"Gitary są jak dzieci"
"Zarozumiały buc, nadęty burak, egoistyczny chwalipięta, małostkowy ignorant". Tak o szwedzkim wirtuozie gitary czasem wyrażali się dziennikarze, którzy przeprowadzali z nim wywiad. Nastawiony na powyższe postawy przygotowałem pytania, które chciałem zadać i odpuściłem sobie cenzurowanie tych pytań tylko z uwagi na to, że na niektóre z nich artysta nie lubi odpowiadać. Padły wszystkie, jak leci, a w trakcie rozmowy pojawiły się też całkiem nowe. Po tym blisko półgodzinnym przesłuchaniu mogę śmiało stwierdzić, że Yngwie nie ma nic wspólnego z powyżej cytowanymi określeniami. Być może moi koledzy po fachu trafili na zły dzień gitarzysty, albo nie zaistniała chemia tak jak w tym przypadku. W moim odczuciu Malmsteen to wielki artysta, którego należy szanować za to co zrobił i robi, zarówno dla muzyki rockowej jak i dla popularyzacji samej gitary elektrycznej. Z Yngwie Malmsteenem rozmawiał Piotr Brzychcy z magazynu "Hard Rocker".
HR: Słuchałem nowej płyty. Jestem w szoku i gratuluję, udało ci się nagrać naprawdę świetną płytę. A z jakim spotykasz się reakcjami i opiniami na temat nowego krążka?
Bardzo mnie to cieszy, dziękuję. Opinie są znakomite, chyba się tego nie spodziewałem. Wiesz, rzecz w tym, że ten album powstawał nieco inaczej niż dotychczasowe produkcje. Wcześniej to było tak, że piszesz piosenkę, wchodzisz do studia i nagrywasz, później miksujesz ją i jedziesz w trasę. Tym razem napisałem utwory, wszedłem do studia razem z moim perkusistą, z którym nagraliśmy perkusję na żywo, w trasie. Brzmiało to trochę inaczej, więc weszliśmy później do studia, dograłem gitary, basy i klawisze, a potem znowu wróciliśmy na trasę, graliśmy w takich miejscach jak Istambuł, Rosja i kilka innych miejsc. Po powrocie ponownie nagraliśmy to jeszcze inaczej. Zdałem sobie w końcu sprawę, że utwory takie jak "Death Dealer" albo "Live To Fight Another Day" i większość, które powstały na tej płycie, potrzebują czegoś innego. Napisałem teksty i całą resztę. Powstawanie tego albumu to naprawdę długi proces. Zacząłem pracować nad materiałem jakieś półtora roku temu, ale w międzyczasie trwała normalna praca, koncerty, wiesz jak to jest.
HR: To mówisz, że kto napisał większość tekstów?!
Ja napisałem wszystko. Wszystkie teksty, wszystkie melodie, wszystkie aranżacje, wszystko na tym albumie jest mojego autorstwa, każda najmniejsza rzecz.
HR: Twoja gitara na w poszczególnych utworach nabrała jakby nowego wymiaru. Dużo jest solowych gitarowych wolnych melodii, jakby zupełnie innych niż w przypadku poprzednich twoich produkcji. Jakie różnice wskażesz pomiędzy tym co stworzyłeś do tej pory, a tym co znalazło się na "Perpetual Flame"?
Nie podchodziłem do tego albumu jakoś inaczej niż do poprzednich produkcji. Pozwalam po prostu rzeczom się dziać, przychodzą one naturalnie. Gitara jest ta sama. Tym razem wyszło tak, że gitara jest wolniejsza, bardziej pływa.
HR: Tim "Ripper" Owens to genialny wokalista, udowodnił to w Judas Priest, później w Iced Earth, a teraz dodał tyle energii do twojej muzyki, że naprawdę wyskoczyłem z butów jak to wszystko usłyszałem. Jak doszło do waszej współpracy?
Tak jak mówiłem, kiedy zacząłem pisać piosenki, zaczęły nabierać formy, teksty muzykę i linie wokalne napisałem sam, wtedy zdałem sobie sprawę, że Doogie nie zrobi tego w ten sposób jaki bym oczekiwał.
HR: No właśnie, miałem zamiar zapytać cię, o Doogie Whitea, czy wasza współpraca została przerwana tylko na czas powstawania tego projektu?
Doogie ma inny rodzaj głosu, nie taki jakiego tutaj potrzebowałem. Chciałem żeby to brzmiało, tak jak to słychać na albumie. Od początku nie myślałem o kimś konkretnym, wiedziałem tylko jakie brzmienie chcę uzyskać. Wtedy ktoś wspomniał Rippera, posłuchałem go trochę i stwierdziłem, że on mi odpowiada. Spotkaliśmy się, popróbowaliśmy i fajnie to zabrzmiało.
HR: Widziałem prawdopodobnie wasz pierwszy występ razem, podczas muzycznych targów Musikmesse we Frankfurcie w tym roku...
Tak, to był nasz pierwszy raz.
HR: Zauważyłem, że nieźle się bawicie. Jak oceniasz tamten wieczór i ogólnie koncertowanie w składzie z Ripperem?
Tak, tamten wieczór był świetny, od tego czasu zagraliśmy masę koncertów w całej Europie, potem jeszcze trzy w Stanach, co jest bardzo dobrą rzeczą, co mogę więcej powiedzieć, świetnie.
HR: Co inspirowało cię do tego stworzenia "Perpetual Flame"? Były jakieś wyjątkowe okoliczności, które przyczyniły się do powstania tych utworów?
Z pisaniem to jest tak, że muzyka powstaje bardzo spontanicznie. Biorę gitarę, widzę coś w Tv, myślę o, to jest świetne i gram. Mam 2 studia, mam ten luksus, że mogę sobie siedzieć i pisać kiedy mi się podoba. Nagrywam takie małe demka, żeby zapisać pomysły, których mam mnóstwo, zalegają w całym pomieszczeniu. Potem wchodzę z perkusistą do studia, takiego wielkości pokoju, nagrywamy z perkusją, dogrywam basy, a potem zabieram to wszystko do drugiego studia i pracuję nad materiałem. Tak to wygląda jeśli chodzi o muzykę, a teksty nie mają jakiejś określonej formy, tematu, mogą być zainspirowane książką, jakimś osobistym doświadczeniem, wszystkim. Na przykład, jeden kawałek "Red Devil" jest o moich Ferrari, jestem totalnym świrem na punkcie Ferrari, więc napisałem o nich utwór. "Magic City" jest o Miami, gdzie mieszkam, bo kocham to miasto, naprawdę magiczne, tak się o nim mówi. "Death Dealer" jest na podstawie "The Damnation Game" Cliva Barkera.. Tak na prawdę inspiracje czerpię ze wszystkiego. Poświęcam tekstom naprawdę mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo czasu, zatracam się. W przeciwieństwie do muzyki, solo gitarowe powstaje w 2 minuty, jest to bardziej naturalne dla mnie.
HR: No cóż, życie jest inspirujące samo w sobie...
O tak.
HR: Czy skład twojej grupy możesz określić jako stabilny, czy wciąż szukasz nowych muzyków? Zauważyłem, że perkusista Partyk utrzymuje się przy tobie od dłuższego czasu, pozostali muzycy jednak zmienili się całkowicie.
Wiesz, nie decyduję o tych rzeczach. To jakoś samo wychodzi. Sęk w tym, że ja pracuję troszkę inaczej niż robi to większość. Podchodzę do tworzenia bardziej jak kompozytor muzyki klasycznej. A oni pisali partie dla wiolonczeli, skrzypiec, altówki, instrumenty perkusyjne, basy, wszystkie instrumenty. Albo jak malarze. Malarz tworzy każdy fragment obrazu. I to właśnie robię, tyle, że w konwencji rockowej. Wielu ludzi tego nie rozumie, uważają, że to dziwne, może i jest, ale zawsze kiedy nie tworzyłem czegoś sam od początku do końca, byłem bardzo nieszczęśliwy. Takie podejście oznacza dla mnie oczywiście o wiele, dużo więcej pracy niż musiałbym włożyć. Mógłbym przecież pozwolić komuś zaśpiewać swoją część, a ja dograłbym solo i cześć. Ale ja tak nie robię. Jestem bardzo ciężko pracującym człowiekiem, bardzo krytycznym w stosunku do własnej pracy. Jeśli stworzę coś, co ci się podoba, wtedy jestem szczęśliwy, jeśli ci się nie podoba, możesz o to obwiniać mnie, bo nikt inny nad tym nie pracował, tylko ja. Kiedy umrę, to jest wszystko co po mnie pozostanie, to na co pracuje to moja spuścizna, to po to tu jestem, żeby robić to co robię, więc gdybym robił to połowicznie, nie czułbym się z tym dobrze, nie miałbym poczucia spełnienia. Dlatego właśnie robię wszystko. Tego właśnie czasem niektórzy nie rozumieją.
HR: To jest to co nazywam prawdziwym artyzmem, fantastyczne.
Wiesz, to wymaga ogromnie wiele pracy, naprawdę, dużo więcej niż większość ludzi chciałaby temu poświęcić, ale ja nie czuję się spełniony dopóki tego nie zrobię. Dlatego właśnie tak postępuję, sam robię dokładnie wszystko. Nie chcę tutaj kwestionować talentu czy umiejętności muzyków z którymi pracuję, Patricka czy Dereka Sheriniana. Ale jeśli chodzi o proces twórczy, to tylko moja działka.
HR: Ile masz dziś gitar? Czy wciąż kupujesz nowe (śmiech)? Kiedyś czytałem, że jednym z twoich postanowień noworocznych jest "nie będę kupował więcej nowych gitar" (śmiech)
(śmiech) W zasadzie nie wydaję już pieniędzy na kupowanie nowych gitar. Wszystko wydaję na moje auta. Ferrari.
HR: Więc już ani jednej nowej w najbliższej przyszłości?
Nie lubię nowych, podobają mi się stare Ferrari.
HR: Pytam o gitary (śmiech).
(śmiech) Nie wiem, mam ich tak dużo, nie potrzebuję więcej. A moje Ferrari są jak pasja. Mam aktualnie 3, ale chciałbym mieć więcej. One są dla mnie jak... jakby to powiedzieć...
HR: Jak dzieci?
Tak, dokładnie.
HR: Fantastycznie, a co do gitar, z pewnością w twojej kolekcji są jakieś wyjątkowe i unikatowe egzemplarze. Czy możesz o nich opowiedzieć?
Masz pewnie na myśli nowe sygnatury Fendera. Robią dla mnie 2 nowe rzeczy. Nawiązanie do strata "The Duck", wizualnie identyczne. Przez lata używałem tych długich wioseł, zrobiono w sumie 100 takich egzemplarzy, co jest przerażające, nie wiem jak oni potrafią zrobić coś takiego, ale zrobili, są identyczne, każde zadrapanie, każdy najmniejszy przerdzewiały element jest taki sam. Przepiękne gitary.
HR: Yngwie, dawniej byłeś wielkim fanem purpurowych dźwięków i blackmore'owej stylistyki, nigdy nie ukrywałeś też fascynacji gitarą Hendrixa, uważając go za "Jezusa gitary elektrycznej". Jak teraz z perspektywy absolutnie dojrzałego muzyka oceniasz te dawne inspiracje. Czy one wciąż mają na ciebie wpływ?
Nie, nie szczególnie. Były z pewnością, kiedy byłem małym dzieckiem, może pięcioletnim i miałem swoją pierwszą gitarę. Pierwszy album jaki dorwałem mając 8 lat, to było Deep Purple "Fireball". Dorastałem w Szwecji, w latach 70-tych, wiele tego tam nie było, więc kiedy usłyszałem "Made In Japan" Deep Purple, to było jak kosmos. Byłem małym dzieciakiem, to było dla mnie niesamowite. Hendrixa podziwiam głównie za efekty wizualne, to co potrafił zrobić z gitarą, pamiętam to podpalenie gitary, nie miał na mnie jednak jakiegoś ogromnego wpływu. W wieku czternastu lat, co jest powszechnie znanym faktem, zwróciłem się bardziej ku muzyce klasycznej, Bach, Vivaldi, Czajkowski, Hendel, a potem Paganini. I to właśnie oni najbardziej mnie inspirują, co zresztą chyba słychać w moich utworach. Teraz nie słucham Purpli, nie słucham klasyków, w ogóle nie słucham muzyki. Jest naturalny proces twórczy, moja muzyka wychodzi ze mnie, nie muszę o tym myśleć, ona tam po prostu jest. Nie szukam na siłę jakichś inspiracji.
HR: Nie słyszałeś zatem ostatniego albumu Blackmore's Night?
Wiele lat temu słyszałem coś Blackmore's Night, jeśli to co Ritchie robi sprawia, że jest szczęśliwy, to niechaj mu Bóg błogosławi, ale to nie jest Blackmore, którego podziwiam, osobiście podoba mi się wczesny purpurowy okres jego twórczości.
HR: Skoro jesteśmy przy purpurze, uważam, że Steve Morse kompletnie nie pasuje do tego zespołu. Czasem myślę, że nic gorszego nie mogło się temu zespołowi przytrafić...
Ja myślę, że Steve Morse jest świetnym gitarzystą, ale Deep Purple, to był Blackmore. Morse jest świetny, ale to nie ta bajka. A po tym jak jeszcze John Lord odszedł; to by było na tyle w temacie. To znaczy wiesz, uważam, że dobrze, że chcą grać, niech im Bóg błogosławi, ale dla mnie Deep Purple to były te wcześniejsze albumy, "In Rock", "Fireball", "Made In Japa", ich piękno zawsze będzie dla mnie wyjątkowe, nigdy nie przeminie.
Więcej w magazynie "Hard Rocker"