"Narodziny, przekazanie życia i nieodzowna śmierć"
Działająca od 1994 roku rockowa grupa Jaad dała się poznać z szerokiej publiczności za sprawą występów na Przystanku Woodstock (w 1997 roku w Żarach otwierali festiwal). W 2008 roku do zespołu dołączył nowy wokalista, znany z "Szansy na sukces" Mariusz Warzyńczyk, i z nim w składzie Jaad wydał trzecią płytę "Trzy elementy".
Z tej okazji na pytania Michała Boronia odpowiedział Jarosław Adryańczyk, gitarzysta, kompozytor i założyciel Jaad.
Płytę "Trzy elementy" otwiera "Początek". Opowiedz, jak wyglądał początek Jaad, jak doszło do powstania zespołu?
- To taka historia jakich zapewne było sporo. Grywałem z kolegą w jednym z żarskich klubów i któregoś razu właściciel powiedział mi, że pewien chłopak - Rafał Żurawiński - pyta się o możliwość pośpiewania razem z nami). Byłem sceptycznie do tego nastawiony do czasu, gdy go usłyszałem. Wielu ludzi powaliło w tym dniu kiedy zaśpiewał. Od razu zaproponowałem współpracę. Już wtedy w zasadzie zespół istniał, ale właśnie ze względu na brak wokalisty robiliśmy utwory instrumentalne. Bardzo szybko zorganizowałem pierwszy koncert i w ten sposób wymusiłem szybką i "terminową" pracę. Dalej poszło już dość szybko, bo były to czasy stosunkowo łatwe. Dużo klubów z żywą muzyką i mało kapel na rynku.
Jaad to zapewne skrót od twojego imienia i nazwiska, ale czy założeniem miał być też rockowy jad?
- Tak. Wtedy zacząłem odkrywać Van Halen. Muszę przy tek okazji wspomnieć, że do tego momentu fascynowałem się Beatlesami. Początkowo nie mogłem zrozumieć takiego mocnego i agresywnego grania, ale po jakimś czasie oddałem się ich muzyce bez reszty. Nigdy jednak nie próbowałem grać muzyki Eddiego. Fascynował mnie i pamiętam jak będąc w Wiedniu nie mogłem się opanować i kupiłem dwie pierwsze płyty Van Halen. To było silniejsze ode mnie, a płyty wtedy kosztowały na nasze możliwości finansowe bajońskie pieniądze.
Na płycie "Trzy elementy" po raz pierwszy zaśpiewał nowy wokalista Mariusz Wawrzyńczyk, to dość gorące krzesło w waszym zespole?
- Hehe. No tak gorące. Ciężko jest znaleźć osobę, która pasowałaby do muzyki jaką chcesz robić i do tego poprawnie śpiewała. Kiedy grywaliśmy z Adamem Wendtem (saksofonista grup Walk Away i Leszcze) to on żartował, że nasz wokalista Rafał Żurawiński jest trochę szalony, bo czy normalny człowiek podszedłby do mikrofonu i śpiewał. Coś w tym dowcipie jest. Śpiewanie jest szczególnie emocjonalne - tu trzeba naprawdę się otworzyć przed publicznością, by ją do siebie przekonać.
Jak trafiłeś na Mariusza? Pewne sukcesy ma na koncie - dwukrotny uczestnik "Szansy na sukces", programu "Śpiewaj i walcz".. Czy jego zaangażowanie pchnęło Jaad mocniej do przodu?
- Te sukcesy wspomniane przez ciebie pojawiły się jak już z nami śpiewał. To akurat prosta sprawa. Zaproponował nam jego osobę kolega po "fachu". A, że my rozstaliśmy się z poprzednim wokalistą, to skorzystaliśmy z okazji, że Mariusz szuka zespołu i połączyliśmy siły. To prawda - Mariusz to młoda krew, wiele energii i parcia na pracę. To właśnie on zorganizował pieniądze na wydanie płyty "Trzy elementy". Oczywiście Mariusz był w trudnej sytuacji, bo po raz pierwszy zetknął się z koniecznością bycia stricte rockowym wokalistą. To rodzi nie tylko problemy czysto wokalne, ale i mentalne (śmiech).
Wśród gości pojawił się Marcin Kędziora, poprzedni wokalista Jaad, domyślam się zatem, że rozstanie nie było burzliwe?
- Nie było. Marcin był osobą mocno zajętą i mimo początkowego zaangażowania widać było słabnącą energię i serce do zespołu. Jego zawód związany jest ze stomatologią i ona zabiera mu mnóstwo czasu. Coraz trudniej było połączyć te dwie funkcje i to ja wyszedłem z propozycją rozstania, na co z ulgą zareagowała jego żona (śmiech). Marcin się z tym zgodził, a ja mam tylko nadzieję, że choć troszeczkę tęskni za tym graniem.
Swoją piosenkę nagrał już wcześniej. Mariuszowi to kompletnie nie przeszkadzało, że pojawi się na płycie, więc pozostawiliśmy ślad jego obecności w kapeli. Piosenka ta pojawiła się też w mediach jako singel. W tej sytuacji nie było sensu nagrywać do niej teledysku.
Nie wszystkie piosenki śpiewa Mariusz, słychać też głos wspomnianego Marcina, a także twój. Jak do tego doszło, czym się kierowaliście w wyborze utworów, które zaśpiewał dany muzyk?
- Tutaj sprawa wygląda inaczej. Kiedy powstawał materiał na trzecią płytę nie mieliśmy wokalisty. Maciek Szelewski z powodów osobistych zrezygnował z pracy nad tą płytą. Piosenkę "Żądza" zaprezentowałem koledze i wtrącając ją między piosenkami innych artystów. Na tym etapie to ja ją śpiewałem i to w dodatku po "duńsku". Był zachwycony i trudno mu było uwierzyć, że to nasza piosenka i ja ją śpiewam. Tak zostałem przekonany, by samemu zaśpiewać. Następną piosenkę wykonał już Marcin Kędziora. Ale on, jak już wspominałem z czasem wolnym nie był za pan brat.
Tak szczerze, to chyba Jaad nie jest waszym największym priorytetem, skoro macie za sobą 16 lat na scenie, a dorobek to raptem trzy płyty? Nie twierdzę, że to zarzut, po prostu nagrywanie jest pewnie dla was frajdą i odskocznią od codziennych trosk?
- Tak niestety wygląda. Gdyby się temu dokładnie przyjrzeć to dla mnie osobiście jest to projekt bardzo ważny. Nie zawsze jednak praca była zależna ode mnie. Problemy kadrowe często dawały się we znaki. Musze też przyznać przed samym sobą, że brakowało mi odwagi, by postawić zespół i pracę w nim czy nad nim na pierwszym miejscu. Jestem zodiakalną wagą więc wszystko ciągle "ważę". To po prostu nie leży w mojej naturze, by inne sprawy pozostawić i nie martwić się o dzień jutrzejszy i stąd taki spokojny tok prac. Nie mamy też "dużego" kontraktu i nikt nas nie goni do pracy.
Wśród waszych osiągnięć jest zwycięstwo w wojewódzkim konkursie o dość nietypowej nazwie "O złoty nocnik". Chyba nagrodą nie był przedmiot z nazwy tej imprezy?
- Oczywiście nie, ale nazwa zabawna. Był to konkurs wojewódzki i mający na celu promocję zespołów z województwa. Nagrody były imponujące i większość obecnych konkursów tak zwanych ogólnopolskimi w tej kwestii nie dorównuje tamtemu. Jako zwycięzcy mieliśmy wejście do studia nagrań, teledysk, roczną promocję w Radiu Zachód oraz w "Gazecie Lubuskiej". Do tego można dołożyć wsparcie mojej mamy i ówczesnych władz miasta. W efekcie wydaliśmy kasetę (było taniej niż płytę) jako jedyny zwycięzca tego konkursu. Wydaje mi się, że to pomogło nam zaistnieć w tych ogólnopolskich mediach jak TVP1 ("Rower Błażeja") czy radiowa Trójka. Wiele osób nam wtedy pomogło. Czasy były też i łatwiejsze.
Mówiliście, że "Trzy elementy" traktują o różnych emocjach, jakie towarzyszą nam w życiu - możesz je opisać? Czym są te trzy elementy?
- To są narodziny, przekazanie życia i nieodzowna śmierć. Bez tych trzech czynników nie było by możliwe jakiekolwiek życie. Każdy z nas czuje lęk przed śmiercią i potrzebuje czasu, by się z nią pogodzić. W międzyczasie możemy żyć pełnią szczęścia i innych uczuć. Jest strach przed utratą zaufania, lęk przed odpowiedzialnością, pogoń za wyimaginowanym szczęściem za własną wizją ukochanej i jej świata, o tęsknocie za domem, o walce z sumieniem. Zastanawiam się też czy Bóg wyznacza nam jakąś drogę, czy czasami nie jest tylko usprawiedliwieniem dla naszych grzechów. W sumie to nie ma znaczenia czy On istnieje. Istotne jest tylko to, że w niego wierzymy i to warunkuje nasze zachowanie.
Tym razem, w przeciwieństwie do płyty "Dwa", wszystkie piosenki są zaśpiewane po polsku, a za teksty odpowiadasz ty. Czy to efekt tego, że materiał powstał z Mariuszem?
- Nie, na poprzednią płytę teksty pisał Maciek Szelewski. Stwierdził, że dużo łatwiej pisze się je po angielsku, stąd taki kształt materiału. Na ostatnią płytę teksty zacząłem pisać, bo do tego popchnął mnie Marcin Kędziora. Zgodził się śpiewać, ale nie chciał zajmować się pisaniem tekstów. Mnie od dawna po głowie chodziły myśli, by coś zacząć pisać i stało się.
W waszej twórczości można znaleźć elementy klasycznego rock'n'rolla, bluesa, jazzu czy prog rocka, jednak mam wrażenie, że ta różnorodność jednak nie do końca wam służy - płyta "Trzy elementy" jest niespójna i bardziej przypomina luźny zbiór pomysłów. Nie przeszkadza wam to?
- Mnie osobiście nie przeszkadza. Nikt z kolegów nie mówił, by go to drażniło. Przyczyny tej różnorodności należy szukać w czasach mojego dzieciństwa. Mój tata miał taśmy z nagraniami wielu wspaniałych piosenek i był to swoisty misz-masz muzyczny. Obok siebie byli tacy wykonawcy jak Edith Piaf, Led Zeppelin, The Doors i nagle Tom Jones, by w następnym momencie usłyszeć Ricky'ego Nelsona czy Paula Ankę czy Rolling Stones. Totalny bałagan stylistyczny i na czymś takim się wychowałem. Bardzo mistyczne piosenki The Doors i Led Zeppelin, przejmujące Edith Piaf i słodkie klimaty Brendy Lee. Myślę, że to właśnie powoduje tak dużą różnorodność w mojej twórczości.
Jakie macie plany na przyszłość?
- Po serii koncertów teraz mały oddech i pewnie praca nad kolejnym materiałem. Ja chcę ten czas wykorzystać do pracy nad solowym materiałem. Wiele osób namawia mnie od jakiegoś czasu do pracy nad muzyką instrumentalną. Mam nadzieję że dorosłem już do tego. Postanowiłem więc sprawdzić się i... zobaczymy.
Dziękuję za rozmowę.