Michał Kush: Jako producent spełniłem wszystkie marzenia, które kiedyś miałem [WYWIAD]

Michał Kush tworzył muzykę m.in. do filmu "Johnny" /Adam Burakowski /Reporter

Pewnie nawet nie macie świadomości, że piosenek, które napisał albo wyprodukował, słuchacie codziennie w radiu. Przy jego muzyce wzruszaliście się w kinie. Teraz poprowadzi was przez mroczny, szpitalny świat w serialu "Sortownia". Michał Kush opowiedział nam o swoim szczęściu do ludzi, spełnianiu marzeń i o tym, jak beznadziejną sytuację zamienił w jeden z największych sukcesów.

Michał Kush to muzyk, kompozytor, aranżer i "człowiek do zadań specjalnych". W ostatnich latach przede wszystkim współpracował z Darią Zawiałow, ale to tylko część jego zajęć. Michał produkuje też piosenki dla innych artystów, a do tego tworzy ścieżki dźwiękowe. Tą najsłynniejszą jest muzyka do filmu "Johnny" o księdzu Janie Kaczkowskim.

Anna Nowaczyk, Interia: Kiedy rozmawialiśmy w ubiegłym roku, wspominałeś, że chciałbyś zawodowo spróbować nowych rzeczy, zrobić coś świeżego. Właśnie napisałeś muzykę do kolejnej produkcji, tym razem serialu, więc - jak widać - świetnie ci to idzie.

Reklama

Michał Kush: - (śmiech) Nie wiem, czy świetnie, ale udaje mi się robić nowe rzeczy, których wcześniej nie robiłem, a zawsze jakoś grały mi w duszy i których podświadomie chciałem przynajmniej spróbować. To już kolejny projekt, który mam okazję realizować, chyba z powodzeniem. To czy się udaje, czy nie, stwierdzą widzowie, ale mnie się podoba. 

W filmowym świecie zasłynąłeś dzięki "Johnny'emu", ale to oczywiście nie jest twoje jedyne dokonanie z ostatnich lat. Może pochwalisz się, co jeszcze miałeś okazję zrobić?

- Jako producent taki "piosenkowy", bo głownie tym się zajmowałem wcześniej, działam właściwie cały czas. Ciągle robię jakieś płyty albo pojedyncze utwory dla różnych wytwórni. Jeśli chodzi o większe projekty, które nie są związane z typowymi piosenkami, mamy właśnie "Sortownię", ośmioodcinkowy serial. Tam też robię utwory, ale one nie są solą tej produkcji, jest nią muzyka instrumentalna. Udaje mi się jednak czasami przemycać piosenki. Robię to, co zawsze, czyli utwory dla ludzi, płyty, teraz też akurat jestem w trakcie robienia albumów, a do tego doszły te rzeczy filmowe.

W ostatnich latach byłeś w dużym stopniu zajęty płytami Darii Zawiałow, ale wspominałeś, że dajecie sobie trochę przestrzeni, żeby odświeżyć tę współpracę i mieć szansę na zrobienie jakichś swoich rzeczy. Żeby móc się rozwijać też na innych polach. To jest takie podejście w stylu: "Zobaczymy, co się dzieje w innych światach i może coś z nich przeniesiemy też do tego naszego wspólnego"

- Ja sam od jakiegoś czasu namawiałem Darię, żeby spróbowała stworzyć kolejną płytę z innym producentem. Już przy trzecim albumie miałem takie wnioski. W końcu, po długich rozmowach, Daria też doszła do wniosku, że to będzie dobre dla całości, dla niej, dla projektu, dla zespołu. Sam cisnąłem na Bartka Dziedzica, z którym zrobiła kolejny album. Uważam, że to był bardzo dobry krok, że potrzebowała takiego odświeżenia wizji muzyki i tego, żeby móc cały czas wchodzić na wyższe levele. Jeśli ktoś śledzi karierę Darii, to wie, że to nie było jak u Dawida Podsiadły, od razu wielki wybuch nuklearny i mamy wszystko. Tutaj to rosło z każdą płytą. Chcieliśmy więc zachować tendencję zwyżkową albo chociaż postarać się nie spaść. Dlatego uważam, że ten rok był świetny. Ale nadal oczywiście kieruję zespołem Darii, gramy koncerty i będziemy też wykonywać te nowe piosenki.

Mówisz, że ta decyzja zapadła po długich rozmowach. To znaczy, że Daria nie chciała się tak łatwo zgodzić?

- Na początku ona chyba nie czuła takiej potrzeby. Uważała, że jesteśmy tak bardzo dotarci, tak bardzo siebie kumamy, przyjaźnimy się i na gruncie muzycznym też wszystko wyjaśniliśmy sobie już dawno temu, że wydawało jej się to niepotrzebne. Dojrzała do tej decyzji i później sama stwierdziła, że to jest bardzo dobry pomysł. Słyszałem nową płytę Darii, oczywiście w wersji roboczej, bo ona jest jeszcze kończona i uważam, że ta zmiana to był najlepszy możliwy ruch.

W takim razie naprawdę dobry z ciebie przyjaciel. Pewnie wiele osób powiedziałoby na twoim miejscu: "Nie, nie idź do nikogo innego".

- Nie, zawsze, od początku, zależało mi na tym, żeby Daria się rozwijała jako artystka, jako osoba. Nieważne, czy robiłaby to ze mną, czy beze mnie. Zresztą ja wcześniej nie narzucałem się jako producent jej płyt, tylko po prostu dobrze nam szła ta współpraca. Patrzyliśmy na dobro całości, a ja na dobro Darii, i starałem się pomijać jakieś moje osobiste ambicje albo interesy. I to działa.

Mówisz, że to był fajny rok, słuszne decyzje. Ale oczywiście to, że nie pracowałeś z Darią, wcale nie znaczy, że odpoczywałeś.

- W sumie już od nie wiem ilu lat, nie mam takiej sytuacji, że czegoś akurat nie robię. Albo to są płyty dla jakichś artystów, albo pojedyncze piosenki, albo większe projekty, na przykład Męskie Granie. Wspominany "Johnny" był moim debiutem kinowym, ale już wcześniej robiłem muzykę filmową, dla Netflixa, tylko to był inny rodzaj kina. "Johnny" bardzo mi siadł muzycznie i tematycznie, bo ceniłem księdza Kaczkowskiego jeszcze za jego życia, więc ucieszyłem się, kiedy dostałem propozycję współpracy i robienia tego z Danielem (Jaroszkiem - przyp. red.), dla którego to też był debiut, reżyserski. Od tamtej pory właściwie nie mam filmowej przerwy. Kiedy kończę jedną rzecz, zaczyna się druga. O niektórych nie mogę jeszcze mówić, bo są w trakcie przygotowania, ale od czasu "Johnny'ego" nie mam przerwy filmowej. Teraz równolegle zajmuję się robieniem piosenek i muzyki na ekrany.

Pod względem zawodowym to pewnie świetna rzecz, bo możesz pracować nad różnymi projektami na zmianę i poczuć się spełniony, prawda?

- Dla mnie to jest super, zawsze chciałem robić również filmowe rzeczy. Myślałem, że to będzie nieosiągalne, bo zawsze był to dla mnie najwyższy level robienia muzyki. Ale oprócz wielkich hollywoodzkich produkcji i symfonicznych projektów, które też na mnie bardzo działają, można robić bardziej minimalistyczną muzykę, która się sprawdza i też jest dobra. W tę stronę idę.

Oj, nigdy nie mów nigdy. Sam wspominałeś, że z płytami Darii też wszystko działo się krok po kroku. Nie wiesz przecież, co będziesz komponować za kilka lat.

- Fajnie by było. Chciałbym zrobić taką dużą produkcję. Nie mam na myśli nawet obrazu, chociaż też byłoby miło. Myślę o muzyce, o jakimś symfonicznym projekcie.

Mówisz, że "Johnny" pasował ci tematycznie, ze względu na postać księdza Kaczkowskiego. Rzeczywiście łatwiej pracuje ci się nad muzyką do filmu czy serialu, kiedy temat jest ci bliski, czy na dłuższą metę wolisz jednak takie chłodne podejście do projektu?

- Właściwie nie wiem. Sam często zadaję sobie to pytanie i myślę o tym. Wiem, że jestem dosyć wszechstronny i potrafię całkiem sprawnie robić różne gatunki muzyki, ale czasem się zastanawiam, która opcja jest dla mnie lepsza. Czy ta mniej emocjonalna, czy ta, kiedy czuję, że to jest "moje" i powinienem się sprawdzić? W tym drugim przypadku sam sobie tworzę ciśnienie i biorę na barki dużą odpowiedzialność, bo wiem, że "teraz to ja musze pokazać i się wykazać". Każda z tych opcji ma swoje trudne i łatwe strony, więc nie potrafię wybrać, co jest dla mnie bardziej komfortowe. 

A jak w ogóle doszło do tego, że napisałeś muzykę do "Sortowni"?

