Recenzja Mary Komasa "Mary Komasa": Lynch byłby dumny
Paweł Waliński
Po jesiennym singlu wszyscy czekaliśmy na pełnometrażówkę. I warto było czekać. Oczekiwanie umilały komentarze przyrównujące Komasę do Lany del Ray. Czy uzasadnione?
I tak, i nie. Podobieństwo jest. I nie chodzi mi o to, że wzorem amerykańskiej koleżanki, Komasa śpiewa, że jej organy rodne smakują coca-colą, prędzej o pewien lynchowski w klimacie sposób na połączenie dream-popu z popem, sięgnięcie do odległych już lat 60., po ten nostalgiczny piosenkowy paradygmat. Tu obie wokalistki są siebie bliskie, choć nasza nie popada przy tym w taniochę marzeń o byciu królową balu maturalnego i utracie dziewictwa z kapitanem drużyny futbolowej. Tam, gdzie Lana jest produktem, Mary Komasa jest producentką. Świadomą tego, co chce osiągnąć, sfokusowaną (jak się dzisiaj brzydko mówi) na zaplanowanym sobie celu. Wziąwszy to pod uwagę, może lepszym od Lany skojarzeniem byłaby ścieżka dźwiękowa do Twin Peaks, szczególnie kiedy trafiamy na kawałek pokroju "Smiling Moon", który spokojnie na wspomnianej ścieżce mogłaby zaśpiewać Julee Cruise.
Kiedy Komasie wygodnie, potrafi jednak odejść od sixtiesowych klimatów i zagrać przypominającą "Big in Japan" Alphaville mroczną nową falę ("Come"), albo cofnąć się jeszcze dalej w czasie i zaproponować słuchaczowi mocnego rytmicznie rootsowego bluesa ("Oh My God"), z gitarami jak u lepszych z modnych obecnie revivalowych post-whitestripesowskich zespołów. A gdyby nie inna barwa głosu, takie "Sweet Revenge" można by pomylić z jakimś numerem Mazzy Star. Znaczna większość materiału podana jest w wysmakowanych pastelowo-akwarelowych aranżacjach. Zupełnie nienachalnych, jak i nienachalnym jest wokal Komasy. Wszystko przemyślane, dopasowane. Bez krzty przesady, przerysowania. Eleganckie i smaczne. Może aż nazbyt.
Dream pop Komasy to na naszym podwórku nowość. Naszym. Bo w skali globalnej nowością nie jest. Jest za to bardzo dobrze wyegzekwowaną płytą, gdzie klimatu momentami aż zbyt wiele. Co jest, czy raczej będzie z kolei problemem tej płyty, to fakt, że nie ma na niej prostej, radio-friendly przebojowości. Lepiej słuchać tego w całości, niż próbować wycinać single. Ci, którzy spodziewają się po tej płycie kolejnego klonu Florence and the Machine, zawiodą się więc. I nie jest pewnie, że Komasa po prostu nie potrafi napisać chwytliwego przeboju spod znaku - nie przymierzając - Meli Koteluk. Prędzej słychać, że po prostu jej na tym nie zależy. Że misterne tkanie nastroju liczy się tu bardziej, niż hop-do-przodu-radiowy refren. To godne szacunku, ale jednocześnie sprawia, że ku końcowi album troszeczkę męczy.
Ciepłe wieczory, werandy, Martini i valium. Gdzieś to wszystko jest na tej płycie. I jeśli debiutuje się nagraniem tak udanym, strach pomyśleć co będzie dalej. Miejmy nadzieję, że Komasa nie każe na czekać za długo i że kolejne wydawnictwo nie będzie wyłącznie klonem debiutu. Póki co jest bardzo dobrze.
Mary Komasa "Mary Komasa", Warner Music Poland
7/10