecko mogło zrozumieć. Dotarło do mnie wtedy, że wcześniej w ogóle o tym nie mówiłam, nie definiowałam tak podstawowych spraw. Dziecko otworzyło mi świat emocji i miłości bezwarunkowej. Zaczęłam patrzeć na życie i siebie samą czulej, cierpliwiej.
Dowiedziałaś się dzięki temu czegoś o sobie, o świecie?
- To było bardzo odkrywcze. To są zjawiska z gatunku "przecież ja to wiem", a jednocześnie okazuje się, że nigdy wcześniej o tym z nikim nie rozmawiałam. To było docieranie do sensu życia, bycia człowiekiem. Dla mnie było też ważne, żeby nie przekazać dziecku tych wszystkich kompleksów ani barier, które sama wyniosłam z domu, że czegoś nie wypada, nie można. Żeby posegregować całą moją wiedzę i dać córce najlepszą część. Ja długo czułam takie niepogodzenie z ciałem. Nie akceptowałam go w pełni, nie lubiłam. A niczego mu nie brakowało. Teraz wiem, że wynikało to z niskiego poczucia własnej wartości, małej świadomości, rozdzielania tego, co powinno współdziałać - ciała i ducha. Nie mogłam zrobić tego Klarze. Musiałam być maksymalnie uważna i poukładać to wszystko na nowo. Żeby wiedziała, że jest wystarczająco dobra i że człowiek nie musi być idealny. Przez długi czas byłyśmy tylko we dwie, nagość od początku była u nas czymś naturalnym, tak samo jak nazywanie części ciała, co dla wielu osób jest kolejnym tematem tabu. Chciałam, żeby córka dorastała ze świadomością, że ciało i fizjologia to normalne, naturalne sprawy, że siebie trzeba lubić i mądrze o siebie dbać, a ciało przede wszystkim ma być sprawne i dobrze funkcjonować. Że każdy jest inny i to jest piękne, że nie mierzy się wartości człowieka podobieństwem do jakiegoś narzuconego z zewnątrz ideału.
Na kolejnych etapach wychowywania dziecka ja sama odkrywałam to dla siebie. Pogodziłam się ze swoim ciałem, lubię je bardziej, niż kiedy było młode. Akceptuję siebie i to, że nie muszę się wszystkim podobać (śmiech). Ćwiczę, chodzimy po górach, jeździmy na rowerach, pływamy, kiedy tylko jest taka możliwość. Od razu widzę, że to się przekłada na lepsze funkcjonowanie, lepszy sen, myślenie. Tak naprawdę dopiero niedawno poczułam, jak to jest być w pełni sobą. Wydawałoby się, że powinnam odkryć to dawno temu, ale widać musiało minąć wiele czasu, pewne rzeczy musiałam wyczytać z książek, ale przede wszystkim przeżyć. Bardzo długo byłam wycofaną osobą, zbudowałam sobie warstwę ochronną, bezpieczną skorupę, stroniłam od ludzi. Sama odcinałam sobie dostęp do świata. Wiem, że jest wiele takich kobiet, tak myślących o sobie, tak wychowanych. I wiem też, że to można zmienić. Pomyślałam, że kiedyś były takie społeczności, kręgi kobiet, które trzymały się razem i te starsze kobiety wprowadzały te młodsze w życie.
I doradzały.
- Tak, najlepiej matki, ale też babki, siostry, przyjaciółki. W bezpieczniej kobiecej przestrzeni opowiadały o dojrzewaniu, etapach życia, co się na każdym z nich dzieje z ciałem. Otaczały opieką, jeśli któraś miała problem. Są sprawy, o których łatwiej mówić w obrębie tej samej płci. Przez podobieństwo. Wielopokoleniowe domy i wielodzietne rodziny sprawiały, że kobiety w domu mogły się trzymać razem. Na wsiach były też dodatkowo rytuały związane z pracą, inicjacją, ślubami, narodzinami dzieci, wychowywaniem ich. Zdecydowanie łatwiej było kobietom iść przez życie z wiedzą przekazywaną z pokolenia na pokolenie, w zgodzie z tym, że pewne rzeczy się po prostu dzieją. Nikt nie dyskutował z tym, że taka osoba zmienia się z wiekiem, że dzisiaj zaplata warkocze, potem je obcina, rodzi i wychowuje dzieci, a później tka sobie soroczkę, albo ma na wieszaku to, w czym zostanie pochowana. I wie, że to się wydarzy.
