Janusz Panasewicz: To nie tylko muzyka, to styl życia
Kto wie więcej o byciu idolem niż idol? Nic dziwnego, że to właśnie Janusz Panasewicz został jurorem w nowej, odświeżonej edycji "Idola".
Na polskiej scenie obecny od 35 lat. Niekwestionowana legenda, głos, którego słuchają kolejne pokolenia. Janusz Panasewicz, lider Lady Pank, o show-biznesie wie wszystko. Chętnie się tą wiedzą podzieli najpierw z nami, a potem z tymi, którzy zdecydowali się wziąć udział w kolejnej edycji "Idola". I obiecuje, że postara się nikogo nie skrzywdzić.
Kiedy na początku lat 80. dostałyśmy z siostrą adapter, dwa pierwsze single, które kupiłyśmy, to były "Mniej niż zero"/"Pokręciło mi się w głowie" i "Mała Lady Pank"/"Minus 10 w Rio". Wciąż je mam.
Ależ to sam początek! Pamiętam je, szkoda, że ich nie przyniosłaś, chętnie bym je znowu zobaczył. Moje zostały u mamy. Tyle lat minęło, a cały czas te utwory gramy.
I nie macie ich czasem dosyć?
Staram się o tym nie myśleć, bo to ważne piosenki dla wielu ludzi. Gdybym poszedł na Stonesów i nie zagraliby "Satisfaction", to byłbym zawiedziony. Pewnie dla wielu ludzi byłoby tak, gdybyśmy my pominęli np. "Mniej niż zero".
Na pewno. Skoro jesteśmy przy koncertach - policzyłeś kiedyś, ile ich zagrałeś?
Ostatnio syn mnie o to zapytał, więc się zastanowiłem i wyszło mi, że na scenę wyszedłem około 5 tysięcy razy. Kiedyś graliśmy po trzy koncerty dziennie, to było wykańczające, dziś już nikt tak nie robi, ale i tak dajemy ponad sto występów rocznie. Mało kto tyle gra, więc bardzo się z tego cieszę. To za każdym razem przeżycie. Kiedyś był większy luz, ale dzisiaj ludzie przychodzą z telefonami, nagrywają, pokazują to w sieci, więc człowiek się bardziej mobilizuje, żeby potem nie było wstydu.
A to nie wstyd, że mieliście szansę zagrać koncerty z Madonną, ale wasz menedżer uznał, że to za mała gwiazda?
Banalna sprawa. Promowaliśmy w USA naszą pierwszą płytę, to był 1986 rok. W Los Angeles zagraliśmy koncert dla ludzi z branży. Spodobaliśmy się menedżerowi Madonny, która akurat wtedy była bardzo na topie. No i on właśnie zapytał naszego amerykańskiego menedżera, czy nie chcielibyśmy zagrać jako jej support na trasie koncertowej. Na co nasz odpowiedział: "A kto to jest ta Madonna? Lady Pank nigdy nie będzie grał przed nikim supportów!". Do dziś nie wiem, czy zrobiliśmy dobrze.
Czy tyle lat na scenie procentuje dzisiaj finansowo?
Gdyby na początku lat 80. w Polsce był kapitalizm, prawdopodobnie bylibyśmy bardzo, bardzo, bardzo bogaci. Na Zachodzie jest tak, że ktoś nagra jeden przebój i żyje sobie z niego na przyzwoitym poziomie. Ja nagrałem ich 100 i muszę cały czas pracować. Oczywiście cały czas mi się chce. Wtedy mogliśmy tych płyt sprzedawać miliony, jedyne, co nas ograniczało, to... masa bitumiczna, z której robiono płyty. Produkowano jej za mało i nie starczało na więcej. Dzisiaj masa jest, ale takich ilości płyt już nikt nie sprzedaje. Myślę, że jesteśmy zespołem przyzwoicie wynagradzanym, choć to nie jest top światowy. Jasne, chciałbym, żebyśmy zarabiali tysiąc razy lepiej, ale jest jak jest, dużo gramy i nie mogę narzekać, jestem bardzo zadowolony z poziomu życia.
Dzisiaj jako juror "Idola" ty oceniasz poziom innych. Jakie masz wrażenia po etapie castingowym?
Jest parę osób, które bardzo mi się podobają. W moim mniemaniu trochę za mało jest freaków, czyli dziwnych ludzi z wyjątkową osobowością. Wolę jak jest ich więcej, bo to ciekawsze dla widzów. Ale poziom muzyczny jest przyzwoity i tzw. prawdziwków też kilku się znalazło.
Jak się odnalazłeś w jury?
Z Ewą Farną i Wojtkiem Łuszczykiewiczem spotykamy się na wspólnych koncertach, nie znałem tylko Eli Zapendowskiej. Jest bardzo mądrą kobietą, z dużym dystansem do siebie i ludzi, ma taki swoisty sposób bycia, który mi bardzo odpowiada.
Czasem pewnie musisz być niemiły - masz problem z krytykowaniem?
Nie jest łatwo mówić komuś prawdę, wiedząc, że ktoś wiąże nadzieje z tym, co usłyszy. Muszę brać pod uwagę jego zaangażowanie, przypomnieć sobie, jaki ja byłem, kiedy zaczynałem, i jak ważne było dla mnie to, co ktoś o mnie mówił. Kiedy miałem jakieś 13 lat, jeszcze na Mazurach, śpiewałem w zespole. Wydawało mi się, że nieźle, bo ludzie mnie słuchali. Obok salki, w której ćwiczyliśmy, był teatr Meluzyna. Jego dyrektor, Stanisław Miedziewski, powiedział kiedyś do mnie: "Może ty i śpiewasz, może ludzie cię lubią, ale Ewą Demarczyk to ty nigdy nie będziesz!". Nie zapomnę tego do końca życia. Spotkałem go po wielu latach, kiedy już byłem znany, spojrzałem na niego i powiedziałem: "Ewą Demarczyk nie zostałem, ale sobą tak!".
Bycie idolem dzisiaj i 30 lat temu to chyba dwie zupełnie inne rzeczy?
Pewnie. Początek lat 80. to szczególny czas w polskiej muzyce - wtedy grały m.in. Oddział Zamknięty, Republika, TSA... Myśmy mieli świadomość, że jesteśmy popularni i ważni dla ludzi, często wtedy rozmawialiśmy o tym, co śpiewamy, gadaliśmy o ludziach, o tym, co w branży, to była ciągła wymiana. Nawet jeśli byliśmy idolami, to dla ludzi byliśmy kimś realnym, kogo można było dotknąć, żyliśmy w tym samym systemie, chodziliśmy do tych samych sklepów, nie mieliśmy samolotów, nie jeździliśmy limuzynami, bo ich wtedy nie było, wszyscy mieliśmy mniej więcej to samo. Dziś co pół roku rodzi się nowy idol, bardziej patrzy się na jego powierzchowność, wtedy ważne było to, co jest w środku. To nie była tylko muzyka, to był styl życia.
I specyficzny image...
Stworzyła go Aleksandra Laska. Kiedyś u niej w domu robiliśmy zdjęcia do pierwszego plakatu, biało-czarnego. To były najlepsze zdjęcia, jakie mieliśmy, świetnie wyglądaliśmy. To Ola wymyśliła nasze czarne makijaże, koszulki w paski, wszystko takie wyraziste. Dziś wszystko można sobie kupić, ale wtedy każdy gadżet trzeba było zdobywać, w sklepach nie było nic, liczyła się pomysłowość. Na przykład łańcuch, który miałem na szyi, to była obroża psa Oli - z tyłu zwisała mi smycz. Tak się kreowało idoli!
"Idol" przed startem
Wspomniałeś o stylu życia, więc muszę zapytać - kto wtedy najbardziej imprezował?
My chyba mniej, na nasze konto imprezowali inni - TSA, Oddział - a potem było, że to my. Kiedyś opowiadał mi Skiba, że pojechali z Big Cycem nad morze, to było jakieś 20 lat temu i też w hotelu zrobili jakąś zadymę. Kiedy policjant ich zapytał, kim są, powiedzieli: Lady Pank! Więc tak to wyglądało. Przyjęliśmy na klatę wszystkie uciążliwe zachowania zespołów rockowych i ten garb nosimy do dzisiaj! Ale lubimy naszych kolegów...
No tak "Hotelowe życie wiele pokus ma..."
Wstajesz o ósmej rano na śniadanie, a pod twoim pokojem już czeka 5 chętnych dziewczyn. Jak się tam dostały, kto je wpuścił, nie wiadomo! To były hipisowskie, wariackie czasy.
Dzisiaj hotelarze już się Was nie obawiają?
Nie, nie mamy żadnych problemów. Czasem ktoś faktycznie pyta, czy będziemy grzeczni. Ten zespół nigdy pokorny nie był i nie będzie, ale zadym nie robimy, bo już nam się nie chce. Swoje zrobiliśmy. Czekamy na godnych następców.
Fani byli wszędzie, pewnie trudno było się od nich odczepić?
Mieszkałem jeszcze wtedy na Mazurach - tłumy koczowały pod moim domem, pod domem matki, ludzie wiedzieli, gdzie chodzę na plażę, w jakich knajpach jadam. Kiedyś wydawało mi się to uciążliwe, ale teraz dostaję zdjęcia z tamtych czasów i dzięki nim odbywam fajne, sentymentalne podróże, które bardzo mi się podobają. Zresztą, lepiej ich dzisiaj rozumiem. Ostatnio byłem z synami w Wiśle i oglądaliśmy skoki narciarskie. Syn uwielbia Noriakiego Kasai, trzymał nawet taki plakat z napisem: "I Love You, Kasai!" i liczył, że dostanie autograf. Ale Japończyk słabo skoczył, więc się szybko oddalił, a syn był bardzo zawiedziony. Opisałem tę historię na Facebooku i natychmiast dostałem komentarze: "Fajnie się czeka na autograf, co? A ja na Twój czekam od ’83 i ciągle go nie mam! A stój tam sobie, chłopie!".
Rozmawiała Ewa Gassen-Piekarska
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***