Michał Urbaniak: Klimat w Polsce przypomina mi dziś komunę [WYWIAD]

Michał Urbaniak opowiedział o karierze w Stanach Zjednoczonych i wierze w siebie /Katarzyna Rainka /materiały prasowe

Michał Urbaniak to artysta, który nie owija w bawełnę i bez ogródek mówi to, co myśli. Ten wywiad to zresztą tylko potwierdza. Przed wami rozmowa z facetem, który - jak sam przyznaje - całe życie był niegrzecznym chłopcem.

Marcin Misztalski, Interia: Często musi pan mówić w Polsce w języku angielskim?

Michał Urbaniak: - Zdarza się. Czasami mówię po angielsku odruchowo. Zdaję sobie sprawę, że to może pomagać w załatwieniu niektórych spraw, ale nie robię tego, bo dla mnie to bufonada. Co przyjazd do Polski, a ostatnio jestem tutaj - przez covid i sprawy rodzinne - dosyć długo, widzę duże zmiany socjologiczno-polityczno-społeczne... Z każdym dniem czuję się coraz młodszy, bo rzeczywistość w tym kraju przypomina mi coraz bardziej lata szkolne.

Reklama

Co ma pan na myśli?

- Klimat w Polsce przypomina mi dziś komunę i to tę w najgorszym tego słowa znaczeniu. Wtedy można było podejść do tematu jeszcze na wesoło i było się do kogo uśmiechnąć. Dziś bywa tak, że nie ma niestety nawet do kogo mrugnąć. Polska aktualnie ma sporo problemów. Boję się nawet pomyśleć, dokąd dojdziemy, jeśli rządzący w porę się nie opamiętają. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś mądry. A jeszcze co do języka angielskiego - martwi mnie, że przedstawiciele polskiego rządu co innego mówią w języku angielskim poza naszym krajem, a co innego wewnątrz Polski. To jest bolesna sprawa. 

Całe życie marzyłem o tym (podobnie, jak wielu moich kolegów, którzy wyjechali do Stanów), że w naszym kraju powstaną "Stany Zjednoczone Europy", ale nic z tego nie wyszło, bo panuje tu trend separatystyczny. Przypuszczam, że gdyby nie sytuacja za wschodnią granicą i sytuacja ekonomiczna, to duża część polityków dążyłaby do polexitu. Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Jestem zasmucony propagandą i polaryzacją, jaka tu panuje. Część polityków przypomina mi Władysława Gomułkę, a niektórzy nawet Bolesława Bieruta.

Wspomina pan o covidzie. Jak w tej chwili pan się czuje?

- Jestem zaszczepiony. Jestem zwolennikiem szczepień. Przed pandemią, po przylocie ze Stanów do Europy, przeszedłem silne zapalenie płuc, które na szczęście nie okazało się covidowe. W trakcie lockdownu miałem oczywiście izolację, która strasznie źle wpłynęła na moją psychikę. To mi zrobiło dużą krzywdę. Oczywiście nikogo o to nie obwiniam. Może to sprawa mojej wrażliwości? Za bardzo się chyba poddałem chorobie. Czuję, że straciłem dużo czasu, bo przez rok nic nie robiłem. Ciągnie mnie do ludzi, bo całe życie spędziłem w podróży wśród nich, a tu z nikim nie mogłem się widywać.

Widać, że ciągnie pana do ludzi, bo cały czas pan z kimś współpracuje. Zapytam przewrotnie - jaką wagę przywiązuje pan do spokoju?

- Nie mogę zaznać spokoju. Jazz jest całym moim życiem. Dzięki niemu znalazłem się w Nowym Jorku. Chciałem się tam znaleźć nie po to, by odnieść jakiś sukces, ale po to, by pojechać do korzeni i się sprawdzić. Jestem podróżnikiem. Całe życie spędziłem wśród kolegów i muzyków, więc o jakim spokoju mówimy? (śmiech)

Można powiedzieć, że odpoczywa pan na scenie?

- Zgadza się. Nie mówiąc już o tym, że odpoczywam siedząc od 4 rano do 16 przy komputerze, bo akurat coś komponuję. Czasami w nocy wpadnie mi do głowy jakiś pomysł i muszę go zanotować. Zdarza mi się wstać o 5 rano i pracować nad muzyką. Po chwili okazuje się, że jest już godzina 11 (śmiech). Jestem pracusiem-pasjonatem.