Taka pewność i pogodzenie dają nam też poczucie bezpieczeństwa, którego tak bardzo potrzebujemy. Nie wiemy niczego na sto procent, ale jednak powtarzalność rzeczy zapewnia jakiś rodzaj spokoju. Dzisiaj żyjemy w oddaleniu od siebie, bez względu na płeć. Wszyscy potrzebują dotyku, przytulenia, jakiejś ludzkiej życzliwości, rozmowy, relacji i mam wrażenie, że kobiety bardziej. Te społeczności bardzo ułatwiały funkcjonowanie i dawały pewną higienę psychiczną, spokój, wsparcie. Kiedy mieliśmy pandemię i lockdown, zostaliśmy odcięci od świata. Jeśli ktoś mieszkał z domownikami, też musiał dowiedzieć się więcej o tej relacji i o sobie w niej. Można było więcej rozmawiać, czytać, oglądać i słuchać, oczywiście jeśli ktoś nie zachorował, nie umarł albo nie stracił kogoś bliskiego. Swoją drogą to dało nam kolejne doświadczenie ulotności życia, przemijania. W tym biegu zawodowym czy towarzyskim często wydaje nam się, że możemy coś zrobić na zapas, zgromadzić radość życia, czuć wszystko mocno na wciąż.
A potem się okazuje, że to jednak niemożliwe.
- Im bardziej gonimy, tym bardziej w pewnym momencie bolesny będzie wniosek, że tak się ciągle nie da, nie przegoni się czasu. Żeby jakoś sensownie przeżyć to życie, warto rozwinąć w sobie zmysł obserwacji. W wielu podręcznikach pozytywnego myślenia, nieważne czy związanych z religią, czy nie, pojawia się taka informacja, że mamy pokochać siebie, innych ludzi. To ładnie brzmi, ale jak to zrobić? Jak mam siebie polubić? Są jakieś rady, ale recepty i prostej odpowiedzi nikt nam nie da.
Być może trochę nieświadomie, ale w takim razie nad płytą "Vera To Ja" pracowałaś latami, może nawet przez większość swojego życia. I w pewnym momencie dotarło do ciebie, że chcesz nagrać taki album, właśnie z takim brzmieniem?
- Potrzebowałam przejść przez wiele etapów w swoim rozwoju ludzkim i muzycznym. Dojrzewanie wymaga doświadczeń, czasu i pokory. Wyciągnięcia wniosków, gdzie, kiedy i z kim czujemy się najlepiej, co sprawia nam radość. Tak wiele jest do sprawdzenia, do przeżycia. Nikt tego nie zrobi za nas. Każdy kolejny etap wzbogaca pulę, sprawia, że lepiej, mądrzej wchodzimy w następny. Śpiewam piosenki w jakimś klimacie, bo w pewnym momencie tak czuję, a potem przychodzi nasycenie i mam ochotę na zmianę. Tak się zazwyczaj działo, z płyty na płytę. Cudownie jest odkrywać nowe rejony, poznawać się od innej strony, wypróbowywać nowe sposoby ekspresji, aranżacje, brzmienia, współpracować z kolejnymi inspirującymi ludźmi. To wszystko dojrzewało i w końcu poczułam, że nadszedł odpowiedni moment, żeby przełożyć tę dojrzałość na płytę. Album o łączności z naturą, o tym, co sobie na ten temat wyobrażam, podparty wszystkim, co poznałam, czytałam, co wiem od innych kobiet. Mam cudowne przyjaciółki z różnych światów, ale wszystkie mądre życiowo, po wielu nie zawsze miłych doświadczeniach. Takie z rodzinami i dziećmi, ale też w różnych związkach. Jest cudowna ginekolożka, która nie pije, bo w każdej chwili może dostać telefon ze szpitala, która "urodziła" setki dzieci i już moja Klara mówi, że "swoje to tylko z ciocią". Są przedsiębiorcze kobiety od małego czy większego biznesu, artystki z cienką skórą i wielką wrażliwością, są pozornie zwyczajne kobiety na co dzień. Czerpię pełnymi garściami z tego ciepła. Mam też przyjaciółkę, która jest seksuolożką i organizuje kręgi kobiet.
