Reklama

"Radość, która alkoholu nie potrzebuje"

Reverox zdobyli w 2008 roku nagrodę Grand Prix na festiwalu w Jarocinie i kilka tygodni po tym wyróżnieniu wydali debiutancki album "The Unexpected". Jednak te sukcesy nie zawróciły w głowie muzykom, którzy mają świadomość ciężkich realiów panujących w polskim show biznesie. A ten fakt także należy zapisać po stronie pozytywów Reverox. Z wokalistą i gitarzystą zespołu Michałem Laskowskim rozmawiał Artur Wróblewski.

Na stronie internetowej można przeczytać, że reakcją na zwycięstwo w Jarocinie było: "Uaaaaaaaaaaaaaa", a na My Space, że: "Fantastycznie". A pamiętacie co robiliście w momencie, gdy dostaliście nagrodę Grand Prix?

Oczywiście, że pamiętamy. W momencie, gdy dowiedzieliśmy się o Grand Prix, byliśmy w samochodzie i wracaliśmy z festiwalu. Byliśmy gdzieś w okolicach Łodzi, czyli przejechaliśmy gdzieś mniej więcej 2/3 drogi do domu. Wyjeżdżając z Jarocina byliśmy pełni wiary w swój sukces. Choć wtedy, kiedy jechaliśmy w samochodzie, informacja o Grand Prix była dla nas dużym zaskoczeniem.

Reklama

Jesteśmy bardzo zadowoleni, bo mamy poczucie, że nieważne, że to nagroda, i tak dalej... Ważne jest to, że ktoś docenił pracę, jaką włożyliśmy w ten zespół, skomponowanie piosenek i inne sprawy. To nas dużo kosztowało, bo robimy też inne rzeczy - nie tylko muzykę. A doprowadzenie jej na taki poziom, by zostać dostrzeżonym i nagrodzonym na takim dużym festiwalu, było dla nas naprawdę bardzo trudne. Tym bardziej jesteśmy szczęśliwi, że nam się to udało.

Spodziewałem się bardziej rock'n'rollowych okoliczności: szampan, te sprawy... (śmiech)

Nie. To jest raczej filmowy sposób przeżywania satysfakcji. Zapewniam cię, że bez szampana i wspólnego chlania wódki, to była czysta, 100-procentowa radość, która alkoholu nie potrzebuje. Wszyscy byliśmy mocno przejęci tym faktem. Mocno zaskoczeni. I dumni.

Powiedziałeś, że zajmujecie się nie tylko muzyką. Co robicie na co dzień poza graniem. Na stronie żalicie się, że przez etaty, studia, itp. "rozjeżdża wam się zespołowa skuteczność".

Każdy z nas coś robi, z wyjątkiem basisty Rafała. Ja osobiście normalnie pracuję w firmach warszawskich. Zmieniam je często, ale normalnie, etatowo pracuję jako pracownik biurowy. To samo grający na drugiej gitarze Paweł. No i Banian nie jest może super-stałym pracownikiem biurowym, ale prawie wszyscy wykonujemy etatowe prace. To ma swoje złe i dobre strony, aczkolwiek więcej uwagi zwracamy na te złe. A dobre są takie, że mamy dochody. Muzyka w Polsce, na takim poziomie na jakim jesteśmy my, nie przynosi żadnych dochodów. Raczej koszty. I dzięki temu, że mamy dochody, możemy to w ogóle robić, mieć sprzęt o takiej jakości, która pozwala osiągnąć nam brzmienie, jakie chcemy. Mamy też niezależność artystyczną. Gramy to, co nam się podoba nie zważając tak naprawdę na nic. Robimy to bardziej jako wyrażenie siebie, niż chęć sprzedania czegoś komuś... Oczywiście, taka sytuacja ma więcej złych stron, bo muzyka jest rzeczą fajniejszą do robienia, niż choćby marketing w instytucji finansowej. Niestety, okazuje się, że marketing dla instytucji finansowej jest rzeczą, którą ludzie chętniej kupują na koniec dnia, niż muzykę. Dlatego trzeba to wyważyć.