W którym momencie zorientował się pan, że czarnoskórzy jazzmani pana w pełni zaakceptowali?

- Bardzo szybko. Jeśli przychodzili do mnie do domu (nieraz z koleżankami), pracowaliśmy nad muzyką, szliśmy spać - mi zdarzało się zasnąć przed komputerem w studiu - a później od rana dalej działaliśmy, to sytuacja jest jasna. Moi czarnoskórzy koledzy mówili: "Nasz zespół to 'Polacks and Niggers'". To wymowne. Wśród normalnych Amerykanów by to przecież nie przeszło. To niedopuszczalne. Mówili tak, bo oni od razu zorientowali się, że kocham prawdziwy jazz i znam korzenie tej muzyki. Zaczynając od bluesa przez Louisa Armstronga aż po Milesa Davisa i dalej.

Co to znaczy dalej?

- Dalej jest prawdziwy, amerykański hip-hop. Kocham go. Kendricka Lamara, Snoop Dogga... To jest młody jazz! Mam w zespole Urbanator rapera, który pisze teksty dla Snoopa. Nazywa się Walter West.

Jeśli już o hip-hopie. Czy to prawda, że otrzymał pan kiedyś 100 tysięcy dolarów od zespołu A Tribe Called Quest?

- Tak, to fakt. Przelali mi taką kwotę. Kiedyś zadzwonił do mnie mój nowojorski prawnik i spytał: "Słuchaj, znasz taką kapelę A Tribe Called Quest? Właśnie pożyczyli od ciebie kilka taktów z kawałka 'Ekim' i ich menedżer pyta, czy przyjmiesz sto tysięcy dolarów w ramach zapłaty". Trochę oniemiałem, bo znałem i ceniłem ten skład, a propozycja po prostu ścięła mnie z nóg. To było wtedy naprawdę bardzo dużo pieniędzy. Takich stawek za użycie fragmentów moich kawałków nigdy później, ani wcześniej nie dostałem. Natomiast do dzisiaj jestem jednym z najbardziej samplowanych muzyków. Ostatnio znów pojawił się jakiś międzynarodowy hit z krótkim fragmentem mojego utworu.

Później miał pan jeszcze kontakt z Trajbami?

- Oczywiście. Q-Tip miał być na mojej ostatniej płycie, ale z powodu - nazwijmy to - kłopotów organizacyjnych wydawcy, którym było Muzeum Powstania Warszawskiego, do tego nie doszło. Przed nagraniem płyty "For Warsaw With Love" przez ponad rok negocjowaliśmy w Nowym Jorku warunki. Napisałem po angielsku opis powstania warszawskiego i wysłałem to do wszystkich, którzy mogliby ze mną grać: Marcus Miller, Michael Patches Stewart, Dave Gilmore, Herbie Hancock, George Benson, Erykah Badu, Kenny Garrett i tak dalej. Wszyscy bardzo się zaangażowali. Walter West napisał tekst, w którym wrzucił nawet słowa: "Bóg, Honor, Ojczyzna". Powiedziałem mu: "Spokojnie, spokojnie. Nie idźmy za daleko" (śmiech). 

Płyta w końcu się ukazała. Była na polskim rynku przez miesiąc i Muzeum Powstania Warszawskiego zdecydowało, że jednak trzeba ją wycofać ze sprzedaży. Mieliśmy grać koncert na obchodach  rocznicy powstania w Warszawie. Luźno zaproponowałem w muzeum, że może zagra Miles Electric Band - to taki klan tworzony przez chyba 25 osób, do którego należą osoby, które grały z Milesem Davisem. Niestety po kilku dniach otrzymałem odpowiedź, że nikt nie ma ochoty promować Milesa Davisa w Polsce.

Dlaczego?

- Nie wiem. Już tego wszystkiego nie rozumiem. Żal mi tego projektu, bo włożyłem w niego dużo siebie i kawał swojego życia!

Czuje się pan artystą niewygodnym dla niektórych osób?

- No przecież Twitter zablokował moje konto za to, że pisałem prawdę. Jednak ludzie szybko się skrzyknęli i odbudowali moje konto. W kilka dni miałem już 4000 followersów (śmiech). Ale spoko, jestem też na Tik-Toku, Facebooku i na Instagramie. Lubię media społecznościowe. Ale to nie jest tak naprawdę ważne. To nie są poważne sprawy. Ważniejsze jest np. to, że aktorzy, którzy przychodzą na castingi do filmów, nie są na nie wpuszczani, bo mają zbyt mało obserwujących na Instagramie i ich nazwiska nie "klikają" się w sieci. To równanie w dół. 

