Michał Wiraszko (Muchy): Stwierdziliśmy, że może nie powinniśmy się grzebać za życia
Justyna Grochal
- Wszyscy uświadomiliśmy sobie, że jeżeli ten zespół ma trwać, to w tej konfiguracji - mówi Michał Wiraszko, lider grupy Muchy, która po ponad dwóch latach przerwy powróciła w pierwotnym składzie. Zaczęło się od niezapowiadanego koncertu w kwietniu na festiwalu Spring Break, a już 18 listopada zespół rusza w jesienną trasę z materiałem z debiutanckiego "Terroromansu".
Muchy powstały w 2004 roku w Poznaniu z inicjatywy Michała Wiraszki, Szymona Waliszewskiego i Piotra Maciejewskiego. W 2007 roku ukazała się ich debiutancka płyta "Terroromans", a z okazji 10-lecia albumu, zespół zdecydował się wydać winylową reedycję zatytułowaną "Xerroromans" z promującym ją nowym kawałkiem "Obok ulic i miejsc". Jak przekonali się członkowie Much i co pokazały ich występy na tegorocznych festiwalach, "Terroromans" ma w sercach fanów szczególne miejsce.
Justyna Grochal, Interia: Zacznijmy od koncertu-niespodzianki Much na tegorocznym Spring Breaku. Czy on miał być dla was swego rodzaju sprawdzianem, ankietą wśród publiczności?
Michał Wiraszko: - Na pewno. Przede wszystkim był powodem, dla którego się w ogóle zeszliśmy i pomyśleliśmy, że jeszcze coś razem można zrobić. Nie zakładaliśmy wiele, bo ostatecznie mogło się skończyć na tym jednym koncercie i nikt by nie miał do nikogo żalu. Ale prasa była znakomita, a reakcje ludzi wzruszające. Na pewno wszyscy zapamiętamy to na zawsze. To był trigger, nagle pojawiły się zaproszenia na festiwale - też bardzo nieoczekiwane. Wydaliśmy jedną piosenkę i zagraliśmy koncert wspominkowy, a nagle zrobiła się całkiem sympatyczna trasa letnia, bo zagraliśmy i na Open’erze, i na Offie, i na Męskim Graniu. Jedziemy w jesienną trasę po to, żeby zamknąć ten temat i - mam nadzieję - otworzyć nowy rozdział.
Więc to wszystko zapoczątkowała decyzja Tomka Waśki (dyrektor festiwalu Spring Break - przyp. JG) o tym, by was zaprosić na Spring Break?
- Tego zespołu od de facto 2016 roku nie było. Graliśmy okazjonalnie, niewiele i tylko wtedy, gdy chcieliśmy. Powiedzieliśmy sobie, że od 10 lat siedzimy w tym busie, coraz mniej mamy ochotę na siebie patrzeć, coraz mniej dobrych rzeczy się z tym wiąże. Mówiąc wprost - nastąpiło zmęczenie materiału. Ten zespół od roku 2007 grał regularnie bardzo dużo koncertów. W sumie uzbieraliśmy ich około 700, nagraliśmy cztery płyty, skład trochę rotował, zmieniali się ludzie w zespole, ale mimo wszystko poczuliśmy, że na razie koniec. No i, zdaje się, w listopadzie, w dziesiątą rocznicę wydania "Terroromansu", wrzuciliśmy post na Facebooka. Po długiej ciszy. No i tam...
...się podziało.
- Tak, okazało się, że jest ponad tysiąc polubień tego posta. Ludzie wywlekali się ze wspomnień, z emocji. Stwierdziliśmy, że może nie powinniśmy się grzebać za życia. Spotkaliśmy się z Tomkiem, podeszliśmy do pomysłu w ten sposób: spróbujemy zrobić reedycję na winylu - bo tej płyty na winylu nie było - zagramy ten koncert i zobaczymy. No i jesteśmy tutaj dzisiaj.
Byłam na tym koncercie. Dreszcz mnie przechodził, gdy patrzyłam na te wszystkie twarze wokół, po których leciały łzy. Te setki gardeł pod sceną śpiewały z wami teksty. To było bardzo emocjonujące.
Z jednej strony wyszliśmy na scenę, mając świadomość, że nic złego nie może nam się zdarzyć, ale z drugiej strony oddech tych ludzi i energia od nich była w pewien sposób paraliżująca
- Przeżycie "mistyczne". Dokładnie tak było, ja też to widziałem ze sceny. Starałem się wbijać wzrok w górną część sali, żeby nie patrzeć na tych ludzi, bo było to zbyt przejmujące. Tak blisko to wszystko się działo. Musisz pamiętać, że my dwa lata nie graliśmy. Z jednej strony wyszliśmy na scenę, mając świadomość tego, że przepracowaliśmy przed tym koncertem dwa - trzy miesiące bardzo uczciwie i nic złego nie może nam się zdarzyć, ale z drugiej strony oddech tych ludzi i ta energia od nich była w pewien sposób paraliżująca.
Ale chyba tylko początkowo...
- Tak. Kiedy wychodzisz na scenę i dostajesz taki feedback od ludzi, to czujesz się bezpiecznie i wiesz, że jesteś tam dla nich i oni są z tobą. Gorzej jak jest inaczej...
A tak to wyglądało podczas tych waszych ostatnich koncertów?
- Zdarzało się. W ogóle granie koncertów poza trasami klubowymi często przebiega w towarzystwie niekoniecznie "twojej" publiczności. Często bywa, że z całego audytorium, które stoi przed sceną, ludzi, którzy cię słuchają, jest nie więcej niż połowa. To są tak zwane koncerty "z zamkniętymi oczami", trzeba je po prostu dograć i nie brać za złą monetę tego, co dzieje się przed sceną. A z kolei w tym czasie, o którym rozmawiamy, czyli o latach 2014-2016, gdzieś - mówiąc brzydko - koniunktura klubowa na ten zespół podupadła i w miejscach, w których mieliśmy zawsze kilkaset osób, nagle pojawiło się 40 - 60. To był taki moment zawahania: "Co robimy źle?".
Okazuje się, że wszyscy podlegamy prawidłom rynkowym i żywotność zjawiska też ma swój termin ważności. Po prostu. I można się obrażać, można się załamywać, ale my stwierdziliśmy, że skoro taki znak dostajemy od świata, to znaczy, że trzeba temu światu dać dobry powód, by to się zmieniło. Mam nadzieję, że te dwa lata były potrzebne, a to, co się wydarzy jesienią, odbije się na funkcjonowaniu tego zespołu.
Mówisz o tej "przypadkowej" publiczności, ale jednak na Spring Breaku to było jeszcze inne audytorium, sporo ludzi z branży - promotorów, dziennikarzy, ludzi z wytwórni, muzyków - i przede wszystkim melomanów.
- No tak, tam była absolutnie "nasza" publiczność. Nie widziałem tego, ale chodzą słuchy o kolejce ludzi do wejścia i o tych, którym nie udało się wejść...
Przy okazji reedycji debiutu wydaliście singel "Obok ulic i miejsc". On jest takim trochę ukłonem w stronę "Terroromansu"?
- Jest przede wszystkim efektem tego, co w tym zespole zawsze działało najlepiej - współpracy Piotrka Maciejewskiego i mojej. To jest jego kompozycja - szkieletowo, zrębowo - i moje słowa. Do tego dochodzi energia bębnów Szymona i świeże spojrzenie Stefana. Ten duet songwriterski, mam wrażenie, zawsze był tego zespołu siłą. Być może w tych latach, kiedy Piotrka zabrakło, zaczęły się dziać niedobre rzeczy. Albo może raczej nie na tyle dobre, żeby powtórzyć sukces pierwszych albumów.
Skojarzenia z "Terroromansem" są jak najbardziej uprawnione i słuszne. I to jest chyba benchmark tego zespołu - te dźwięki, ta przestrzeń, te słowa. Mam wrażenie, że wszyscy uświadomiliśmy sobie, że jeżeli ten zespół ma trwać, to w tej konfiguracji.
Pamiętam, że gdy wypuszczaliście ten singel, napisaliście, że chcecie ruszyć w trasę, zobaczyć, jak to wszystko się potoczy, a później usiąść do nagrywania albumu. Na jakim jesteście etapie?
- Mamy w tej chwili kilka szkiców piosenek. Takich, które są albo do kosmetycznych ruchów, albo już prawie skończone. Materiał powstaje cały czas, regularnie próbujemy i przymierzamy się do tego, żeby tuż po finale trasy w Mysłowicach na dobre przepracować zimę i wiosnę. Bardzo bym chciał.
"’Terroromans’ zaistniał jako dzieło, które przywołuje ducha polskiego rocka lat 80., tego w najlepszym wydaniu, gdzie teksty stoją ramię w ramię z muzyką i mówią ‘o czymś’" - tak mój redakcyjny kolega wspominał wasz debiut, pisząc relację z koncertu na tegorocznym Off Festivalu i nie sposób się z nim nie zgodzić. Teksty to ważna część istnienia Much.
- Zawsze mi na tym bardzo zależało, nie ukrywam. Jakoś tak się przyjęło, że słowa są jednym z wyróżników tego zespołu, jeżeli nie jego siłą. Jest to trochę takie samospełnienie się moich młodzieńczych ambicji. Od dzieciaka przebierałem się za Axla Rose’a czy za Freddiego Mercury’ego i próbowałem ze słuchu spisywać ich teksty. Taką polską, łamaną angielszczyzną fonetyczną. To mi sprawiało ogromną frajdę. Bardzo dużo mi dała - jeżeli jest coś takiego, a jeżeli nie ma, to stwórzmy ją na potrzeby tej rozmowy - krakowska szkoła polskiej muzyki rozrywkowej. Czyli Maleńczuk i Świetlicki, których w moich formatywnych latach, czyli pod koniec lat 90., w liceum słuchałem namiętnie i kolekcjonowałem na kasetach. Pamiętam, że jak z wycieczką przyjechaliśmy do Krakowa, wszedłem do Music Cornera i kupiłem tyle kaset, że dostałem złotą kartę - mam ją do dzisiaj (śmiech). Autorskie rzeczy i Maleńczuka, i Świetlickiego były dla mnie wówczas piekielnie dotkliwe. Przeżywałem to. Słuchając ich, moja wyobraźnia wybiegała daleko poza głowę.
- To zabawne, że o to zapytałaś, bo nie dalej jak dwa tygodnie temu miałem - z dzisiejszego punktu widzenia zabawną, ale wtedy byłem śmiertelnie przerażony - rozmowę z chłopakami. Mówię im: "Panowie, ja już nie dam rady, ja nie umiem pisać. Boję się, nie wiem, o czym to ma być, dla kogo to ma być. Jakie będą porównania?". Taki twórczy paraliż mnie złapał. Piosenki, o których myśleliśmy w kontekście singla, długo były bez tekstów. Napisałem tylko jakieś śladowe rzeczy, ale to było zupełnie niesatysfakcjonujące. I z jednej strony napisałem niedawno kilkanaście tekstów na zamówienie - dla Michała Kowalonka, dla Snowmana, nawet dla Grzegorza i Patrycji Markowskich - i to mi szło tak (Michał pstryka palcami), ale gdy przyszło do nowych tekstów Much, sparaliżowało mnie. Miałem mnóstwo irracjonalnych wątpliwości i lęków, które na dwa - trzy tygodnie odjęły mi pióro. Na szczęście to minęło, "wyplułem" pierwszy tekst, potem zabrałem się za następne.
I o czym będą te teksty?
Mam - pierwszy raz w historii Much - wrażenie, że ten zespół gra dokładnie tak, jak powinien. Nie tak amatorsko, jak te 10 czy 12 lat temu.
- Przyjąłem perspektywę, że albo piszę o swoim życiu, albo piszę encyklopedycznie. Dotarło do mnie, że większość piszących, którzy biorą się nie za swoje sprawy, wychodzi na tym marnie. Oczywiście są specjaliści i od tego. Choćby mniej lub bardziej osadzona, punk-rockowa liryka Kazimierza Staszewskiego, który w prostych słowach potrafi przedstawić zawiłości wielkich spraw. Kazik potrafi taką publicystykę uprawiać. A ja wiedziałem, że mogę wypaść nie do końca przekonująco. Teksty znowu dotyczą małych spraw, które wszyscy przeżywamy.
A jak ci się śpiewa teraz te teksty sprzed 10 lat?
- Nie wiem, czy to jest zaleta, czy wada, ale gdzieś to się przekuło na pewien automatyzm wykonawczy. Już tak długo te piosenki wykonuję, że zaczynam dbać o inne aspekty, niż skupianie się na tym, o czym te teksty są.
- Mam - pierwszy raz w historii Much - wrażenie, że ten zespół gra dokładnie tak, jak powinien. Nie tak amatorsko, jak te 10 czy 12 lat temu. Bo rzeczywiście my graliśmy wtedy jak banda studentów. I to takich średnio trzeźwych. Jak nagrywasz pierwszą, drugą, trzecią płytę, to ci się wydaje, że wiesz już o nagrywaniu wszystko i teraz to dopiero zrobisz muzykę. To wszystko się robi progresywne, koronkowe, wybujałe, a potrafi się przy tym zgubić to "coś". I chyba podczas tegorocznych koncertów te proporcje zostały wyrównane.
A w jakim trybie tworzysz nowe teksty? Bazujesz na zapisanych gdzieś w notesie skrawków?
- Kiedyś to był zeszyt, dzisiaj do tego zeszytu trafiają już tylko rzeczy mniej lub bardziej gotowe. Obecnie zapisuję wszystko w notatniku w telefonie. Po co być na siłę analogowym. Kaśka Nosowska ma taką fajną maksymę: "Niezapisane, niezapamiętane". Jeśli już coś ci wpadnie do głowy, coś zasłyszysz, zauważysz, to od razu zapisujesz. Potem można do tego wrócić i nawet jeśli to nie pasuje rytmicznie, melodycznie, można to skroić i wlać w melodykę utworu. To jest jedna z metod. Drugą jest pewna intuicja. Często grasz coś na próbie, sekwencję kilku akordów, rodzi się melodia, a za nią idzie od razu fragment tekstu. I do tego albo od razu, albo w przeciągu kilku następnych dni powstaje reszta. I tak powstawała większość utworów w zespole Muchy. Trochę rzeczy powstało też do gotowych tekstów i to jest najbardziej błogosławiona sytuacja. To zupełnie odciąża. Masz już ładunek emocjonalny, masz narrację, masz całą strukturę i możesz to ubrać w nośnik. Bo muzyka jest w tym przypadku nośnikiem.
- A ostatnio popadłem w ślepą uliczkę pisania do już gotowych melodii. To, czego się dzięki temu nauczyłem, to żeby się nie trzymać na siłę wymyślonych fraz i sylab. Ponieważ najczęściej w tej naszej polskiej tradycji pisania piosenek, melodie są w swojej naturze bardzo anglosaskie. Każdy markuje trochę na Hoziera, trochę na Morriseya, Morrisona, Jaggera, na kogokolwiek. Natomiast słowiańszczyzna, w której się poruszamy, do tej anglosaskiej frazy pasuje jak pięść do nosa. Większość słów angielskich jest jednosylabowych, czasowniki są jednosylabowe. Wszystko można pięknie zmieścić w czterech - pięciu sylabach na wers. A u nas np. słowo "zanieczyszczenie" jest wyrazem, które już wyczerpuje taki wers. (śmiech)
Śpiewasz własnoręcznie napisane teksty, ale piszesz też dla innych. Jak podchodzisz do kwestii nagrywania piosenek napisanych przez kogoś innego?
- Tradycja autorstwa dla gwiazd estrady jest tak stara jak popkultura. I to tylko od tego, co się zadzieje między autorem a wykonawcą kładzie na szali powodzenie tego zajęcia.
A gdy piszesz dla kogoś, to współpracujesz na każdym etapie z tym artystą? Konsultujesz się?
- Może nie zawsze piszę coś razem z wykonawcą - choć staram się, by tak było - ale zawsze konsultuję. Żeby zobaczyć, co ta osoba ma na myśli, jak się porusza, jaką ma energię. Tak, żeby nie ładować bagażu emocjonalnego, który do niej nie przystaje.
A temat?
- Temat to jest moja wielka bolączka. Wielokrotnie mi się udawało pisać jakieś takie "impresyjki", które uruchamiały ludziom wyobraźnię, ale gdyby tej wyobraźni nie uruchamiały, to by były o niczym.
Ale to chyba dobrze.
- No to jest największa nagroda, tylko że nie zawsze się udaje.
A pamiętasz jakąś najbardziej dziwną czy zaskakującą interpretację twojego tekstu, o której słyszałeś?
- Tak. Borys Dejnarowicz, lata temu, umieścił recenzję utworu "Half of That". Zinterpretował słowa "I will have to mark all walls with my funny signs" jako młodzieńczą masturbację. Trzeba by z Borysa zapytać, ale to jest najdziwniejsze, co mi się przytrafiło interpretacyjnie.
Słuchasz muzyki dla przyjemności? Bez analitycznego przenikania struktury piosenki?
- Oj tak. Staram się wyłączyć ten aspekt oceniania przy słuchaniu płyt rówieśników, kolegów. Nic mi do tego, co kto chce napisać i jak. A żeby oczyścić sobie taki filtr poznawczy, często mi się zdarza słuchać klasyków. Albo Bowiego, albo Kraftwerk. Nie dalej jak tydzień temu słuchałem sobie ich "Autobahn" i "Tour de France Soundtracks" i uderzyło mnie, jaka przepaść dzieli te płyty. "Autobahn" brzmi bardzo retro, a gdybyś "Tour de France Soundtracks" puściła na imprezie techno, nikomu by to nie przeszkadzało.
- Wracając do pytania - dla przyjemności słucham klasyków albo muzyki elektronicznej. W tym roku ujawniłem też swój elektroniczny duet z Michałem Szturomskim (MNKR - przyp. JG). Marzyłem o tym przez całe lata, a nigdy nie miałem na to czasu.
No tak, MNKR - twoja nowa, elektroniczna odsłona. Zadebiutowaliście z Michałem również na tegorocznym Spring Breaku. Jak to jest, kiedy się wychodzi na scenę bez gitary i z jednym kumplem u boku?
- Byłem strasznie zestresowany. To był nasz pierwszy koncert i - przyznam szczerze - nie do końca wypracowany scenicznie. Ja nie do końca wiedziałem, co mam na tej scenie robić w tych długich instrumentalnych momentach. (śmiech) Byłem przyzwyczajony, że jednak zawsze mam zajęte ręce. Myślałem: "I co? Teraz przez trzy minuty mam stać?!". Scenicznie ten nasz projekt wymaga dopracowania i dlatego postawiliśmy na to, żebyśmy jednak obydwaj grali, bez widocznego podziału: pan od muzyki i pan od wokalu. Bo tańczyć to ja za bardzo nie umiem. Musiałbym się znieczulić i poddać tej muzyce, a mogłoby to wyglądać różnie... (śmiech)
Byłeś dyrektorem artystycznym Festiwalu w Jarocinie. Co dały ci te związane z tym animatorskie zadania, czego nauczyły?
- Te lata 2008 - 2010 dały mi ogromną lekcję dorosłości. Bo nagle ze studenta, który miał niewiele zmartwień i obowiązków, musiałem pojechać do Jarocina i odpowiadać za kilkadziesiąt osób, za budżet, rozmawiać z menedżerami, producentami, promotorami. To było taka głęboka woda, dająca mi bardzo duży handicap na wczesną dorosłość. Ostatnie dwa lata z kolei zapełniły mi okres rozbratu ze sceną i jednocześnie pozwoliły być blisko niej.
Znalazłeś się po tej drugiej stronie sceny. Mogłeś to doświadczenie wykorzystać w karierze muzycznej?
- Na pewno mogłem dać artystom przyjeżdżającym do Jarocina - intuicyjnie - to, czego potrzebują. Tak, żeby czuli się pewnie i komfortowo, wychodząc na scenę. Z drugiej strony dało mi też wiedzę, czego nie robić, co nie jest do końca dobrze widziane przez organizatora, np. jakieś burmuszenie, grymaszenie. Na pewno dało mi to również mocną "podłogę" i uświadomiło, że wszyscy jesteśmy ludźmi i dopóki jesteśmy wokół sceny, to razem gramy do jednej bramki. Nieważne, czy jesteś na scenie, pod sceną, oświetlasz czy nagłaśniasz koncert. To jest jeden organizm. Jeżeli gdzieś się zrobi zator, to to się nie uda.
Nieważne, czy jesteś na scenie, pod sceną, oświetlasz czy nagłaśniasz koncert. To jest jeden organizm. Jeżeli gdzieś się zrobi zator, to to się nie uda.
Fani często widzą tylko lidera i zespół na scenie. Nie mają świadomości, że w to, aby koncert się odbył, zaangażowanych jest wiele innych osób, których nie widać.
- Dopóki artyści się nie wywyższają i nie tworzą tego podziału, to myślę, że ci ludzie czują się ważni i mają tego świadomość. A tych osób niejednokrotnie jest ze dwa razy więcej niż na scenie. Można oczywiście przyjąć, że to dzięki tobie i twoim piosenkom dzieje się to całe zamieszanie, natomiast to nie jest żaden atrybut do tego, żeby się wywyższać. Choć mam wrażenie, że w dużej mierze to artystowskie zadufanie bierze się ze stresu scenicznego i tremy.
A czy w czasie tej 11-letniej przygody z Muchami miałeś taki moment zapalenia się czerwonej lampki, kiedy zauważyłeś niepokojącą zmianę w swoim zachowaniu?
- Było tak, owszem, na początku.
Zachłysnąłeś się tym wszystkim, co się działo?
Jeżeli jedziesz w trasę koncertową, w której masz trzy, cztery, pięć koncertów z rzędu i codziennie jest impreza, to trzeci jeszcze może wyjdzie. Może czwarty. Ale piąty już nie.
- Oj tak. To się stało po drugiej płycie. Ta moja pierwsza przygoda z Jarocinem zbiegła się z "Terroromansem". Weszliśmy do studia w lipcu 2007 i podpisaliśmy kontrakt z Polskim Radiem. Nagraliśmy płytę, nagle trasa - jedna, druga, trzecia. Przy "Notorycznych debiutantach" odszedłem z Jarocina i zaczęliśmy tylko grać. I to był taki moment: "teraz to my możemy wszystko". Z perspektywy czasu jest to oczywiście głupkowate, młodzieńcze, trochę podlewane używkami, w pewnym aspekcie rockandrollowe, ale mogło irytować.
Ale ktoś ci to uświadomił?
- Jeżeli jedziesz w trasę koncertową, w której masz trzy, cztery, pięć koncertów z rzędu i codziennie jest impreza, to trzeci jeszcze może wyjdzie. Może czwarty. Ale piąty już nie. I kiedy widzisz, że robisz z siebie bałwana przed ludźmi, bo się świetnie bawisz, ale tylko ty się świetnie bawisz...
To nie jesteś fair wobec tych ludzi pod sceną.
- To jest brak szacunku. Jest to właściwe ludziom młodym, tak bym powiedział, i dopóki nie przechodzi w jakieś poważne dramaty życiowe, można przymknąć na to oko. Chyba że staje się to nagminne. Z drugiej strony gdy przypominam sobie takie sytuacje z gwiazdami formatu międzynarodowego. Kiedy Tom Smith z Editors zszedł ze sceny w Jarocinie po niespełna 50 minutach, odpychając wszystkich na boki albo naburmuszony Morrissey dał słynny koncert w Stodole, to jedyne co przemawia za ich obroną i o czym należy pamiętać, to że ci ludzie są często przez długie miesiące w trasie, poza domem. Budzą się co kilka dni w innym mieście, w innym kraju, a czasami na innym kontynencie. Myślę, że to robi absolutny burdel w głowie i można się pogubić w swoim człowieczeństwie nawet, w etykiecie, w byciu miłym człowiekiem.