Wydaje mi się też, że dużo osób się wypala, grając jedynie muzykę. To musi powodować frustrację. Poza kilkoma osobami, którym się udaje w polskim show-biznesie istnieć - mówimy tu o osobach, który nie realizują własnych wizji artystycznych, tylko ucieleśniają wizje czyjeś. Coś, co się daje łatwo sprzedać, co jest oparte na kontrowersji, na seksie, na muzyce bardzo podstawowej. A kiedy chcesz realizować własne wizje, to świat zaczyna ci uciekać. I okazuje się, że twoi znajomi z liceum, którzy wykonują nudną pracę, zaczynają mieć więcej od ciebie. A bardzo mało jest osób, zdecydowanych na to, by poświęcić byt materialny tylko dla idei. Idei, która nie posiada zbyt szerokiego grona odbiorców. Muzyka na naszym poziomie i w naszej działce, bez materialnego zastrzyku, według mnie bardzo szybko powoduje frustrację. My mamy inne źródło dochodu, dlatego możemy to robić. Jednak z powyższego powodu tworzymy wolniej. Skuteczność nam spada. Gdybyśmy nie pracowali, zrobilibyśmy ten album w rok. A teraz rozmawialibyśmy o drugiej-trzeciej płycie. Gralibyśmy więcej koncertów. Ale to jest niemożliwe w tych warunkach, które mamy w Polsce na rynku muzycznym.

Jeżeli mówimy już o polskim rynku muzycznym i niezależności artystycznej... Zdecydowaliście się na dosyć ryzykowny krok nagrywając album po angielsku. Dlaczego polska młodzież nie lubi rodzimych anglojęzycznych zespołów?

Ja też zawsze słyszałem, że polskie zespołu anglojęzyczne nie są lubiane. Ja szanuję takie zdanie. Jednak dla nas i dla muzyki, jaką gramy, angielski jest bardziej przekonujący. Rzeczy, które próbowaliśmy robić po polsku - a przymierzaliśmy się trochę, bo jesteśmy zespołem poszukującym - wyszły słabo. Po prostu słabo to gra z taką muzyką. Jest to pewnie pochodna naszego "talentu" do tworzenia polskich tekstów, ale też konstrukcja polskiego języka, polskich wyrazów i akcentów. To jest trudno ogarnąć i wymagałoby wirtuozerii językowej. A takowej nie mamy. Powiem tak: robimy to po angielsku, bo po angielsku nam to wychodzi, a po polsku nie wychodzi. Z drugiej strony nie słyszeliśmy też, żeby komuś tak bardzo to po polsku wychodziło w dziedzinie muzyki, którą my tworzymy. Na pewno lubimy Katarzynę Nosowską za to, co robi z polskim językiem i tekstami. Myślę, że Artur Rojek jest również dobrym przykładem, że można to robić w sposób wdzięczny, przyzwoity i naturalny. I jeszcze Agnieszka Osiecka pisała zajebiste teksty. Natomiast poza nimi mamy kupę tandety. A my nie chcemy robić rzeczy, z których nie bylibyśmy zadowoleni.

Bodajże Artur Rojek powiedział kiedyś, że gdyby nagrywali tylko po angielsku, to Myslovitz skończyliby karierę na wysokości płyty "Z rozmyślań przy śniadaniu".

Niewykluczone. Według mnie to jest bardzo prosty mechanizm. My na przykład mieliśmy bardzo dużo emisji w radio. Kiedy lecą nasze kawałki, ludzie nie wiedzą, że to jest zespół z Polski. I słuchają tego jak każdego innego zagranicznego wykonawcy. A szansa, by zainteresować ludzi naszą muzyką - gdyby była śpiewana po polsku - byłaby większa. A my takiego efektu nie uzyskujemy i komercyjnie to jest strata. Nie da się tego ukryć. Wydaje mi się, że właśnie w tym sensie mówił Artur. Nie śpiewając po polsku nie interesujesz publiczności, bo nie należysz do ich świata. Tylko do świata obcej kultury, do której czujesz zawsze jakiś dystans. Poza tym ludzie dużo łatwiej identyfikują się z myślami uchwyconymi w języku polskim. Ja znam angielski bardzo dobrze, ale prawda jest taka, że dosyć późno zacząłem rozumieć angielskie teksty w sposób intuicyjny. Przez długi czas nie rozumiałem nic, później rozumiałem tylko słowa, ale teksty w całości rozumiem tak naprawdę od niedawna. I biorąc pod uwagę mój poziom znajomości angielskiego, porównując go z poziomem przeciętnego młodego Polaka - tutaj widze też barierę. Oni tak naprawdę nie mają pojęcia o czym ty śpiewasz. Także jest kupa barier... Ale żeby nie być jednostronnym. Im więcej mówimy o młodych ludziach, tym więcej mówimy o coraz większym miksie kulturowym, w jakim oni się wychowują. Bariery językowe zanikają, im młodsi są ludzie. Oni ten język już łapią. Prosty proces globalizacji kultury. Młodzi nie tylko lepiej rozumieją nasze piosenki, ale lepiej rozumieją także dlaczego śpiewamy po angielsku. Dla niech jest to mniejszy problem. Moim wielkim marzeniem byłoby stworzenie płyty muzycznie tak dobrej, albo nawet lepszej, niż nasz debiutancki album, a która byłaby zaśpiewana po polsku. Z tekstami, które są niebanalne, prawdziwe i trafiają do serca i rozumu. I poza tym, żeby to wszystko brzmiało jak porządny rock'n'roll. Ale jeszcze nie umiemy czegoś takiego zrobić. To, co się udało Myslovitz, nam się nie udaje. I nie wiem, czy nam się kiedykolwiek uda. Każdemu jednak zawsze powtarzam, że będziemy się starać. Bo koniec końców jesteśmy z Polski...

Podoba mi się wasze motto: "Ma być blisko z Warszawy, Londynu i Nowego Jorku".

Nie wiem, czy ktoś wykorzystał podobny tekst przed nami. Sam to napisałem i nie wydaje mi się, żebym się kimkolwiek inspirował. My wychowaliśmy się głównie na amerykańskiej tradycji muzycznej. I brytyjskiej. Stąd też pewnie przyzwyczajenie do tego języka. Bo jak grasz rock'n'rolla, to musisz zagrać na gitarze i zaśpiewać: "Baby" czy "Love" (śmiech). A my jesteśmy osadzeni w tamtej tradycji i nie możemy być ograniczeni szerokością geograficzną. Chcemy łączyć te miejsca. Wychowaliśmy się na tamtym, ale tutaj też wpływa na nas wiele rzeczy. To jest połączeni ponad geograficzne. A ograniczenia geograficzne w dzisiejszej kulturze grają coraz mniejszą rolę. Internet pomaga. Jestem przekonany, że można łączyć i być jednocześnie z Warszawy i z Nowego Jorku. Oby tak właśnie wyglądała nasza przyszła kultura.

A propos łączenia kultur... Wśród przyjaciół na My Space macie Borata. Co łączy Reverox z Sashą Baronem Cohenem?

Ja wcześnie poznałem postać Sashy Barona Cohena, jeszcze jako Ali G. I to nie z z filmu, tylko z serii z brytyjskiej telewizji. W tamtym czasie stworzył postać Borata. To dla mnie najlepszy pomysł, jeśli chodzi o stworzenie postaci w mediach i w kulturze, która potrafiłaby zatrząsnąć wszystkim w posadach. Choć wydawałoby się, że komicy wymyślili już wszystko. Ta postać jest totalnie niesamowita. Miałem takie poczucie, że odkryliśmy tą postać wcześniej, jeszcze przed tym całym "hypem" na Borata w naszych szerokościach geograficznych czy nawet Stanach Zjednoczonych. Pamiętam, jak wiele godzin śmiechu spędziłem dzięki niemu. To jest zdecydowanie jeden z moich bohaterów. Najbardziej jako Borat, mniej jako Ali G i najmniej jako Bruno [kolejne alter ego Cohena, austriacki gej i spec od mody - przyp. AW]. Po tym wszystkim pogłębiłem znajomość twórczości Cohena, jakim jest człowiekiem i co robi. Uważam, że to jest człowiek XXI wieku, który w świadomy i rozsądny sposób potrafi robić rzeczy abstrakcyjne, kontrowersyjne i zarazem bardzo śmieszne. To jeden z naszych idoli. W Polsce nie widzę nikogo, kto mógłby stworzyć tak zabawne i wielowymiarowe postacie. Choć mam nadzieję, że wśród młodych ludzi, nieobciążonych tym, czym my jesteśmy obciążeni, pojawi się ktoś tak wybitny jak Cohen. Wystarczy zresztą wejść na You Tube i tam znaleźć coś ciekawego. Ci goście, którzy mają po kilkanaście lat, robią tam naprawdę niesamowite rzeczy. Śmieszne i kreatywne.

Dziękuję za rozmowę

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: show | teksty | rock | muzyka | Grand Prix | Radość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy