Renata Przemyk: Coś na dłużej
Adam Drygalski
Pewnie za stwierdzenie, że jest królową polskiego offu, strzeliłaby w ucho. Prawda jest jednak taka, że Renata Przemyk celowo trzymając się z dala od państwa lodówek, zbudowała sobie markę, o której przeciętnym twórcom plastikowych przebojów nawet się nie śniło.
Nowy album, a będąc bardziej precyzyjnym, zapis ostatniej aktywności twórczej artystki, "Boogie Street", to zbiór wybranych i przetłumaczonych przez Daniela Wyszogrodzkiego piosenek Leonarda Cohena, które złożyły się na spektakl grany w lubelskim Teatrze Starym. Co z tego wyszło? Jak to z Renatą Przemyk bywa, wydawnictwo potrzebuje czasu, aby w pełni je zrozumieć.
Adam Drygalski, Interia: Ludzie dzielą się na tych, którzy lubią twórczość Cohena i tych, którzy jej nie lubią. Ja należę do tej drugiej grupy a pani zapewne do pierwszej. Zmieniło się u pani coś w podejściu do sztuki Cohena po nagraniu tej płyty?
Renata Przemyk: - Cohen nie jest już dla mnie tylko bardem z Kanady, który nagrał w życiu parę hitów. Jest mądrym człowiekiem i znakomitym poetą.
Nie byłem na spektaklu, ale sama płyta jest dość wymagająca w odbiorze. Nie potrafię jednak do tej pory pojąć jednej sprawy. Po co te duety? Przecież te dwa głosy są jak FC Barcelona i Huragan Wołomin. Nie ma potrzeby podziwiać ich gry w bezpośrednim spotkaniu.
(długa chwila śmiechu) - Wojtek Leonowicz, mój partner sceniczny ucieszyłby się z tego porównania, to typ fightera. To jest zapis audio wyłącznie piosenek ze spektaklu. Pomysł wyszedł od widzów, którzy po przedstawieniach pytali, gdzie można kupić album z utworami z "Boogie Street". Wojtek ma z całą pewnością dużo większy wkład w część prozatorską i poetycką, tam gdzie cudownie rozgrywa wiersze i monologi.
- Siłą rzeczy, na płycie nie widać tego, jak obsypujemy się płatkami róż, jak wymieniamy energię miłosną na różne sposoby i jak bawimy się na huśtawce, bo tego po prostu nie da się przełożyć na sam dźwięk. A szkoda. Trzeba przyjść na spektakl. Ale same piosenki też się świetnie bronią, tylko opowiadają nieco inną historię. Na koncertach, które są pokłosiem tej płyty jestem już sama a do setlisty włączyłam także utwory z innych płyt.
A może warto było dograć do całości jakiś hicior Cohena? Pewnie sprzedalibyście pięć razy więcej tych płyt! Nagrać i potraktować to nawet jako osobny byt promujący album? Nie chciała sobie pani zaśpiewać "Dance Me to the End of Love"?
- Chcieliśmy być wierni i konsekwentni. Całość oparliśmy na "Księdze Tęsknoty". Zawiera ona teksty trzech ostatnich płyt, pomijając tę najnowszą, wiersze i prozę. Każdy inny element byłby obcym ciałem. Poza tym fakt, że są to mniej znane piosenki był dla mnie atutem a nie problemem, bo nie chciałam być tysięczną wykonawczynią tych samych zamęczanych po wielokroć hymnów. Mogłam to zrobić po swojemu bez zbyt wielu porównań.
Ale pieniądze wpadają do kieszeni dzięki takim patentom. Przecież sam Cohen je nagrał, bo w innym przypadku nie miałby co jeść.
- Od ponad dwudziestu lat grania mam wyrobione zdanie w tym temacie. Robię to, co mi serce podpowiada a potem wkładam je całe w sytuację. Ono mi mówi, czy ja będę w tym prawdziwa i mogę zrobić to ciekawie a nic nie mówi o pieniądzach (śmiech). Miałam też utwory wysoko na listach przebojów i popularność nie jest mi obca. Nie o to chodzi. Były też płyty trudniejsze, które trafiły do dużo mniejszego grona, nie dlatego, że są gorsze, brzmią właśnie tak, jak chciałam. Nigdy wcześniej nie postawiłam na tak zwane covery, pomijając jakieś pojedyncze przypadki uhonorowania jakiegoś artysty występując na żywo.
- Dałam się namówić, bo ten materiał to wielkie wyzwanie. Piosenki mądre i wzruszające, dobrze napisane i trafiające w sedno teksty. Pierwszy raz w życiu zaśpiewałam piosenkę country i czystego rasowego bluesa. To bardzo różnorodny bogaty materiał dający pole do popisu. Pierwszy raz też śpiewam w wielogłosie z innymi wokalistkami. Niesamowita siła rodzi się z dobrze zharmonizowanych głosów. Sylwia i Magda są rewelacyjne. Do tego dobrze wyreżyserowane przez Iwonę Jerę sceny, wiersze, komediowe akcje z Wojtkiem. To niezła sztuka jest.
- Czy ryzykowałam, że te piosenki nie trafią do najbardziej rozrywkowych rozgłośni? Uwielbiam wyzwania a ryzyko jest wliczone w cenę (śmiech). Ktoś nieznający w ogóle Cohena może odnieść wrażenie, że te piosenki zostały napisane po polsku a nie przetłumaczone, bo przekład jest znakomity. Były nawet głosy od mniej zorientowanych, że to moje nowe utwory. To było miłe, znaczyło, że zrobiłam to po swojemu. A to dla mnie ważne.
Skoro już się tak chwalimy polskim przekładem, to dołożę jeszcze kilka słów o okładce, bo facet, który z niej na mnie spogląda, bardziej kojarzy mi się z Krzysztofem Materną, niż Leonardem Cohenem.
- To jest projekt Rosława Szaybo, który stworzył kiedyś okładkę jednej z płyt Cohena. Znali się i lubili od lat, stąd propozycja, aby także zaprojektował dla teatru plakat. Nasza okładka poszła więc naturalną koleją rzeczy. Spektakl był bardzo kolorowy i ma to swoje odzwierciedlenie także tutaj, chociaż jak już mówiłam, nie da się sztuki teatralnej przełożyć na album muzyczny w skali jeden do jednego. Spektakl cały czas jest grany, więc jeśli ktoś ma ochotę, może zrobić sobie wycieczkę do pięknego Lublina i przy okazji zapoznać się z nim w Teatrze Starym. Z tego co wiem będzie też grany w innych miastach.
Super przebój z Cohena nie został wyciągnięty, jak as z rękawa, więc tą drogą popularności pani nie zdobędzie. Może dla sukcesu projektu, warto poświęcić trochę swojej prywatności. Jakaś ustawka z paparazzi, może jakiś mały skandalik? Zapowiedź udziału w reality show? Coś? Cokolwiek? Co pani na przykład jadła na śniadanie?
- Lubię rano wypić kawę na swojej werandzie i siedzę sobie zwyczajnie. Po co mają mi robić zdjęcia?
No, dla zysku, wszystko dla zysku, Pani Renato!
- Ale jakiego znowu zysku?
Jak to jakiego? Pewnie wielkiego!
- Ale byłabym wtedy znana tylko jako postać w piżamce na werandzie! Wolę dać się ludziom poznać, jako osoba mająca coś do powiedzenia. Albo lepiej zaśpiewania. Nigdy nie miałam ambicji być od wszystkiego. Popularność jest przydatnym narzędziem, o ile wykorzysta się ją do promowania własnej sztuki a nie własnej osoby. Nie byłabym w stanie wyrzec się prywatności. Zresztą, wie pan? Taka walka o popularność musi być strasznie męcząca, prawda? To nie działa, przynajmniej w przypadku muzyki, takiej jak moja.
- Znam już trochę profil psychologiczny mojego słuchacza. To nie jest osoba, którą interesują ploty i która goni za tanią sensacją. Ci, którzy będą mieli pożywkę przez chwilę, nie są tymi, którzy pójdą i kupią płytę. Lubię to porozumienie, jakie mam ze swoimi słuchaczami, wzruszenie i przeżywanie. To jest coś na dłużej.
Ostatni raz rzucam wędkę. Zna pani Roberta Lewandowskiego?
- Nie osobiście. Nie będzie niusa (śmiech). Oczywiście wiem, kto to jest, kibicujemy z narzeczonym moim. Ale opowiem panu anegdotę: trzy tygodnie temu, jak byliśmy w Toskanii nasz przyjaciel, który mieszka tam już od dawna opowiadał, że gonił go na autostradzie jakiś samochód. Kierowca wyprzedał, zwalniał, machał do nich, trąbił. W końcu zjechał za nimi tym samym zjazdem aż do jakiejś lokalnej drogi. Kiedy, zaniepokojeni, w końcu się zatrzymali, wtedy Włoch wyprzedził ich i przez otwarte okno, zaczął krzyczeć: "Robert Lewandowski! Robert Lewandowski!". Tak Włosi reagują na polskie rejestracje (śmiech).
OK, jakiś chwytliwy tytuł da się z naszej rozmowy sklecić. Szacun, że ma pani te wszystkie żebro-kliki, głupie programy i durne czasopisma w poważaniu. I że idzie pani swoją drogą nie kłaniając się mainstreamowi w pas. I szacun, że obok Leonarda Cohena, można będzie panią usłyszeć na jednej scenie z Acid Drinkers. Bo ja sto razy bardziej wolę Acid Drinkers od Leonarda Cohena!
- A ja lubię jedno i drugie (śmiech). Na tej scenie, we Wrocławiu wymyślono to tak, że zespoły pokazują swoje początki. I tam będzie grana głównie moja pierwsza płyta, "Ya Hozna" (zespołu Ya Hozna, którego wokalistą była Renata Przemyk - przyp. aut.) i kilka naprawdę starych piosenek. To założenia jest pojedynczy występ. Ci bardzo młodzi, którzy nie słyszeli tamtych płyt, będą mogli zobaczyć nowe wykonania starszych utworów. I mnie - starą i nową jednocześnie (śmiech).