"Jest tylko jeden grzech - głód"
"Ameryka staje się obecnie coraz głupsza i głupsza... Oszalały kapitalizm oznacza chciwość we wszystkim, kultura stała się produktem, produktem przemysłu rozrywkowego, dlatego wszystko musi być sprowadzone do najniższego wspólnego mianownika" - mówi Elisabeth Fischer, wokalistka kanadyjskiego zespołu DarkBlueWorld.
Formacja w maju 2008 roku wydała swój debiut, zatytułowany po prostu "DarkBlueWorld". Na płytę powinni zwrócić uwagę sympatycy cohenowskiej melancholii, rocka spod znaku King Crimson czy Porcupine Tree i psychodelii Jefferson Airplane. Z Elisabeth Fischer rozmawiała Aneta Sadurska-Kurowska.
Skąd nazwa zespołu Dark Blue World? Czy wzięłaś ją od tytułu jednego z utworów czy też ma to jakieś inne, specjalne znaczenie?
Właściwie to jest jedno słowo, DarkBlueWorld. Złożyłam to razem, bo mi po prostu dobrze brzmiało... Świetnie oddaje barwę, nastrój... a także moją cokolwiek apokaliptyczną wizję ludzkości. I jest rytmiczne, dobrze się wymawia.
Opowiedz mi o swojej przeszłości: o twojej karierze poetyckiej w Kanadzie, o twojej historii muzycznej, pracy z byłym perkusistą Dotsów Ryanem Moore i o innych rzeczach, które mogłyby nas zainteresować.
Zaczęłam jako artystka wizualna, malarka. Studiowałam to na akademii sztuk pięknych. A później, kiedy wybuchł punk rock, moi przyjaciele artyści postanowili założyć zespół rockowy. Byłam wtedy z basistą, więc mogłam bez trudu pożyczać gitarę basową - w ten sposób stałam się muzykiem i grałam na basie w zespole, w którym nikt nie umiał grać (śmiech).
Uczyliśmy się grać na instrumentach, tworząc nasze piosenki, bo chodziło nam tylko o wyrażenie naszego zaangażowania w sprawy świata, ludzkości, nieludzkości. Wojen, okrucieństwa, niesprawiedliwości, nędzy. Ale i szczerego piękna, nie mdłej papki muzyki komercyjnej.
Cóż, teksty piosenek wychodziły ze mnie same i wkrótce zaczęłam pisać ich zbyt dużo, by jeszcze móc grać na basie... Więc zamiast tego zaczęłam śpiewać. I dzięki temu co śpiewałam, a może jak śpiewałam, zaczęli przychodzić dobrzy, zawodowi muzycy. W ten sposób to się zaczęło, mój pierwszy prawdziwy zespół: Animal Slaves.
Stał się moim życiem na następne mniej więcej 10 lat. Muzykę tworzyliśmy wspólnie, ja zaś pisałam teksty, śpiewałam, grałam na klawiszach, projektowałam okładki i plakaty. Jeździliśmy w trasy po Kanadzie i USA w starym zdezelowanym pickupie, często spaliśmy na podłodze u spotkanych w trasie ludzi. Oszczędzaliśmy każdy grosz, żeby móc wydawać płyty. Wydaliśmy EP-kę i album; teksty piosenek przyniosły mi uznanie jako poetce. Ale takiej, której wiersze zawsze były na okładkach moich płyt.
Ryan Moore był naszym fanem odkąd skończył 13 lat. Więc kiedy odszedł nasz basista, po prostu przyszedł na jego miejsce... drugie wcielenie Animal Slaves. Wydaliśmy album na CD w 1990 roku i Ryan przeniósł się do Holandii by grać w Legendary Pink Dots. A ja rozglądałam się wokół i stwierdziłam, że cała scena muzyczna zaczęła się rozpieprzać i korumpować. Każdy myślał tylko o komercyjnym sukcesie, a mnie to najmniej interesowało.
Więc postanowiłam na jakiś czas skupić się na moim malarstwie i pisarstwie. Zajęło mi to kilka następnych lat. Miałam kilka wystaw w galeriach, a później zainteresowałam się komputerami i multimediami. Bardzo wcześnie wsiąkłam w internet - w 1993 roku zaprojektowałam i redagowałam jedną z pierwszych stron internetowych: magazyn o sztuce i literaturze NWHQ. Dzięki temu zauważono moje teksty i opublikowano w wielu tradycyjnych magazynach literackich.
Ale muzyka cały czas mnie nurtowała i w pewnym momencie po prostu musiałam znowu zacząć śpiewać. Zaproszono mnie do udziału w koncercie pieśni Bertolda Brechta i to była rewelacja, zarówno od strony poetyckiej jak i muzycznej. Nagle poczułam się - nie wiem jak to wyrazić - znacznie pewniej i bliżej związana z moimi obsesjami muzycznymi i poetyckimi.
I w czasie tej pracy, a także słuchając rozmaitej muzyki - Tom Waits, Leonard Cohen, wiesz, ci wszyscy wielcy, oraz niektórych wykonawców jazzowych jak Cassandra Wilson czy Nina Simone, odkryłam prawdziwe subtelności interpretacji. Bo śpiewanie w zespole art-punkowym to był bardziej wrzask niż śpiew, liczył się maksymalny efekt melodramatyczny (śmiech). Ale kiedy w końcu mogłam usłyszeć siebie samą, zapragnęłam modulować swój głos tak, żeby lepiej wyrazić subtelności... ludzkich doświadczeń.
Wtedy, zachęcona przez kilku muzyków, zdecydowałam się założyć nowy zespół. Tak powstał DarkBlueWorld.
Mówiłaś, że pochodzisz z rodziny węgierskich Żydów. Jak twoje węgierskie i żydowskie, a ogólniej wschodnioeuropejskie pochodzenie wpłynęło na twoją poezję i muzykę? W twoich utworach nie ma bezpośrednich odniesień do tych spraw, ale dekadencki, melancholijny nastrój twoich utworów przywodzi na myśl raczej zmierzchające imperium Habsburgów niż sztucznie szczęśliwą współczesną Amerykę.
Tak, moje korzenie są węgierskie, tam się urodziłam jako jedyne dziecko węgierskich Żydów. Potem staliśmy się uchodźcami i żyliśmy w wielu krajach, a osiedliśmy w Kanadzie, gdy miałam 14 lat.
Czy węgierskie pochodzenie wpłynęło na moja muzykę? Z całą pewnością. Oboje moi rodzice należeli do nielicznych cudownie ocalonych z Holocaustu, a wspomnienia o tych niezwykłych wydarzeniach wciąż tkwią głęboko w pamięci wschodnioeuropejskich Żydów.
Węgierscy Żydzi byli głęboko zasymilowani z miejscową kulturą. Jak dziecko mój ojciec uwielbiał stare węgierskie melodie, mógł je nucić cały dzień. W rezultacie moje intuicyjne podejście do melodii - a musisz pamiętać, że robię wszystko ze słuchu, bo nie mam muzycznego wykształcenia - różni się nieco od podejścia osób anglojęzycznych od urodzenia.
Każdy język ma swój specyficzny rytm i melodykę - a wierzę, że mowa, którą się posługujesz w pierwszych 10 latach twojego życia w znacznym stopniu kształtuje twój umysł - i choć obecnie moim pierwszym językiem jest angielski, nie ucieknę od tej węgierskiej nuty w mojej duszy.
Ale żyłam w tak wielu krajach, mówiłam w tylu językach... Jak już wspomniałam, w rezultacie wszystko ma wpływ na wszystko. Oczywiście, takie dzieciństwo jak moje może kształtować człowieka na wiele sposobów, jednak dla mnie najważniejsze jest uczulenie na wszelkie przejawy rasizmu, ksenofobii, seksizmu.
Ludzka nieludzkość, hipokryzja, kłamstwa, którymi karmi się ludzi, a oni je bez protestu przełykają. Wszystko to zabija ludzi na całym świecie, po dziś dzień... I nie można wiele pomóc, można jedynie dostrzec i wskazać... Silni zabijają słabych, bogaci pożerają biednych. A w tym czasie świat rozpada się z powodu chciwości.
Wiesz co? Jest tylko jeden grzech, a tym grzechem jest...głód. Że ludzie wciąż głodują... to jest grzech. A jako wojująca ateistka myślę również, że etyka i moralność nie może być narzucana z góry... czy jest to polityka czy religia. A po to, żebyśmy przetrwali jako rasa, nie potrzebujemy gorących porywów, wystarczy, żebyśmy po prostu dokładnie przemyśleli nasz stosunek do innych i dzięki temu stali się dla nich po prostu lepsi, w naszym dobrze pojętym interesie.