Ktoś świetnie w jakimś wywiadzie powiedział, że kiedyś ludzie chcieli wchodzić na drabinę rozwoju. Teraz od najważniejszych i najbardziej utalentowanych ludzi wymaga się, by schodzili na dół i byli na poziomie tych, którzy stoją pod drabiną. Nie chcę już nawet mówić o rządowej telewizji czy np. o festiwalu w Opolu. Przecież to jest odwrotność tego, do czego nas stworzono. Mówiąc "nas", mam na myśli ludzi, którzy mają cokolwiek wspólnego z kulturą. Dziś nie wystarcza już tylko talent.

Zawsze tak było?

- Nie. Talent to talent. Powiem tak: jeśli w Stanach ktoś zdobył nazwisko, to ono nigdy nie będzie zwalczane czy obrażane... Krytykowanie? Tak. Krytyka jest potrzebna, trzeba krytykować. W Polsce niestety jest tak, że jeśli ktoś wyjeżdża za granicę, odnosi jakiś sukces, a później jest o nim cicho, to ludzie nie pytają go, czy przygotowuje się do kolejnego turnieju lub czy nagrywa nową płytę.  Zamiast tego mówią: "I cooo? Pojechał, a teraz o nim cicho. Poniósł porażkę". Polacy strasznie lubią oglądać cudze porażki.

Edukacja jazzowa jest dziś porażką?

- Edukacja jest potrzebna każdemu, ale edukacja muzyki jazzowej może być szkodliwa. Co roku organizujemy Urbanator Days. Nazywam to "antyszkoleniem". Przyjeżdżają do nas muzycy, którzy aktualnie grają na światowych scenach. Dzielą się swoimi doświadczeniami i oceniają granie młodych uczestników. Później wszyscy gramy wspólnie. Nie chodzi o to, by nauczyć się grać pod nuty. Nut jest tylko 12. Nieważne, kto zagra je szybciej, a kto wolniej. To indywidualna sprawa. 

Liczy się coś innego - emocje i radość, jakie można wywołać dźwiękami. Trzeba mieć frajdę z grania. Jestem zdania, że jeśli ktoś zdecydował się grać jazz, to nie powinien zapominać, że ta muzyka ma swoje korzenie w Ameryce. Należy też pamiętać, że nie wszystko co brzmi jak jazz, jest jazzem. Niestety sporo takiego "niby jazzu" jest w Europie, także w Polsce. W tym roku Urbanator Days odbędzie się w Poznaniu 24 i 25 września. I będę tam grać mój nowojorski jazz!

Mówi się, że jazz był kiedyś muzyką zbuntowanych i niegrzecznych facetów. Pan w życiu częściej bywał grzeczny czy wręcz przeciwnie?

- Całe życie byłem niegrzecznym chłopcem. Granie jazzu było kiedyś protestem. Często pokazywaliśmy środkowy palec - na przykład komunie. Prowadziliśmy protest bez słów. W pewnym momencie jazz był zakazany. Dopiero później łaskawie pozwolono go grać, bo ktoś wpadł na pomysł, że jeżeli młodzież chce słuchać jazzu (a wtedy był też muzyką do tańca), to niech tak będzie. Chyba uznali, że później młodzież zacznie spędzać czas z muzyką poważną. Częściowo tak było. Zrobiła się też mała odwilż, bo zaczęliśmy wyjeżdżać z Polski.

Jeśli był pan niegrzecznym chłopcem, to robił pan wiele głupot?

- Oj, nie, nie. Wolność ma zalety, ale i wady. Tomek Stańko powiedział kiedyś, że byliśmy uważani za wariatów... niektórzy z nas szczególnie (śmiech). Nie pasowaliśmy do społeczeństwa. Inaczej się ubieraliśmy. Byliśmy dziwakami, którzy nie chcieli się dostosować do panujących reguł, ale to nie było groźne. Co najwyżej ciekawe.

Kobiety lubiły takich wariatów?

- Kobiety, wino i śpiew to cały jazz (śmiech). To komplet. Wtedy czymś normalnym było, że bardzo młode panienki wchodziły do łóżek znanych ludzi - jazzmanów, filmowców, sportowców. Nikt nie nazywał tego pedofilią. Nie znaliśmy takiego słowa. Romek Polański miał i ma nadal duże kłopoty ze znanych wszystkim powodów. Żebyśmy mieli jasność - nie jestem za. To nie o to chodzi. Takie były po prostu fakty. W tej chwili jest tyle opcji na podrywanie dziewczyn, że... (śmiech)

Wnioskuję, że nie narzekał pan na brak powodzenia u kobiet?

- Ja mam inny charakter, ale wielu moich kolegów miało straszny ubaw. Jestem typem romantyka.

(śmiech) Tak jak i większość facetów.

- Naprawdę! W tamtych czasach wielu kolegów się ze mnie śmiało. Mówili coś w stylu: "Nie poznawaj go z tą dziewczyną, bo znowu się zakocha". To poniekąd było moim przekleństwem, ale i zaletą. Zależy, jak na to spojrzeć. Było wesoło. To na pewno.

Wesoło było pewnie też w towarzystwie pana Tomasza Stańki. Mówi się, że zdrowo ze sobą rywalizowaliście.

- To była bardzo zdrowa rywalizacja. Tomek był takim prowokatorem. Prowokował nas do większego szaleństwa, niż sami byliśmy zdolni. Graliśmy kiedyś przez kilka lat razem z Krzysiem Komedą, który był facetem bardzo spokojnym i zadowolonym z tego, co się naokoło niego dzieje. Kiedy graliśmy razem, to na scenie panował porządek. Tomek potrafił nas odpowiednio nakierować i nieraz daliśmy mu się ponieść. Później, gdy graliśmy z Tomkiem w innych zespołach, wciąż się szanowaliśmy i rozumieliśmy. Słychać było, że mamy inne preferencje muzyczne.

Co pan poczuł, kiedy pan Tomasz zmarł?

- Byłem z nim dzień w dzień na telefonie, kiedy był już w szpitalu. Parę razy mówił mi: "Chodź, przyjedź do mnie". Podjechałem na Ursynów i zadzwoniłem do niego spod szpitala. Powiedział mi, że nie ma już siły, że jest bardzo zmęczony. Prawie się pożegnaliśmy przez telefon. Do końca mu pomagaliśmy, by miał dobre palenie. Chcieliśmy złagodzić jego ból. Mimo wszystko byliśmy wszyscy optymistami... ale nie Tomek. Do końca był świadomy i niebywale wręcz spokojny. On cały czas jest wśród nas. Została jego muzyka. Podobnie myślę o Wojtku Karolaku czy o Zbyszku Namysłowskim.

Zmieńmy temat. Słuchając jazzu, który robią młodzi artyści, słyszy pan w ich twórczości ból, bunt i chęć do walki o coś?

- Młodzi artyści mają strasznie trudną sytuację, szczególnie w Europie. Jazz, który robiony jest w Europie - w większości wypadków - przestał być jazzem, bo nie ma elementów podstawowych. Brakuje mu korzeni i solidnego rytmu. Niektórzy eksperymentują i to jest ok. Czasami występy europejskich zespołów brzmią jak wstęp do czegoś, co nigdy nie nastąpi. Wielu słuchaczy mówi, że nie rozumie jazzu. Jak mogą go rozumieć, skoro sami muzycy do końca go nie rozumieją. Jazz to jest ruch, rytm, emocje, uniesienie. Wystarczy posłuchać obojętnie której płyty Milesa Davisa. Tam się zawsze coś dzieje. Ta muzyka to hołd dla życia, istnienia. Nawet jeśli melodia jest smutna, to jest to muzyka radosna, bo życie ma odcienie. Jazz jest pozytywny. Męczenie się z dużą liczbą nut, nawet w sposób perfekcyjny i bez urozmaicenia jest czymś płaskim, bez wyrazu. To tak, jakby być z kobietą - głaskać ją, całować, ale nigdy nie będzie nic więcej. Przecież to koszmar. Taki jest dziś europejski jazz.

A jaki będzie pana projekt z O.S.T.R.-em?