My w domu z córką i z Michałem też tworzymy swój krąg, bez tematów tabu. Uczymy się komunikować, ale też wyjaśniać sobie życie. To kolejny etap, łączenie światów. To jest bardzo otwierające. Chodzi o najbardziej podstawowe tematy, związane z cielesnością, ze śmiercią, ale też o świat. Jesteśmy całością, jednak często staramy się to oddzielić, jakby dusza była lepsza od ciała, szlachetniejsza, a to ciało ciągnęło nas w dół. To wynika z religijnego wychowania. Z braku równowagi bierze się wiele nieszczęść. Myślę sobie, że idealnie jest wtedy, gdy wszystko jest pogodzone, w atmosferze życzliwości i akceptacji, kiedy nie trzeba ulegać presji wizerunkowej, materialnej czy ideologicznej. Swego czasu krótko towarzyszyłam dwóm przyjaciółkom, które były na diecie optymalnej. Jadłyśmy tłuszcze i białka. Dzięki temu każdy człowiek ma dojść do optymalnej dla siebie wagi. Byłam ciekawa, jaka ona będzie dla mnie. Zawsze śmiałam się, że jestem nerwusem, więc wszystko od razu spalam i nie mam szans na przytycie. Przyjaciółki chciały natomiast zrzucić kilka kilogramów. Okazało się, że moja waga właściwie nie drgnęła, ale ciekawe było to, że każdy człowiek ma swoje idealne parametry, dobre tylko dla niego. Ta przygoda skończyła się dla mnie po kilku tygodniach, kiedy przyszło lato, bo na tej diecie nie można jeść owoców, które uwielbiam, więc pękłam. Natomiast samo pojęcie optymalności dla każdego jakoś mnie zainspirowało.
Pod wieloma względami wszyscy jesteśmy podobni. Ciało, fizjologia, samo bycie człowiekiem - to decyduje o pewnych sposobach funkcjonowania, a jednocześnie jesteśmy fantastycznie różni. Cudownie jest cieszyć się tym, co wspólne i akceptować to, co inne. Brakuje nam chyba tego świętego spokoju, akceptacji, w taki normalny, życzliwy sposób, bez fajerwerków albo ogłaszania światu, że ten czy ten jest lepszy. Wszystko jest dzisiaj robione z przytupem. Kiedyś ludzie obserwowali naturę i zamiast się szarpać, wymuszać coś na niej, czerpali wiedzę, na przykład jakie zioła pomagają na jakie choroby, że po pełni łatwiej schudnąć i jak fazy księżyca wpływają na rośliny. To były przede wszystkim kobiety, więc bardzo często w rozmowach o tym przewija się słowo "wiedźma". Ta, która wie. Takie określenie zyskało złe konotacje, czyli ktoś uznał, że wiedza jest cenna, a więc i groźna.
Osoby, które za dużo wiedziały, często w historii źle kończyły.
- Tak, bo mądrość i wiedza dają jakąś władzę. Zamiast skorzystać z tej wiedzy, łatwiej było zlikwidować taką osobę. Na szczęście teraz w cywilizowanym świecie są inne sposoby walki o władzę. Dawno temu, kiedy kiełkował mój feminizm, słyszałam od różnych "kobiet sukcesu": "Nie, ja nie jestem feministką, lubię mężczyzn". Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Ja też lubię mężczyzn, tych mądrych (śmiech). Naturalną koleją rzeczy kobiety, które były traktowane nierówno, starały się zdobyć swoją pozycję, zrobić karierę, ale na sposób męski, często agresywny, z przepychankami, czasem eliminując inne kobiety, myśląc, że dla wszystkich nie wystarczy miejsca. Mam wrażenie, że nastąpiło przesilenie i teraz zyskujemy świadomość, że warto pielęgnować swoją odmienność, a równocześnie bogacić się w siłę i przekonanie o równości. Równość przecież nie oznacza jednakowości. Coraz więcej jest ruchów, społeczności, w których na przykład kobiety mogą wspólnie się czegoś uczyć. Mama nauczyła mnie szyć, dziergać, robić na drutach, na studiach nawet dorabiałam sobie robieniem swetrów. Mistrzowsko ceruję skarpety (śmiech). To też są fajne rzeczy, które przydawały mi się w zabawach z córką. Myślę, że to dobrze zrobiłoby tym wszystkim młodym dziewczynom, które w buncie wobec matek chaotycznie szukają dobrego samopoczucia i często narażają się na jakieś niezbyt akceptujące przyjęcie. Warto umieć i warto wiedzieć.
Co dla ciebie było najlepszą rzeczą odkrytą w tych mądrościach i przekazach?
- To się wiązało i z tradycją, i z moim dojrzewaniem, zyskiwaniem świadomości, że przede wszystkim nie muszę być idealna. W tym moim wychowaniu, skromności, próbowałam wywalczyć sobie taki kawałek przestrzeni, w której będę mogła robić to, co chcę. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że nie we wszystkim, co robię, muszę być perfekcyjna. Przez wiele lat próbowałam coś udowodnić - sobie, rodzinie, otoczeniu. Że robię coś z jakiegoś powodu, idę w tę stronę, bo jestem w tym tak dobra, że mam prawo. Żeby mieć glejt na każdą rzecz, chciałam ją robić jak najlepiej. Okazało się to bardzo ograniczające, ponieważ nie pozwalałam sobie na odpuszczenie. Wiem od muzyków, że na przykład bywałam upierdliwa, bo ciągle musiało być lepiej. Od siebie wymagałam przy tym najwięcej, ale brakowało mi takiej otwartości, żywej radości z tego, co robię. Krytyk we mnie ciągle mi wszystko psuł i podpowiadał, że mogę coś zrobić jeszcze lepiej. Przez to bywałam bardzo spięta. Przez pierwsze lata nie pozwalałam sobie na koncertach na zapowiedzi, dyskusje z publicznością, zbyt wiele uśmiechu. Byłam tak skupiona na piosenkach, że już miałam w głowie kolejny utwór i miało być idealnie.
W pewnym momencie, w 2007 roku, zachorowałam. Przewlekłe zapalenie zatok spowodowało nacieki na strunach głosowych, diagnoza: trwała niedomykalność, czyli już nigdy nie będę śpiewać. To było jak walnięcie w łeb. Poświęciłam tyle życia, żeby robić to, co kocham i teraz może się to skończyć? Trwała niedomykalność skutkuje tym, że nie chwyta się już czystego dźwięku. Nieczysty śpiew oznaczałby dla mnie, że w ogóle nie będę śpiewać. Potem okazało się, że diagnoza była nietrafna. Operacja i leczenie sprawiły, że wyszłam z tego zdrowa, do tego mam mocniejszy głos niż wcześniej. Trafiłam na dwóch lekarzy, którzy zostali moimi przyjaciółmi. Przeszłam terapię farmakologiczną, ale też spotkania psychoterapeutyczne, właśnie z tymi lekarzami, takie przyjacielsko-towarzyskie. Wyszłam z tego mocniejsza, jednak została we mnie refleksja, że sporo traciłam przez ten perfekcjonizm. Na pewno z radości życia. Wcześniej odrzucałam wiele propozycji współpracy, bałam się, że nie zapanuję nad wszystkim, bo trzeba robić kilka rzeczy jednocześnie. A wtedy przyjęłam rolę w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. W spektaklu musiałam równocześnie grać, śpiewać, tańczyć, chodzić na obcasach i jeszcze nosić oryginalny, obcisły kostium. Uznali, że muszę być bardzo kobieca, więc miałam push-upy w biuście i w biodrach, podopinane sztuczne włosy, jakieś tataraki i tren. Pamiętam, że dużym wyzwaniem wydawała mi się na początku zmiana kostiumu za kulisami, biegali tam półnadzy tancerze, dla których nagość nie była żadnym problemem. Przebierali się i wracali na scenę. W końcu też przestałam się tym przejmować, ale na początku to był szok, że muszę zdjąć górę, zostać w bieliźnie albo bez, w samych majtkach, a wokół są ludzie. Dla nich to było naturalne, nikt nie zwracał uwagi. W tym spektaklu był śpiew, dialog, taniec synchroniczny równoczesny z językiem migowym, wychodzenie do ludzi, śpiewanie między nimi. Wcześniej byłam solistką, teraz musiałam być partnerką.
Było tego tyle, że pomyślałam sobie: "Jeśli to udźwignę, to na scenie nic mnie już nie zabije". Zrozumiałam, że choćby cały świat wskazywał nam drogę i kładł się dywanem, to nasze blokady w głowie sprawią, że nie pójdziemy nią. Musiałam dostać obuchem w łeb, żeby sobie uświadomić, że śpiewanie jest dla mnie ważniejsze, niż mi się wydawało, na wielu poziomach. Zmieniłam podejście i zaczęłam przyjmować różne fajne propozycje, a wtedy zaczęły się dziać rzeczy magiczne. Okazało się, że dałam radę. Na przykład te dojrzałe aktorki z Teatru Rozrywki wspierały mnie i śmiały się: "Renia, tyś jest nasza!". W ogóle miały do mnie dużo cierpliwości, tłumaczyły, co i jak zrobić, mówiły, że mam się nie bać. Te kobiety stworzyły mi taki mały krąg, w którym poczułam się naprawdę bezpiecznie. Pomyślałam, że z takim wsparciem to się musi udać.
Pamiętam opowieści mamy, która wychowywała się na podlwowskiej wsi. Potem przyjechała tutaj i w innym środowisku trudno jej się było odnaleźć. Była postrzegana jako obca, z lwowskim akcentem, a musiała się zasymilować, nie było powrotu. Przekazała córce to, co sama umiała i znała. Trochę czasu zajęło mi, żeby przestać ją obwiniać, że nie dostałam wystarczająco dużo wiedzy, czułości, wsparcia. Ale z tego, co teraz wiem, i tak dała mi więcej, niż sama dostała. Po latach zebrałam te wszystkie informacje, poczytałam trochę książek, przyjrzałam się wszystkim kobietom, które w życiu znałam, kobietom z rodziny, naszym sąsiadkom z rodzinnego domu i teraz ze wsi, kobietom młodym oraz starym, szczęśliwym i tym pełnym żalu, poczułam, że chyba już wiem, jak mam żyć i co jest najistotniejsze. Mam poczucie, że jestem w najlepszym okresie życia, bo jestem jeszcze młoda (śmiech), jestem sprawna. Polubiłam swoje ciało, codziennie rano muszę się poprzeciągać i poczuć każdy mięsień, pomyśleć, jak mi się dobrze leży, kiedy idę spać, jakie mam dobre warunki, stworzone przez bliskich. Gdybym miała się cofnąć o 30-40 lat, żebym miała tamtą siłę i młodość, ale nie miałabym tego, co mam teraz, to nie chciałabym tego robić.
Można sobie czasami pomyśleć, że niektóre decyzje trzeba było podjąć wcześniej, że to czy tamto było przecież takie łatwe. Ale nie masz wrażenia, że czasem te najprostsze rzeczy najtrudniej człowiekowi przychodzą?
- Miłość, akceptacja, radość - brzmi prosto i wręcz banalnie, ale paradoksalnie jest najtrudniejsze do osiągnięcia. Zawsze byłam zdystansowana, z boku, małomówna. Pasowało mi to, czułam się bezpiecznie, ale przyszła potrzeba zmiany. Tylko jak? W jednej z książek przeczytałam, że można małymi krokami otwierać się na świat i ludzi. Na przykład spróbować wyjść na ulicę i uśmiechnąć się na przystanku do obcej osoby. Jasne (śmiech). Albo wejść do sklepu i przywitać się, ale z szerokim uśmiechem. Niby proste rzeczy i pewnie dla niektórych to zabrzmi śmiesznie, ale dla mnie to był przełom. W tym czasie na scenie miałam wizerunek silnej baby. Myślałam sobie: jak to możliwe, że ci ludzie tak mnie widzą? Z drugiej strony czułam, że kiedy wychodzę na scenę, sięgam do samej głębi i staję się lepszą wersją siebie. Zastosowałam te rady z książki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy na przystanku jedna osoba się nie uśmiechnęła, ale dwie kolejne już tak. W sklepie właściwie wszystkie panie się uśmiechnęły i chyba ktoś tego potrzebował tak samo jak ja. Taka prosta rzecz okazała się odkryciem. Boże, to działa! Właściwie dopiero wtedy zaczęłam wychodzić po koncertach do publiczności, rozmawiać, podpisywać płyty. Zastanawiałam się, jak to jest, z jakiego powodu trzymam dystans, tymczasem to było trochę na zasadzie "w obcym kraju nie znasz języka”. I ja trochę nie znałam tego języka, a kiedy zaczęłam go poznawać, spodobało mi się.