Krótko: widząc, dokąd prowadzi dotychczasowe podłe zachowanie ludzkiego gatunku, myślę, że jest to jedyna droga przetrwania.
Rozpacz, złość... na pewno je odczuwam i wyrażam. A chcę bez obaw wyrażać wszystko co czuję. Ale wyrażam także podniecenie, radość. Hej, uwielbiam dobre kawały, lubię myśleć, że czasami równoważę ciężką zawartość humorem... powiedzmy, ironiczną grą słów w odpowiednio dobranej frazie, no nie wiem, chichotem, śmiechem... hej, nie jestem całkiem ponura.
A jest jeszcze ekstatyczne przeżywanie muzyki, zatracania się w muzyce, w graniu...czasami to jest właśnie najbardziej niezwykłe.
Powiedz mi coś o okładce. Dlaczego ten obrazek? Pokazuje nieskończoną rozpacz i smutek. Czy tak się czułaś tworząc te piosenki?
Tak, może rozpacz i smutek, ale też radość i ekstazę. To jest rysunek, który zrobiłam z fotografii, na jaką natrafiłam w starym magazynie ilustrowanym. To było zdjęcie starej hiszpańskiej Cyganki śpiewającej flamenco - w czasie występu. Kiedy je zobaczyłam, pomyślałam sobie: yeah, to jest to, to właśnie jest to, co lubię.
Jest wiele podobieństw między tobą a Leonardem Cohenem. Oboje macie żydowskie korzenie, oboje byliście uznani jako poeci zanim zaczęliście profesjonalnie tworzyć muzykę. Jest też sporo podobieństw w nastroju, zarówno w muzyce jak i tekstach. Czy Cohen jest twoją główną inspiracją?
Inspiracją chyba nie jest, chociaż naprawdę lubię niektóre jego albumy. Lubię też jego książkę "Piękni przegrani". Ale jest wielu innych pisarzy, którzy wpłynęli na mnie znacznie bardziej, jeżeli nie w warstwie poetyckiej, to w opisywanych przeze mnie historiach.
W odróżnieniu od Cohena, ja zaczęłam pisać i tworzyć muzykę mniej więcej w tym samym czasie. Na początku każda rzecz, którą napisałam, stawała się piosenką. Każda! Nigdy nie publikowałam tomików, cała moja poezja jest w moich albumach płytowych.
Na samym początku moją główną inspiracją był prawdopodobnie Celine. Uwiebiałam go wtedy jak nikogo innego.
Słuchając twego debiutu, zauważam podobieństwo nastroju do Pink Floyd. Nawet twoj gitarzysta solowy brzmi nieco po "gilmourowsku". Także smutne i rozwiewające iluzje teksty przypominają mi "Time" czy "Brain Damage". Czy wpłyneli oni jakoś na ciebie? Powiedz mi o innych fascynacjach i inspiracjach muzycznych.
Wiesz, nigdy nie słuchałam zbyt dużo Pink Floyd, więc raczej wątpię, żeby mogło to być jakąś bezpośrednią inspiracją w mojej pracy. Ale zawsze pracuję z grupą muzyków, więc ich upodobania także mają wpływ na całość. Ale nie sądzę, żeby którykolwiek z nich był fanem Pink Floyd.
Na naszej płycie współpracuję z Ronem Samworthem i Tony Wilsonem. Obaj są muzykami ze sceny avant-jazzowej w Vancouver. Ron lubi także czysty pop, a Tony uwielbia starego bluesa. Ja zaś przyszłam ze sceny alternatywnej, z okolic punk rocka. Ustaliliśmy na pewno, że zespołem, który wszyscy lubimy jest King Crimson.
Kiedy się słucha twojej płyty, nie robi ona wcale wrażenia debiutu. Wyrafinowane i interesujące aranżacje, absolutnie profesjonalne granie, perfekcyjna produkcja. Chociaż podstawowe instrumentarium jest klasycznie rockowe (gitary, bas, perkusja), nie brak fantastycznych, nastrojowych fragmentów granych gościnnie na akordeonie czy trąbce, a zwłaszcza skrzypcach i wiolonczeli. To nadaje muzyce bardzo specjalny, progresywny klimat. Powiedz mi coś o swoich muzykach, jak mogą być tak piekielnie dobrzy?
Oczywiście, że są dobrzy!!! Muzycy, z którymi gram inspirują mnie, więc mogę grać tylko z inspirującymi muzykami. A tutaj w Vancouver, z powodu dużej odległości od tak wielu rzeczy, rozwinęła się niezwykle interesująca lokalna scena muzyczna. Jestem jej częścią, stałam się nią w naturalny sposób. Mógłbyś powiedzieć, że mnie adoptowali (śmiech). Pomimo, że to co robię znacznie odbiega od tego, co oni grają na co dzień.
Może tak jest z powodu mojego artystycznego wykształcenia. Mój mózg pracuje osobliwie, konceptualnie... myślę, że to czyni ze mnie dobry katalizator twórczych procesów w każdej grupie muzyków z którą pracuję. Oryginalna całość artystyczna - to jest to, o co w tym wszystkim chodzi. A każdy, z muzykami sesyjnymi i dźwiękowcem włącznie, jest tej całości integralną częścią.
Zawsze myślę, że mam dużo szczęścia, bo doskonali muzycy sami chcą ze mną pracować. I nigdy dla pieniędzy... hej, nigdy ich nie miałam... po prostu dla sztuki.
Niezależnie od muzyki, co jest ważne i inspirujące dla ciebie (film, sztuki wizualne). Kilka razy mi mówiłaś, że lubisz europejską kulturę i czujesz się tu jak w domu. Czy dają o sobie znać twoje korzenie czy coś jeszcze?
Ważna jest dla mnie literatura. Wielcy pisarze rozwijają własny, unikalny język, tak jak wielcy malarze. Dla mnie, język sam w sobie jest muzyką. Może to jest wszystko jednością, wszystko jest sztuką, a dyscyplina, w której ktoś chce wyrażać siebie jest nieistotna.
A Ameryka staje się obecnie coraz głupsza i głupsza... Oszalały kapitalizm oznacza chciwość we wszystkim, kultura stała się produktem, produktem przemysłu rozrywkowego, dlatego wszystko musi być sprowadzone do najniższego wspólnego mianownika. Zobacz, kogo oni wybrali na prezydenta... głupka, imbecyla. To naprawdę wiele mówi o aspiracjach tych ludzi. A my tu w Kanadzie jesteśmy pod ich wielkim wpływem. Jesteśmy za blisko, żeby od tego uciec.
Mam przekonanie, może i błędne, że w Europie ciągle jeszcze istnieje pewne zrozumienie, można nawet powiedzieć uwielbienie...poezji. Wciąż pamiętam jedną z moich podróży na Węgry, kiedy stara kobieta, zwykła pracująca osoba, otwierała coraz to nowe tomiki poezji i mówiła do mnie: spójrz na to, w pewnym momencie uratowało mi życie, naprawdę.
A według mnie, poezja właśnie tyle powinna w życiu znaczyć. Nie sztuka dla elit, ale coś dla każdego. Ekspresja ludzkiego doświadczenia, duszy, prawdziwego piękna, a nie powierzchownego dziadostwa, jakie oferuje przemysł rozrywkowy. To nas trzyma, to nas chroni przed poddaniem się temu, co w nas najgorsze. Może jestem głupia czując w ten sposób. Ale wciąż uważam, że w Europie znajdzie się więcej podobnie myślących głupców.
Mamy pewne problemy z radiami, gdy idzie o twoją muzykę. Wiele z nich ją odrzuca, bo jest według nich zbyt melancholijna i smutna, a ludzie potrzebują wesołych piosenek. Przypuszczam, że gdyby Cohen rozpoczynał karierę muzyczną dziś, miałby poważne kłopoty. Co myślisz o dzisiejszych massmediach pompujących w ludzi to sztuczne poczucie szczęścia i czyniących z nich w ten sposób swego rodzaju duchowe kaleki niezdolne do stawienia czoła prawdziwym problemom życia?
Cha, cha, przeczytaj co powiedziałam wyżej. Ale wiesz, o tym można by powiedzieć dużo więcej. Że ludzie się boją, a w rezultacie chcieliby schować się w mysią dziurę przed tym, co ich przeraża. Pragną łatwej pewności, placebo, miękkiej wyściółki, komfortu. Ze strachu przed własną śmiertelnością kupują ładne banały.
OK, mogłabym tak godzinami. Ale może już dosyć na dziś. Może udało mi się choć trochę pokazać kim jestem.
Dziękuję za rozmowę.
(Na podstawie materiałów promocyjnych Big Blue Records.)