- (śmiech) Pracowaliśmy razem nad projektem. Mamy kilka wspólnych numerów. O.S.T.R. przeszedł tragedię zdrowotną. Mamy ze sobą kontakt. Jego podejście do życia bardzo się zmieniło. Z czasem mieliśmy na głowie swoje projekty i jakoś tak wyszło, że wspólnego projektu nie ma do dzisiaj. Rozmawiamy z Ostrym o tym, by zrobić coś nowego i ciekawego, ale doba ma tylko 24 godziny. Ja naprawdę kocham hip-hop. To taki jazz w dresie.

Myśli pan, że współpraca z O.S.T.R.-em wpłynęła na to, że jest pan bardziej rozpoznawalny wśród młodszych ludzi?

- W Polsce jestem bardziej znany z udziału w filmie "Mój rower" niż z działalności muzycznej (śmiech). W Nowym Jorku nikt nie zna tego filmu, a na Manhattanie jestem często pytany o nowe projekty. Nie boję się powiedzieć, że na ulicach Nowego Jorku zna mnie więcej osób niż na ulicach Warszawy. Ale nie ma się co dziwić, spędziłem tam w końcu 45 lat. Jestem witany w każdym klubie na Manhattanie. Pamiętam, jak dawno temu, będąc w Nowym Jorku, powiedziałem, że jeżeli będę mieszkać z karaluchami i jeść chleb z majonezem, to wracam do Europy. Powiedziałem takie słowa, bo widziałem bardzo znanych artystów, którzy mieszkali i umarli w biedzie. Czegoś im zabrakło. Może tego całego sukcesu. To wszystko jest bardzo ulotne i trudne do określenia. W Stanach jest olbrzymia ilość utalentowanych muzyków, a możliwość zaistnienia będzie miało niewielu. Miałem tę możliwość, szczęście czy... jakkolwiek to nazwiemy.

Powiedział pan kiedyś, że na szczęście trzeba sobie zapracować.

- To prawda. Ja tyrałem 24 godziny na dobę, bo wiedziałem, że chcę wyjechać do Nowego Jorku. To był jedyny cel mojego życia od momentu, kiedy skończyłem 15 lat. Udało się. Mam mieszkanie w Nowym Jorku.

Nigdy pan w siebie nie zwątpił?

- Nigdy.

Jak to się robi?

- To bierze się z wewnątrz człowieka. Muszę zrobić coś fajnego, coś z czego ja będę zadowolony. Jeśli ktoś mi powie, że nagrałem fajny utwór, to okej - dziękuję. Ale to ja muszę czuć, że tak jest naprawdę. Muszę zrobić coś z czego jestem w stu procentach zadowolony. Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że mają w sobie moc. Jeśli człowiek jest z siebie prawdziwie zadowolony, oczywiście nie mówię o bufonadzie, to czuje moc. Naprawdę.

W biznesie muzycznym należy mówić prawdę?

W Nowym Jorku jest takie powiedzenie: stretching is true. Nie chodzi o to, by kłamać. To z jednej strony intelektualne ćwiczenie niedopowiedzenia czegoś, a z drugiej strony - nie wprowadzania kogoś w błąd. Wśród ludzi biznesu należy szukać luk, które można odpowiednio i mądrze zagospodarować. To bardzo wysublimowane działanie albo - mówiąc prościej - wyolbrzymianie. Uwypuklenie czegoś, co może być naszą kartą przetargową. Należy pamiętać, że cwaniaków tam nie brakuje. W tym biznesie trzeba być przytomnym i prawdziwie odpowiadać na pytania. Przez te wszystkie lata nigdy nie musiałem się sprzedawać. Nigdy nie robiłem czegoś, w co nie wierzę.

W polską muzyką pan wierzy?

- W tej chwili nie, ale kogo ma pan na przykład na myśli?

No na przykład Darię Zawiałow czy Dawida Podsiadło.

- Dawida znam, jest ok! Tacy artyści mają za sobą ludzi, którzy słuchają BBC i wiedzą, co się dzieje na świecie. Niektórzy dobrze naśladują. Są ludzie zupełnie nieznani, którzy grają pop i są dużo lepsi. Chyba tylko dwie osoby, które zdobyły ostatniego Fryderyka, były dla mnie do przyjęcia. Przepraszam, ale nie pamiętam nazwisk. W tej chwili robi się muzykę głównie bez serca, pod publikę masową, reklamodawców lub pod teledysk. Nie o wszystkich muzykach, którzy robią dziś milionowe wyświetlenia, ludzie będą za kilka lat pamiętać.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Michał Urbaniak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy