"Radiohead mają więcej szczęścia"
Gdyby zastanowić się nad zagadnieniem popularności Archive we Włoszech, Francji czy Polsce i jej braku na Wyspach, można by powiedzieć, że wszystkiemu winna jest grupa Pink Floyd. Taka prosta analogia ? O ile w Polsce posiadanie "The Wall" czy "Wish You Were Here" ciągle należy do dobrego tonu, to w Anglii płyty te są synonimem rockowej pychy, zadęcia i złego smaku. Jedynym zaś tytułem Floydów, który młody angielski snob powinien posiadać na półce, jest "Saucerful of Secrets". A przecież powszechnie wiadomo, że to właśnie do Pink Floyd zespół Archive jest najczęściej porównywany. O popularności na świecie i kłopotach wydawniczych w rodzimej Anglii z Dannym Griffithsem, jednym z filarów grupy rozmawiał Rafał Rejowski.
Wpadliście do Polski przy okazji jakiejś większej trasy?
Tak, to nasza najdłuższa trasa jak do tej pory. Graliśmy głównie we Francji, Niemczech i Włoszech. Właśnie we Włoszech, w Como, zagraliśmy świetny koncert z Massive Attack...
Występujecie głównie z elektronicznymi kapelami, miedzy innymi z Zero 7.
Zero 7 grali przed nami na jednym z festiwali, ale zdarzało nam się też występować obok The White Stripes i innych zespołów rockowych.
Jakie to uczucie, grać jako gwiazda po tych wszystkich grupach, które są tak popularne w Anglii, podczas gdy wy jesteście tam niedoceniani?
To całkiem zabawne ? w Anglii supportujemy inne zespoły, a tamtejsza publiczność zazwyczaj w ogóle nas nie zna! We Francji występujemy zazwyczaj jako headlinerzy. Wiesz, przed nami gra Zero 7, a w czasie naszego występu na mniejszej scenie obok The White Stripes. To było dziwne, nie masz nawet pojęcia jak bardzo (śmiech).
Rozumiem, że w takim razie płyta "Noise" niewiele zmieniła w sposobie myślenia waszych rodaków o was?
Nie wydaliśmy jeszcze "Noise" w Anglii.
Naprawdę?
Nie mamy tam wydawcy.
Sądziłem, że płyta ukazała się w całej Europie...
Nie, w Europie tylko na kontynencie, poza tym jeszcze w Kanadzie...
Jak wygląda wasza sytuacja w Kanadzie i Stanach?
W Kanadzie wiedzie nam się całkiem nieźle, być może wiąże się to z naszą popularnością we Francji.
No tak, wszystko jasne (śmiech)...
W przeciwieństwie do Stanów udało nam się tam podpisać kontrakt. Jeśli chodzi o Anglię, cały czas obmyślamy strategię. Być może wykroimy jakiegoś singla z ostatniej płyty i zobaczymy, jak tamtejsze radiostacje poradzą sobie z takim utworem jak np. "Fuck You".
Naprawdę tak nie lubisz magazynu "New Musical Express"?
Nie znoszę tego pisma. Potwornie mnie irytuje. Dysponują ogromną siłą, która pozwala im wynosić na piedestał niedobre zespoły. Czasami wściekam się, kiedy widzę na ich okładkach wykonawców, którzy grają naprawdę okropnie. Właściwie nie wiem, dlaczego aż tak mnie to rusza.
Może dzieje się tak dlatego, że rock progresywny, czyli gatunek, z którym jesteście utożsamiani, cieszy się w Anglii raczej niewielką popularnością?
To fakt, Anglię opanowały formacje rockowe, inspirowane albo zwyczajnie zrzynające z The Clash. Na tamtejszej scenie muzycznej nie dzieje się na razie nic specjalnie interesującego.
Jak w takim razie wyjaśnisz sukces Radiohead? Kiedyś, podobnie jak wy, zostali nazwani następcami Pink Floyd.
To prawdziwy wyjątek od reguły. Radiohead mają same zalety. Ich muzyka jest wspaniała, interesująca i, paradoksalnie, niełatwa w odbiorze. Co więcej, wszystko im się udawało od samego początku. Nawet płyta "Pablo Honey" odniosła stosunkowo spory sukces jak na debiut. Wydaje mi się, że udało się im odkryć to coś, co sprawia, że mogli zrobić praktycznie wszystko. Nawet w Ameryce tak trudna płyta, jaką jest "Kid A", dotarła do pierwszego miejsca.
Na pewno nie zaszkodziło im to, że trzymali się z dala od Londynu. Gdyby nie to, nie udałoby im się stworzyć czegoś tak niezwykłego jak "Kid A". "OK Computer" ustawiła poprzeczkę potwornie wysoko, a im udało się wymyślić coś równie dobrego, a zarazem całkowicie odmiennego.
To naprawdę wyjątkowy zespół, zresztą nie jedyny. Weźmy choćby taki Mogwai. Ale to Radiohead udało się stworzyć idealną mieszankę. Są wielkimi gwiazdami, a mimo to wciąż poszukują nowych brzmień i rozwiązań. No i zdecydowanie mają więcej szczęścia od nas. Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego wciąż nie udaje nam się zagrzać miejsca w kolejnych wytwórniach.
Wasza ostatnia płyta wydana w Anglii to "You Look All The Same To Me".
To prawda, ale nie zapominaj, że wydaliśmy ją własnym sumptem. Drugi raz nie mogliśmy tego zrobić, bo już nie mamy tyle pieniędzy. By wydać "Noise", musimy tym razem podpisać tam kontrakt, a ostatnim razem udało nam się to osiągnąć przy wydaniu "Take My Head" (2001).
Jesteście za to bardzo popularni w Polsce. "Again" utrzymywał się przez 60 tygodni na jednej z ważniejszych radiowych list przebojów w Polsce.
Ale chyba nie pełna szesnastominutowa wersja (śmiech)? Nikt normalny by tego nie wytrzymał. To byłoby niemożliwe. Tak czy inaczej to świetny wynik. I duże zaskoczenie.
Czego spodziewacie się po występie w Polsce?
Bardzo się na niego cieszymy, ale nie mam pojęcia, jakiego typu publiczności się spodziewać. Są różne typy fanów, np. we Francji ludzie przede wszystkim stoją i patrzą, wykonując przy tym raczej umiarkowaną ilość ruchów... Gdy właśnie tak zachowuje się naraz 4 000 osób zgromadzonych w jednym miejscu, można odnieść co najmniej dziwne wrażenie. Z kolei w Berlinie ludziom bardzo często odbija.
Po nas możesz spodziewać się tych samych emocji.
Dobrze. Poza tym udało nam się sprzedać dużo biletów. Jakieś kilka tysięcy. To naprawdę świetny wynik.
Oprócz "Noise" niedawno ukazał się również wasz album unplugged. Wydawało mi się, że na taki krok decydują się zespoły o ustabilizowanej pozycji, pragnące zdyskontować sukces poprzedniej płyty. Skąd w waszym przypadku wziął się pomysł wydania takiego materiału?
Po pierwsze, wcale tego nie planowaliśmy. Naprawdę. Nie wiedzieliśmy, że taki materiał w ogóle zostanie wydany. Przez miesiąc siedzieliśmy w Paryżu, miksując "Noise" i wypadły nam trzy wolne dni. Wtedy usiedliśmy i zaczęliśmy się zastanawiać, co zrobić z tym czasem. Nie chciało nam się iść na miasto i zwiedzać, dlatego postanowiliśmy zorganizować koncert akustyczny dla niewielkiej grupy fanów, by sprawdzić, jak w takiej wersji będzie brzmiała nasza muzyka. Zaprosiliśmy 30 osób do studia, dzień wcześniej zagraliśmy próbę i naprawdę nie traktowaliśmy całej sytuacji jako coś wyjątkowego. No i w ogóle nie było mowy o wydawaniu płyty. A chcieliśmy zarejestrować ten koncert, by później sprawdzić, jak wszystko wypadło.
To ciekawy eksperyment dla zespołu wykorzystującego przede wszystkim brzmienia elektryczne, prawda?
Tak, nowe brzmienia to był najbardziej interesujący aspekt tej całej sytuacji. Fakt, na pewno było to ciekawe doświadczenie. I pewnie powtórzyłbym to na żywo, ale nie sądzę, bym kiedykolwiek chciał wejść do studia po to, by nagrać całkowicie akustyczną płytę.
Nie korci was teraz, żeby nagrać w tym stylu kolejną płytę?
Zdecydowanie nie. Być może gdzieś się coś nieświadomie przedostanie, ale nigdy nie zależało nam na porzuceniu brzmień elektrycznych. Traktuję tę sesję jako stricte rozrywkowe i eksperymentalne spotkanie z niewielką grupką fanów. O tym, że taka płyta powstanie, dowiedzieliśmy się, gdy wróciliśmy do Paryża, by odbyć press tour. Wszyscy zaczęli nas o to pytać, a my zdziwieni powiedzieliśmy, że nic nam o tym nie wiadomo.
Stosunkowo niedawno ukazała się wasza inna płyta, ścieżka dźwiękowa do filmu "Najlepsi z najlepszych" (w oryginale "Michel Vaillant"). Jak wspominasz współpracę z Lucem Bessonem i pracę nad soundtrackiem?
Z Bessonem spotkaliśmy się zaledwie kilka razy, bo nie był on bezpośrednio zaangażowany w pracę przy filmie (Besson jest współproducentem i współscenarzystą). Odnieśliśmy wrażenie, że to bardzo miły człowiek, który trochę za dużo myśli o pracy. Można go nazwać pracoholikiem z pasją.
Któregoś dnia odwiedził nas w studiu, by odsłuchać, co udało nam się zrobić i był pozytywnie zaskoczony. Z drugiej strony zdarzyło mu się też narzekać, że za dużo pijemy. W którymś momencie usłyszałem, jak mówił komuś: "Ci kolesie z Anglii. Jak oni piją!". Inżynier dźwięku, z którym pracowaliśmy, też nie pił. Cały czas tylko siedział, pilnował, by nic nie wymknęło się spod kontroli i obrzucał nas, nieznośnych Anglików, seriami potępiających spojrzeń. Ale poza tym to była naprawdę dobra zabawa. Zdobyliśmy całą masę nowych doświadczeń.
Niektórzy mówią, że film jest potwornie niedobry, ale wam udało się stworzyć naprawdę świetną muzykę.
No i była to dobra okazja, by wydać kolejną płytę.
Więc ludzie powinni iść do kina, zamknąć oczy i tylko słuchać muzyki?
Tak, niektórym ta rada zdecydowanie się przyda. Naprawdę, soundtrack do "Najlepszych z najlepszych" to jedna z najlepszych płyt, które zrobiliśmy. No i mieliśmy okazję pracować z Lucem Bessonem.
Wróćmy jeszcze na moment do początków Archive. Przez te wszystkie lata wasza muzyka się zmieniała. Czy potrafiłbyś znaleźć jakiś wspólny mianownik łączący waszą pierwszą płytą i tegoroczny "Noise"?
Wydaje mi się, że istnieje coś, co można nazwać brzmieniem Archive. Gdybym miał je scharakteryzować, prawdopodobnie głównym wyznacznikiem byłyby emocje. Bez nich muzyka staje się bardzo statyczna, niezależnie od rodzaju i różnorodności wykorzystanych instrumentów czy technik. To emocje sprawiają, że utwór zaczyna żyć i nabiera mocy. Dlatego odnoszę wrażenie, że mimo różnorodności i wielu zmian, wszystkie nasze płyty, nawet "Take My Head", za którą niespecjalnie przepadam, łączy coś charakterystycznego, po czym można poznać, że to Archive.
Być może to za wcześnie, by się nad tym zastanawiać, ale jakie są wasze plany na najbliższą przyszłość?
Fakt, jesteśmy teraz dość zajęci, no i nie powstanie żadna nowa płyta, dopóki nie znajdziemy czasu na pisanie. Potrzeba nam trochę wolnego, by zacząć robić coś nowego.
Czy w tym czasie spróbujecie po raz kolejny podbić rynek angielski?
Myślę, że tak, lecz tym razem bez dużego ciśnienia. Chcielibyśmy zagrać kilka koncertów w Anglii i może uda nam się zainteresować sobą jakiś niewielki niezależny label. Zobaczymy, co się stanie.