Mary Komasa: Melancholia na kacu
- Nigdy nie zapomnę, jak leciałam do Nowego Jorku i strażnik graniczny zapytał mnie o cel podróży. Wiadomo, rutynowe pytania. "Kim jesteś z zawodu"? Mówię, że jestem piosenkarką. "Jaki rodzaj muzyki wykonujesz"? Pamiętam, że kompletnie nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Nie umiałam się określić. Dla niego to już było zbyt podejrzane. Totalnie wzięli mnie na kontrolę - wspomina ze śmiechem Mary Komasa w rozmowie z Interią.
30-letnia Mary Komasa - wokalistka, pianistka, modelka, siostra reżysera Jana, córka aktora Wiesława i żona kompozytora Antoniego Komasy-Łazarkiewicza - niespiesznie, bo całymi latami przygotowywała swój debiut. Album zatytułowany "Mary Komasa" w końcu ujrzał światło dzienne i rzeczywiście, jest czego posłuchać.
Już teraz można śmiało założyć, że mieszkająca w Berlinie wokalistka znajdzie się w podsumowaniach 2015 roku w rubryce z najciekawszymi debiutantami na polskim rynku muzycznym. Album "Mary Komasa" spotkał się z pochlebnymi recenzjami, w których oprócz Komasy przewijało się jeszcze jedno nazwisko... a właściwie pseudonim.
Michał Michalak, Interia: Dlaczego recenzenci tak się uwzięli na te porównania z Laną del Rey?
Mary Komasa: - To jest naprawdę ciekawe. Nie wiem, kto zapoczątkował tę historię z Laną del Rey. Żeby było jasne - ja nie słucham Lany del Rey. Znam jedną piosenkę, ale nie mam żadnej płyty. Kiedy wyszedł jej pierwszy singel, to moi znajomi do mnie zadzwonili i mówią: słuchaj, jakaś dziewczyna ze Stanów gra bardzo podobne piosenki do twoich. Pamiętam, że wtedy posłuchałam tego singla i stwierdziłam: rzeczywiście, chyba ostro się inspirowała Badalamentim i Lynchem.
- Chodzi więc o to, że sięgałyśmy do tych samych źródeł. Lana del Rey nie była dla mnie inspiracją, ponieważ ja już pisałam wtedy piosenki. Myślę, że miałyśmy podobne źródła, które ją nakręciły do tego, żeby zrobić swój album, a mnie żeby zrobić mój. Piłyśmy z tego samego. Może dlatego jest to pod jakimś względem podobne. Natomiast wokale mamy kompletnie inne.
Mówisz, że w okolicach debiutu Lany del Rey, a więc gdzieś w 2011 roku pisałaś już piosenki. Jak długo twój repertuar czekał na ujrzenie światła dziennego?
- Niektóre z piosenek mają po pięć lat, ale zanim one przybrały taką formę jak teraz, wiele się musiało wydarzyć - to był cały proces. Żeby wejść do profesjonalnego studia i w końcu nagrać ten album też musiałam kilka lat poczekać.
- To śmieszne, ale nagrałam ten album w niecałe dwa weekendy. Każdą piosenkę zarejestrowałam w maksymalnie trzech podejściach. I już. To jest też kwestia przygotowania. Jak już tyle lat siedziałam nad tymi piosenkami, to samo studio było krótkim procesem.
Taka wisienka na torcie.
- Trochę tak, wiesz, to było takie ukoronowanie tego wszystkiego. Nie powiem, pisanie piosenek to nie jest łatwy proces, więc było w tym trochę postawy: "wow, nareszcie".
Czy to oznacza, że wymęczałaś te piosenki, żeby one z ciebie wyszły?
- Nie, nie pracuję w ten sposób, że wymęczam. Na pewno muszę coś przeżywać, żeby powstała piosenka. Coś się musi wydarzyć. Czasem pójdę do kina i film mnie tak poruszy, zainspiruje, że coś się zaczyna we mnie rodzić. Zaczyna tlić się taki mały ogień. To dojrzewa, dojrzewa i w pewnym momencie jest "bum". Muszę natychmiast lecieć albo łapać za telefon i szybko coś nagrywać. Albo nawet na dłoniach wypisuję nuty - robię sobie pięciolinię i szybko piszę. Wiem, że to jest ten moment, a kiedy on ucieknie, już nie będę miała tej piosenki.
Czyli to były takie klasyczne przypływy weny?
- Tak! Ale powiem ci szczerze, aż się boję o tym mówić, żeby tego nie stracić. Ostatnio jak pisałam piosenkę, to aż się przestraszyłam, bo jeszcze to mam. Zastanawiam się ciągle, czy to będzie tak zawsze. Oczywiście, super by było, ale nie wiem, skąd to się bierze.
Zawsze można covery ponagrywać, jakby co (śmiech).
- (śmiech) No tak, jakby co to jestem jeszcze wokalistką. Ale mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Pisanie piosenek sprawia mi ogromną przyjemność. Cieszę się, że mogę to robić i że umiem to robić.
Czy to było tak, że przez te kilka lat próbowałaś zdobyć kontrakt płytowy, ale się nie udawało, czy była to kwestia twojej decyzji, żeby się nie spieszyć?
- Powiem ci szczerze, nigdy w życiu nie myślałam o tym, jak się zdobywa kontrakt płytowy. Raczej była taka sytuacja, że ja po prostu chciałam mieć materiał na początku. I do dziś nie wiem, czy najpierw się nagrywa część płyty i idzie z tym do wytwórni... nie wiem, nie mam takiego doświadczenia. Ja trafiłam do wytwórni, kiedy mój materiał był już skomponowany. Szef wytwórni usłyszał większość tych piosenek.
- Oczywiście, w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy to, co mam, bardziej pasuje do niszowej wytwórni czy może raczej do dużej "major label".
No i stanęło na tym drugim.
- I bardzo się cieszę, bo mimo tego, że to jest duża wytwórnia, to mam takie poczucie, że dano mi bardzo dużo wolności. Nie chcę powiedzieć, że kupiono ten projekt w całości, ale nigdy nie zdarzyło się, żeby ktoś mi coś narzucał. Jestem taki typem, który jak ma poczucie ograniczania, to zaczyna się buntować. Tu nie było takiej potrzeby.
Jak wygląda kwestia wydania twojego albumu za granicą? Czy to się już wydarzyło czy dopiero wydarzy?
- To jest proces, który będzie trwał przez najbliższe kilka miesięcy. To głównie kwestia promocji. Żeby promocja się wydarzyła, musi być koncentracja działań. Teraz jestem w Polsce, dużo jest mnie w mediach i to samo chciałabym przenieść na każde z miejsc, w których będę promować tę płytę. Zależy mi na tym, żeby ta płyta zaistniała nie tylko w internecie. Nie wiem, czy miałeś ją w dłoniach, ale ona jest pięknie wydania. Wiele miesięcy zajęło nam dopracowanie każdego szczegółu.
Twój pierwszy singel - "City of My Dreams" - to piękny utwór. Od początku widziałaś się w takiej dreampopowej estetyce czy to się wykrystalizowało z czasem?
- Na początku w ogóle nie wiedziałam, co ja robię. Nigdy nie zapomnę, jak leciałam do Nowego Jorku i strażnik graniczny zapytał mnie o cel podróży. Wiadomo, rutynowe pytania. "Kim jesteś z zawodu"? Mówię, że jestem piosenkarką. "No dobra, a jaki rodzaj muzyki wykonujesz"? Pamiętam, że kompletnie nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Chciałam być na maksa szczera, więc zaczęłam wymieniać mniej więcej czym jest i czym powinna być ta muzyka. Nie chciałam mówić, że to jest pop albo alternatywa. Nie umiałam się określić. Dla niego to już było zbyt podejrzane. Totalnie wzięli mnie na kontrolę (śmiech).
- To przyszło z czasem. W pewnym momencie się okazało, że to idzie w takim, a nie innym kierunku. "Dream pop" to jest dobre określenie. Bardzo mi się podoba ta nazwa. Rzeczywiście pasuje do tej muzyki. Ona ma w sobie jakiś rodzaj melancholii, tworzy swój klimat i ja się cieszę, że jest opcja, żeby grać dream pop. Poza tym przeczytałam w waszej recenzji, że tego nie ma jeszcze w Polsce. Że dream pop to jest coś, co dopiero się rozwija. Więc tym bardziej jest mi miło.
Nie robiłaś rozeznania rynku?
- Ja wiem mniej więcej, co się u nas wydaje, natomiast nie wiedziałam o tych wszystkich rozróżnieniach, że coś jest dream popem, coś jest alternatywnym rockiem, indie i tak dalej.
Na płycie słychać różne odcienie twojego głosu, bo inaczej brzmisz w "City of My Dreams", tak bardziej eterycznie, a zupełnie inną barwę pokazujesz w "Come" czy "Sweet Revenge". Czy w operowaniu tymi odcieniami pomogła twoja operowa edukacja czy nie miało to znaczenia?
- Oj, na pewno miało. Ale największe znaczenie miało to, że ja każdą z tych piosenek chciałam w jakiś sposób odegrać. Na tyle, na ile dało się to zrobić głosem. Każda z nich opowiada inną historię i ten głos musi się w to wkomponować. Postanowiłam podejść do tego głosu trochę instrumentalnie, żeby przedstawić tekst i uczucia, o które mi chodzi. Dlatego też wokal nie jest czyszczony, tam są wszelkie brudy zachowane. W sztuce najbardziej mi zależy na tej szczerości.
W czasach auto-tune chyba słabo z tą szczerością i naturalnością.
- No więc właśnie. Chodzi też o te zgrzyty między tym, co słyszysz na płycie a tym, co się później okazuje na koncercie. Na szczęście u mnie tego zgrzytu nie ma. Ten wokal naprawdę nie był czyszczony.
- Ta edukacja muzyczna, to że miałam do czynienia ze śpiewem operowym, pomogło mi w uzyskaniu świadomości, co tak naprawdę mogę zrobić z głosem. Jakie mam możliwości, jakie mam opcje.
Czy wychowywanie się w artystycznej rodzinie, czy sukcesy twojego brata, a także twojego męża, wytwarzały presję, że ty też musisz coś osiągnąć?
- Przede wszystkim rodziny się nie wybiera. Urodziłam się w tej rodzinie i super, że są to ludzie, którzy robią bardzo ciekawe rzeczy. Ja od dziecka wiedziałam, że będę śpiewać. I od dziecka dużo ludzi mi mówiło różne rzeczy. Taki typowy hejt. No trudno, spotykam się z tym od 29 lat.
- Wracając do pytania, nie była to żadna silna presja. Mówię szczerze. Ja tego nie odbieram w ten sposób. Nie tylko dorastałam w takiej rodzinie, ale to były też środowiska, to były szkoły muzyczne. Zawsze miałam do czynienia z jakimiś geniuszami gry na fortepianie, a sama nigdy nie byłam geniuszem gry na żadnym instrumencie. Masz do czynienia z superutalentowanymi dziećmi, może to jest ta presja? Miałam potrzebę zrobienia czegoś swojego, ale bardziej dla siebie niż po to, żeby udowodnić coś innym.
Jak to się stało, że w tak młodym wieku nagle znalazłaś się w Paryżu?
- Myślę, że w dzisiejszych czasach to już nie jest nic dziwnego.
Ale wtedy nie były dzisiejsze czasy.
- Wtedy właśnie mnóstwo ludzi już wyjeżdżało do Londynu, to był boom totalny. Podjęłam taką decyzję dosyć spontanicznie, stwierdziłam, że to jest dobry moment, żeby to zrobić - ten przeskok między maturą a studiami. To był młodzieńczy krok, który zrobiłam w idealnym momencie mojego życia.
- Myślę, że teraz byłoby mi trudniej. Jestem starsza od siebie o ileś tam lat i już miałabym pewne opory. Więcej wstydu, więcej myślenia o tym, że to może być niebezpieczne.
Więcej pragmatyzmu, tak?
- Może by się wkradło, nie wiem. Natomiast cieszę się, że wtedy znalazłam w sobie tę odwagę. Taki skok - jadę, nie zastanawiam się. Dużo młodych ludzi to zrobiło. Coś takiego było w tym okresie.
- Nie bez znaczenia jest również to, że ja myślę w kategoriach europejskich. Dla mnie Polska to jest kraj w Europie. Myślę o sobie jako Europejce. Dla mnie to był wyjazd do innego miasta, tak jak teraz mieszkam w Berlinie. Wszyscy mi mówią: o Jezu, mieszkasz w Berlinie, to są jednak Niemcy. A ja odpowiadam: no nie, to jest 600 kilometrów od Warszawy. Ja myślę w takich kategoriach. Tak samo Paryż - wiedziałam, że będę tam w dwie godziny samolotem.
- Było ciężko o tyle, że jak w wieku 19 lat wyjeżdżasz i jesteś bez rodziny, nagle się okazuje, że masz ograniczony budżet, nagle się okazuje, że jesteś sam w kompletnie obcym mieście i dotyczy to każdej młodej osoby, która wyjeżdża po liceum i postanawia żyć na własną rękę.
- W tym sensie wszystko musiałam zbudować sobie na nowo, nowe przyjaźnie... W tym wieku niby to jest proste, ale masz już jakiś swój bagaż, ukształtowany charakter, masz wady, masz zalety i to już nie jest takie oczywiste. Musiałam na pewno oswoić samotność, to że jestem z dużej rodziny, zawsze był ktoś obok mnie, a tu nagle jestem sama.
- Pamiętaj też, że jestem z bliźniaków. Mam brata bliźniaka, z którym utrzymuję bardzo bliski kontakt. I nagle ta więź została rozluźniona. To był dla mnie taki szok. Pod tym względem rzeczywiście było ciężko. Ale dna nie sięgnęłam. Robiłam wszystko to, co młodzi ludzie robią w tym wieku.
A za Berlinem jaka kryje się historia?
- Wróciłam z Paryża i myślałam, że wyjadę tam jeszcze raz. Ale po pierwsze, poznałam człowieka, z którym postanowiłam spędzić moje życie, po drugie, stwierdziłam, że w Berlinie mnie jeszcze nie było. Poczułam, że tam jest tyle inspiracji i tyle rzeczy do odkrycia, że to zrobiłam. Pojechałam tam i zaczęłam pisać. Okazało się, że to miejsce było dla mnie hiperinspirujące. Milion, bilion, trylion inspiracji tam na mnie czekało.
Berlin jest chyba taką odyseją dla artystów. Niezliczone stypendia literackie, David Bowie...
- Wiesz, że on naprawdę mieszkał dwie ulice od mnie? To nie jest żart. Przechodzę obok tego domu bardzo często.
A ludzie pamiętają, wspominają?
- Tam chodzą całe wycieczki. Jak ktoś jest fanem Davida Bowiego, to chodzi w to miejsce, chodzi do knajp, w których on przesiadywał. On i Iggy Pop tam mieszkali.
- Na mapie świata Berlin to jest wspaniałe miejsce. Liczba wystaw, teatrów... przecież tam cały czas prężnie działa słynny teatr eksperymentalny. Przedstawienia teatralne opatrzone są tam bardzo wyrafinowaną muzyką, co stanowiło dla mnie dużą inspirację przy pracy nad płytą. Tak samo w filharmonii można trafić na genialne koncerty. A jeszcze ten cały "trash", który jest wpisany w Berlin, ta cała szarość.
Melancholia.
- Melancholia taka trochę na kacu, powiedziałabym. Rano Berlin jest pusty. Ludzie po prostu odsypiają wieczór, który był bardzo, bardzo długi. Mam poczucie, że tam jest ciągle wieczór. Nie chcę powiedzieć, że tam są sami alkoholicy, nie o to mi chodzi, natomiast jest w tym mieście coś takiego nocnego, Berlin ma w sobie pewną ciemność. I to jest super.