Wcześniej było ci wygodnie z tym dystansem wobec świata?
- I tak, i nie. Moja nisza dawała mi jakąś strefę komfortu, ale jednocześnie miałam poczucie, że coś mnie omija. Bałam się odrzucenia. To się w psychologii nazywa chyba "uprzedzenie ciosu". Rezygnujesz pierwsza. W moich książkach miałam ten idealny świat, mogłam robić przerwy w narracji, dawać sobie czas. Masz teren, który znasz. Ludzie mogą tkwić latami w sytuacji, która jest dla nich nie dość komfortowa, ale którą znają. Nieznane jest…
Przerażające?
- Tak, przerażające.
Najbardziej zadziwia mnie to, że opowiadasz o braku pewności siebie, stresie, wstydzie, podczas gdy na rynku muzycznym miałaś wizerunek artystki, która ”nie bierze jeńców” i niczego się nie boi.
- Paradoks, no nie? (śmiech) Jakież było moje zdziwienie, kiedy dochodziło do wywiadów, spotkań i tak właśnie byłam traktowana, prawie jak buldog. Myślałam sobie: "Boże, przecież jestem taka słaba" (śmiech). Dysonans był dość mocny, ale zorientowałam się, że w pewnym sensie byłam temu winna. Tak dobrze czułam się z tym wizerunkiem na scenie, mogłam śpiewać mocno i poczuć się silna, więc dla mnie to był rodzaj terapii. Musiało minąć trochę czasu, zanim dotarło do mnie, że ta ze sceny to przecież też ja, że czerpię z siebie. Przez lata byłam pełna żalu, że zmarnowałam wiele szans. Nie posłano mnie do szkoły muzycznej, tego nie mogłam, tamtego nie mogłam. Żeby pójść na studia, musiałam się mocno uprzeć i sama na siebie zarabiać. Patrzyłam z zazdrością na koleżanki z dobrych domów, z biblioteczkami, ze wsparciem, z tradycjami, z umiejętnością pięknego wysławiania się i gry na pianinie. Wydawało mi się, że dzieli nas przepaść. Ja, z prostego domu, z nadwrażliwością, myślałam, że zawsze byłam jakimś kłopotem dla rodziców. Nie wiedzieli, co z tym zrobić. Dziewczę śpiewało, pisało wierszyki, malowało, niespecjalnie paliło się do pożytecznych zajęć, nie chciało "czystej pracy" w biurze..
Jak zareagowali rodzice, kiedy dowiedzieli się, że chcesz się zająć śpiewaniem? Wielu artystów mówi mi, że w ich domach muzyka była uznawana za dobre hobby, ale nie sposób na życie.
- Tak, hobby, tak to jest postrzegane. Śpiewałam, odkąd pamiętam. Do tej pory jestem w kontakcie z moją przedszkolanką, starszą już dzisiaj, cudowna panią Halinką. Ona uczyła mnie wielu piosenek i próbowała ubłagać moich rodziców, żeby posłali mnie do szkoły muzycznej. Dla nich to był kłopot, po prostu. Oboje byli zapracowani, babcia też pracowała, więc poszłam do tej najbliższej podstawówki - i tyle. Potem wybrałam liceum ekonomiczne, bo tylko tam były egzaminy wstępne. Rodzice byli zachwyceni: pani z biura, która ma czystą pracę, w cieple - idealnie. Kiedy wymyśliłam sobie studia, to przewracali oczami, bo uważali, że zamiast wziąć się do roboty, trochę przedłużam sobie młodość. Traktowali to jak odwlekanie pójścia do pracy.
Ale się uparłaś?
- Uparłam się i wtedy właściwie zaczęło się dorosłe życie. Wiedziałam, że muszę się wyprowadzić, zacząć o sobie decydować. To jednak było związane również z zarabianiem na swoje utrzymanie, więc lekko nie było. Muzyka zawsze mi towarzyszyła. Za pierwsze w życiu zarobione pieniądze w wieku 16 lat kupiłam sobie gitarę, zaczęło się brzdąkanie. I przeszkadzanie domownikom w małym mieszkanku, gdzie nikt nie miał własnego kąta, a co dopiero pokoju. Skończyło się tak, że później w akademiku dostałam pierwszy pokój tylko dla siebie. Przez miesiąc wręcz kompulsywnie go urządzałam. Wieszałam na ścianach plakaty, jakieś obrazki, serwety. Mama dała mi stare zasłony z domu i obrus. Po jakimś czasie poczułam, że chyba zrobiłam wszystko co mogłam, usiadłam i się popłakałam. Okazało się, że po mieszkaniu w takiej dużej rodzinnej komunie właściwie nie umiem być sama. Kolejne dziwne uczucie. W każdym razie cały czas brzdąkałam na tej gitarze, potem były pierwsze występy, pierwsza poważna scena. Jedna rzecz ciągnęła za sobą drugą, aż do teraz (śmiech).
Jakim człowiekiem jesteś dzisiaj? Pewniejszym siebie niż na przykład 25 lat temu? Po przesłuchaniu twojej nowej płyty można odnieść wrażenie, że pewne rzeczy już cię w życiu nie zaskakują, wiesz o nich więcej, a to w końcu daje spokój.
- Wiesz co, jak się dobiega sześćdziesiątki i odrobi te wszystkie życiowe lekcje, a różne rzeczy się działy, to człowiek ma inne podejście do świata. Jednym z tych przełomów, o których wspominałam, było przebaczenie - ale sobie. Zrozumienie, że nie muszę być idealna. W pewnym momencie pomyślałam sobie: "Co z tego?". Jeśli dasz sobie przyzwolenie na to, żeby nie być we wszystkim doskonała, to paradoksalnie jest większa szansa, że zrobisz coś dobrze, bo nie masz tego ciśnienia, robisz to lżej, dajesz sobie zgodę na błąd. On nie musi się pojawić. Kiedy zrozumiałam, że mam prawo do pomyłek, było ich mniej. Zagrałam trochę nierówno, ale z sercem. Zapomniałam słowa? Wymyślałam inne, nie zostawiałam pustego miejsca jak kiedyś. Wychodziły prześmieszne rzeczy, sama zaczęłam się tym bawić i odkryłam, że publiczność zaczęła widzieć we mnie człowieka. I to jest ok, bo nie muszę być jakąś ikoną. I nigdy tego nie chciałam. Mogę być po prostu żywym człowiekiem. Kamień spadł mi z serca.
Dzisiaj czuję się spokojna, spełniona. Mam szczęśliwą rodzinę, dwoje ludzi, których uwielbiam i przy których mogę być sobą. To jest chyba najistotniejsze. Zawsze starałam się być ciągle fajniejsza, żeby ktoś mnie lubił, akceptował, a to przekładało się na moje samopoczucie. Teraz tego nie potrzebuję. Akceptuję siebie, swój etap rozwoju, wiem, że jeszcze wiele w życiu mogę zrobić. Umiem w muzyce tyle, że potrafię zapisać to, co chcę zaśpiewać, zaaranżować melodię, opisać ludziom, z którymi współpracuję. To daje taką frajdę! Z Dagą i Daną, z którymi nagrałam płytę, potrafimy się porozumieć wokalnie, ale mam wrażenie, że nasze dusze też się przenikają, kiedy śpiewamy. To są cudowne, mądre kobiety, które też wiele przeżyły i nigdy nie oderwały się od tego, co najważniejsze. Moim odkryciem jest to, że najbardziej wartościowi ludzie oddadzą ci wszystko, co mają. Oni wiedzą, że im więcej oddadzą, tym więcej sami będą mieć.