- Patrycja Bukowska, która jest konsultantem muzycznym, pracuje przy wielu filmach i z którą już wcześniej współpracowałem, napisała do mnie z pytaniem, czy jestem w stanie to zrobić. Nie słyszała mnie jeszcze przy takiej produkcji, więc nie wiedziała, czy dałbym radę. Spytała, czy mógłby zrobić jakąś próbkę swoich propozycji do takiego mrocznego serialu. Wtedy jeszcze nie znałem fabuły. Patrycja wysłała mi dwie sceny i w ciągu dwóch dni miałem siedem propozycji muzycznych. Spodobało się i zostałem wybrany do zrobienia tej ścieżki dźwiękowej.

Swoją drogą to niezłe wyzwanie, żeby skomponować coś, kiedy nie znasz szczegółów produkcji i dostajesz tylko ogólne założenia.

- Bywa jeszcze trudniej. Miałem już taką sytuację, kiedy dostałem tylko scenariusz, jeszcze chyba był w trakcie pisania i miałem zaprezentować próbkę muzyki, nie widząc nic. Ani obrazu, ani aktorów, kolorów zdjęć, tego, jak to jest filmowane. Jeśli dostaję gotową scenę, to stworzę sobie coś w głowie. Ale sam scenariusz to już spore wyzwanie. Muszę zobaczyć przynajmniej sposób kręcenia, ujęcia, klimat, żeby cokolwiek mi się urodziło w głowie. Chodzi przecież o to, żeby oddać emocje danej sceny, czy wtedy muzyka powinna być zauważalna, czy ma tylko podkreślić klimat. Dlatego, według mnie, nie da się komponować bez obrazu.

Czy po takiej pracy, kiedy komponujesz i śledzisz każdą scenę wiele razy, siadasz jeszcze później jak zwykły widz i oglądasz już gotową produkcję? Jak to wyglądało na przykład po "Johnnym"?

- Oczywiście, że oglądam (śmiech). "Johnny'ego" akurat widziałem kilka razy: na prapremierze, później na premierze i jeszcze raz poszedłem na zwykły seans. Za każdym razem ten film na mnie działał, za każdym razem płakałem. Mimo że wiedziałem, co się wydarzy, w której scenie pojawi się jaka muzyka. Oczywiście miałem do niej swoje uwagi, bo zawsze będę mieć, ale to po prostu działało. Nie patrzę na to więc tylko pod kątem technicznym. Z piosenkami mam tak, że kiedy skończę jakiś utwór, to on właściwie nie wywołuje już we mnie emocji, oceniam tylko, jak brzmi. Z obrazem jest jednak inaczej.

Czy muzykę do "Sortowni" tworzyłeś w taki sam sposób jak wcześniejsze ścieżki dźwiękowe, czyli wszystko co się dało, nagrywałeś sam?

- Tak samo, a nawet bardziej. W "Johnnym" zaangażowaliśmy konkretnych wokalistów: Dawida Karpiuka, Kukona, chór, który był nagrywany w Gdańsku, a Dawid Podsiadło zarejestrował swoją wersję piosenki Anny Jantar. Mieliśmy też osoby miksujące tę muzykę. Tutaj robię wszystko sam.

Jako producent sporo czasu spędzasz pracując z ludźmi, ale kiedy cię słucham, to mam wrażenie, że jesteś raczej typem samotnika.

- To prawda. Lubię pracować sam, nawet przy dużych projektach. Kiedy byłem szefem Męskiego Grania w 2020 roku, mieliśmy wiele zaangażowanych osób, ale z powodu pandemii liczba godzin w studiu dla ekipy była okrojona. Wtedy większość aranży zrobiłem sam w domu. Później tylko dopracowaliśmy je na próbach. W Męskim Graniu zwykle chodzi o to, że ludzie spotykają się w sali, ich energie się zderzają i tak wszystko jest tworzone. Tymczasem ja zrobiłem większość sam i tak mi się najbardziej komfortowo pracuje. Mogę analizować to, co robię. Nie ulegam opiniom innych, które czasami są super, ale bywa też, że wynikają z różnych rzeczy, niekoniecznie artystycznych.

Ale pewnie w ciągu tych lat zdążyłeś się też nauczyć podejścia do ludzi, prawda? Do studia może przyjść ktoś w dobrym humorze, ale innego dnia współpracujesz z kimś, kto rano odebrał list z banku o podwyżce raty kredytu, komu inny kierowca zajechał drogę i ten człowiek jest zwyczajnie wkurzony, chociaż właściwie nie na ciebie. Wtedy może nie być już tak miło.

- To prawda, ale na szczęście od kilku lat mam możliwość wybierania projektów i ludzi, z którymi pracuję. Wydaje mi się, że wybieram tylko fajnych, których bardzo lubię albo bardzo cenię artystycznie i w sumie nie mam z tymi osobami problemów. Ale wiem, że jeśli ktoś sam sobie nie radzi ze sobą i swoim życiem, to raczej nie złapiemy wspólnej energii w studiu. Wtedy najlepiej po prostu zrezygnować z takiej współpracy.

Czy jest coś, co cię w komponowaniu muzyki do filmów i seriali zaskoczyło? Czy coś było dla ciebie nowością w porównaniu do pracy na co dzień z piosenkami?

- Może to nie było jakieś zaskoczenie, ale na początku ciężko było mi przestawić się z myślenia "piosenkowego" na nowy tryb. Kiedy tworzę piosenkę, nawet jeśli ona ma mało wokalu, to myślę o reakcji słuchacza, o jego odbiorze, emocjach, o tym, żeby ten utwór został przez niego zauważony. Żeby jakiś fragment piosenki został z tą osobą. Tymczasem w filmie czy serialu muzyka musi być czasem totalnym duchem. Widz może sobie nie zdawać sprawy z tego, że ona tam jest, dźwięki mają tylko podkreślić emocje, ale w sposób niezauważalny. Na początku to było dla mnie ciężkie i robiłem rzeczy bardzo nachalne, teledyskowe. Dany fragment stawał się klipem do mojej muzyki. Daniel Jaroszek też mówił mi kilka razy: "Michał, to jest za***iste", ale mamy obrazek pod muzę, a powinna być muza pod obrazek". Musiałem się przestawić, żeby zacząć inaczej o tym myśleć. 

À propos przestawiania się na inne myślenie: robisz już porządne backupy?

- (śmiech) Tak. Trzeba robić backupy. Gdybym dostał Fryderyka za muzykę do "Johnny'ego", powiedziałbym to na scenie, ale powiem to teraz. Kiedy ekipa produkcyjna zaakceptowała już około 70-80 procent muzyki do tego filmu, spalił mi się komputer. Nowy. Do tego spalił się w taki sposób, że dane były nie do odzyskania. Wysyłałem sprzęt do kilku specjalistycznych firm, ale był tak uszkodzony, że nic nie dało się zrobić. Miałem backup, ale chyba jakiś nędzny, bo okazało się, że nadpisywał się z błędem. Zostałem więc bez komputera, bez backupu, bez gotowej muzyki, bez dwóch płyt, nad którymi pracowałem i iluś piosenek na dysku. Nie wiem, co się wydarzyło, ale wtedy dostałem takiego adrenalinowego kopa, że w jedenaście dni zrobiłem nową muzykę do filmu, inną niż tamta i odtworzyłem piosenki, które przepadły. Wydaje mi się, że ta nowa wersja wyszła lepiej, bardziej pasowała, producentom też się bardziej podobała. Skończyło się dobrze, ale ile nerwów mnie to kosztowało! Byłem maksymalnie zestresowany i wystraszony, że położę cały projekt. Ale udało się i teraz robię trzy backupy (śmiech).

Jedenaście dni na zrobienie nowej muzyki. A ile pracowałeś nad wersją, która przepadła?

- Siedem miesięcy.

Już sobie wyobrażam te łzy w oczach po awarii. To może, tak na osłodę, powiedz, jakie masz marzenia związane z muzyką. Gdzie chciałbyś być, powiedzmy, za trzy lata?

- Nie wiem, czy to się w ogóle uda w trzy lata. Jako producent spełniłem wszystkie marzenia, które kiedyś miałem. Zrobiłem rzeczy, które nie sądziłem, że się wydarzą, ale życie mnie zaskoczyło. Dlatego teraz muszę sobie wymyślać jakieś zupełnie nierealne cele, bo one mnie napędzają. Pewnie, że to może się nie udać, ale już wiele razy tak myślałem i okazało się, że się myliłem. Dlatego teraz chciałbym na przykład zrobić muzykę do filmu nominowanego do Oskara. Wiem, że to jest na razie absurdalne życzenie, przy każdym takim celu myślę sobie: "O, to już za grube", ale na szczęście mój mózg jakoś sam do tego dąży.

W takim razie trzymam kciuki za realizację tego marzenia!

Serial "Sortownia" z udziałem Andrzeja Chyry i muzyką Michała Kusha będzie mieć premierę 16 czerwca w Polsat Box Go.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wywiad
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy