Reklama

Fismoll: "Nigdy nie chciałem być produktem" [WYWIAD]

W CV mógłby sobie wpisać "wokalista, instrumentalista, autor tekstów". Kiedy debiutował w 2013 roku, wywołał sporą sensację na polskim rynku, a jego muzykę porównywano najczęściej do płyt takich artystów jak Bon Iver czy Ólafur Arnalds. Do tego stopnia, że niektórzy… brali go za Szweda albo Islandczyka. Teraz Fismoll, bo o nim mowa, wrócił po kilkuletniej przerwie z albumem "Pomiędzy".

W CV mógłby sobie wpisać "wokalista, instrumentalista, autor tekstów". Kiedy debiutował w 2013 roku, wywołał sporą sensację na polskim rynku, a jego muzykę porównywano najczęściej do płyt takich artystów jak Bon Iver czy Ólafur Arnalds. Do tego stopnia, że niektórzy… brali go za Szweda albo Islandczyka. Teraz Fismoll, bo o nim mowa, wrócił po kilkuletniej przerwie z albumem "Pomiędzy".
Porozmawialiśmy z Fismollem o jego nowej płycie "Pomiędzy" /Joanna Gleńsk /.

Anna Nowaczyk, Interia: Jak to jest być naczelnym wrażliwcem polskiej sceny muzycznej?  

Fismoll: - Miło mi słyszeć. Czasami faktycznie ludzie w jakimś sensie kojarzą mnie z wniesieniem czegoś do polskiej muzyki, jakiegoś klimatu - mimo, że zacząłem od tworzenia po angielsku. Na pewno czuję się odpowiedzialny. Jest mi głupio, że nie było mnie przez tyle czasu, ale był to po prostu proces. Wierzę, że wydarzył się po to, żebym wrócił i już nie znikał, tylko umocnił się w tym, czego się nauczyłem i robił jak najwięcej rzeczy. Faktycznie, przy tej ilości piosenek, jakie dzisiaj powstają i właściwie są produktem, chciałbym zadbać i walczyć o to, żeby muzyka stała się znowu muzyką - czymś bardzo autorskim, Chciałbym też ją trochę "odproduktowić" (śmiech). Moja płyta raczej ani w Radiu Zet, ani w RMF FM nie poleci, nie o to mi też chodziło. Wolę, żeby zagrała u kogoś z odtwarzacza, przy kominku, czy w innej tego typu sytuacji. W każdym razie trzeba jak najwięcej tego robić, żeby zalało rynek, chociaż nie wiem, czy się uda (śmiech). 

Reklama

A gdybyś dostał zlecenie na napisanie przeboju i czegoś do komercyjnej stacji, to co byś odpowiedział?  

- Z wielką przyjemnością.  

Nie miałbyś z tym problemu?  

- Nie, nie. Gdybym miał to sygnować swoim pseudonimem albo nazwiskiem, to pewnie potrzebowałbym trochę czasu, żeby zrobić to w satysfakcjonujący mnie sposób. Chodzi o to, żeby to nie było miałkie ani zbyt powtarzalne. Mam tu na myśli wielką inspirację naszego obecnego rynku muzycznego zachodem, jednak jest to coś w stylu "Stany 10 lat temu" albo "Anglia w latach 80. lub 70.". Na pewno starałbym się zrobić coś zgodnego ze mną, co byłoby bardziej "nośne" od mojego spokoju. 

Czyli nie jest tak, że brzydzisz się komercją, po prostu czujesz inną muzykę i to właśnie jej się poświęcasz? 

- Absolutnie nie brzydzę się komercją. Nawet ostatnio miałem taką sytuację, że usłyszałem gdzieś piosenkę Sanah "Marcepan". Nie jestem fanem, przyznaję się bez bicia, ale ten utwór zrobił na mnie wrażenie głównie pod kątem produkcji. Chciałbym więcej takiej muzyki, tak dobrze wyprodukowanej, z niebanalnym dowcipem, ciekawym podziałem rytmicznym w melodii i dobrą energią. Wiele dzisiejszych hitów w Polsce w moim odczuciu ma dosyć błahą warstwę tekstową, o niczym i to na pewno znajduje swoich odbiorców wśród 12-latków, ale czy o to powinno chodzić? Z drugiej strony wyniki mówią same za siebie (śmiech). Lubię dobrą popową muzykę, słucham wielu rzeczy, chociaż bardziej trafia do mnie alternatywa albo klasyka.  

Tym bardziej niektórzy mogą się zdziwić, że tworzysz akurat takie dźwięki, jakie tworzysz, chociaż może właśnie tak to działa u artystów, na zasadzie kontrastów? Fan Modern Talking może na co dzień grać metal.  

- Ostatnio miałem bardzo fajną sytuację. Razem ze znajomym słuchaliśmy różnych rzeczy, na przykład najnowszego albumu Meshuggah. Nie było to dla mnie coś zupełnie nowego, bo miałem przecież wcześniej do czynienia czy ze Slayerem, Toolem albo King’s X, ale spodobało mi się to, jak ta płyta jest wyprodukowana. Przez cały czas masz tam ścianę dźwięku, jednak nic cię w tym brzmieniu nie boli. Możesz robić głośniej i głośniej, wszystko jest tak idealnie dobrane, że ta muzyka nie męczy. Później pomyślałem sobie, że to ma pewne racjonalne wytłumaczenie. Mijasz wiele osób słuchających takiej muzyki na ulicy. Patrzą przed siebie, wyprostowani, całkowicie spokojni, a w słuchawkach coś takiego. Może to właśnie tak działa? Mam wrażenie, że często spokojniejsza muzyka ma w sobie więcej rzeczy, które mogą słuchacza "wywoływać do odpowiedzi", bo daje ona więcej przestrzeni na to, żeby się na czymś konkretnym mocniej skupić. A przy takich ostrych dźwiękach głowa dostaje jasną informację. Nie ma oddechu - jest "mięso". 

No proszę, czego się tu dowiadujemy! 

- Powiem wszystko (śmiech).  

To się świetnie składa, bo akurat jestem ciekawa, skąd tak długa przerwa między poprzednią płytą, a nowym albumem. Skąd ten proces. Sam przyznałeś, że minęło sporo czasu. Testujesz cierpliwość fanów, czy po prostu tak wyszło?  

- Bardzo wiele rzeczy się na to złożyło. Byłem w pewien sposób zblokowany, jeśli chodzi o wydawanie muzyki. Rzuciłem się też na głęboką wodę w postaci stworzenia płyty po polsku. To było o tyle ciężkie, że jestem dosyć wymagający pod kątem tekstów. Przyznaję się, nie słucham prawie polskiej muzyki. Mógłbym wymienić kilku wykonawców, o których słyszałem, albo których słucha moja siostra, ale ja sam na pewno nie jestem ekspertem od polskiej sceny muzycznej. Oczywiście, pojawia się wiele pięknych rzeczy w tekstach na przykład Mikromusic, u Kasi Nosowskiej albo u Meli Koteluk, choć najnowszych rzeczy nie słuchałem, przyznaję.  

Jak na kogoś, kto nie pasjonuje się polską muzyką, to i tak jesteś nieźle zorientowany.  

- Staram się, choć wychodzi różnie. Nie przesadzałbym z tym zorientowaniem (śmiech). Moja dziewczyna słucha wielu rzeczy, chociaż najczęściej zagranicznych, ale zdarzy mi się poznać w ten sposób coś nowego. Dla mnie tekst po polsku był zawsze dużym przedsięwzięciem. Stworzyłem kiedyś utwór, który trafił na EPkę "Abandoned Stories", nosił tytuł "Jaśnienie" i wiesz co? Nie jestem z niego dumny. Ktoś rzucił: "Dobra, daj tę piosenkę na album", ja odpowiedziałem: "Bierzcie, nie ma sprawy". To był trochę błahy tekst, z drugiej strony okazało się, że wiele osób się z nim utożsamia, ale może trafiły do nich właśnie tego typu refleksje?

Dlatego sporo czasu zajęło mi przyzwyczajenie siebie samego do tego, że mogę pisać po polsku i to w taki sposób, żebym był zadowolony z efektu. Bez rymów typu się - mnie, ciebie - jem albo innych, które bardzo często powtarzają się w mainstreamie. Nie ukrywam, mam problem z tym, że czasem czuję swego rodzaju zażenowanie, dlatego długo byłem wobec siebie bardzo krytyczny. Nie wiem, czy na nowej płycie wszystko mi się udało. Wierzę, że tak. Na pewno jestem spokojny, że wszystko napisałem w zgodzie ze sobą. W każdym razie było to duże przedsięwzięcie, bo jednak jest to o wiele większa nagość niż w przypadku piosenek po angielsku. 

Sam zawsze miałem tak, że kiedy słuchałem angielskich tworów, to skupiałem się na melodii, aranżacji, emocjach, częstotliwościach, dopiero później myślałem o tekście. Słuchałem na przykład płyty Justina Vernona i nie wsłuchiwałem się w słowa. Ktoś powie: "Bo jesteś głupi". Ok, może tak, ale skupiałem się raczej na tym, co mnie najbardziej interesowało. Później, kiedy do dźwięków dochodziły teksty, miałem tak, że "O, fajny tekst, zrobiłbym sobie dziarkę z nim". Wszystko nabierało jeszcze większej mocy, popłynęła jakaś łza. Wiem też, że są ludzie, którzy słuchają przede wszystkim słów. Jeśli tekst jest ok - spoko, można posłuchać. Zobaczymy, jak w odbiorze będzie z moim albumem. Zrobiłem wszystko, co mogłem na tamtą chwilę zrobić.

I jesteś w pełni zadowolony z efektu?  

- Tak, jestem zadowolony. Cieszę się, że mi się to udało po tych wszystkich latach przemyśleń, refleksji, gubienia się i wracania do siebie. Ta płyta jest w pewnym sensie powrotem do człowieka, który był jeszcze przed "At Glade", debiutem. Wtedy nie było narzucania niczego. Wracałem ze szkoły muzycznej, brałem gitarę i tworzyłem singel "Let’s Play Birds", później jakieś inne rzeczy. Nie zastanawiałem się, nie planowałem. Chciałem tylko, żeby po angielsku wszystko było ok, żeby nie było się do czego przyczepić, więc słuchałem akcentów, próbowałem się ich uczyć. "

Pomiędzy" to powrót do takiej właśnie pierwotności, do moich wędrówek po lesie. Jestem mocno zżyty z naturą i bardzo tego potrzebuję. W ostatnich latach sporo spacerowałem, starałem się cofnąć trochę podejście człowieka, który zagrał wiele koncertów, był w stacjach radiowych, sprzedał trochę płyt, ale chciał w pewnym sensie znowu mieć czystą kartę, poczuć wolność. Pamiętam, że im dalej szedłem w muzykę, tym więcej miałem wyborów, w pewnym sensie zniewolenia, akcji typu: "Może wesprzesz takie poglądy?". To mnie trochę przeraziło, więc się wycofałem. Zawsze chciałem być muzyką, nie produktem. Chociaż dzisiaj produkt jest często na tak wysokim poziomie, że nie odbiega niczym od muzyki.  

Nie ma się co oszukiwać, że już po debiucie zrobiło się wokół ciebie spore zamieszanie. Ucieszyło cię to wtedy, zaskoczyło, czy może przytłoczyło?  

- Dla mnie było to w pewnym sensie błogosławieństwo. Od 10. roku życia chodziłem do szkoły muzycznej i zawsze chciałem robić swoje rzeczy. Nie miałem już ochoty na odtwarzanie czegoś z nut, granie hiszpańskich ballad albo staranie się o nagrody i dyplomy w konkursach. Kiedy stworzyłem utwór na trzech akordach, sam sobie go nagrałem, później dołączyła kolejna piosenka, odezwał się Czesław Mozil, potem Kasia Nosowska, środowisko nagle zaczęło dawać sygnały: "Gościu, to jest spoko, skąd ty jesteś?". Pamiętam, że byłem w telewizyjnej śniadaniówce i doszło do zabawnej sytuacji. Dziennikarze podłapali skądś, że jestem ze Skandynawii i musiałem tłumaczyć, że to nieprawda. W ogóle wszystko zaczęło się szybko dziać. 

Przełomowym momentem był wyjazd z rodzicami do Międzywodzia. Jeździliśmy tam co roku, a wtedy miałem jakieś 16 -17 lat, byliśmy z rodziną i ekipą znajomych. Wrzuciłem akurat jakiś utwór na Facebooka, którego zresztą nawet nie chciałem mieć, ale znajomi mnie zmusili, żebym docierał z muzyką do ludzi. No i poszliśmy z siostrą i przyjaciółmi pograć w siatkówkę. Nagle dzwoni tato: "Arek, już jest dziesięć tysięcy wyświetleń". Tu ktoś napisał, tam za chwilę następna osoba się odezwała. Dla chłopaka z bloku na Dębcu (przyp. część Poznania), nie ujmując absolutnie, to było jak jakieś wielkie uderzenie. Nagle wchodzisz do świata muzyki ze swoją totalną wrażliwością i megaspokojną rzeczą, a ludzie cię doceniają. Super! Później, wiadomo, płyta, koncerty, ciekawa przygoda. Aczkolwiek to się w pewnym momencie skończyło, w jakiejś mierze z powodu mojej decyzji. Człowiek zmienia skórę co siedem lat czy jakoś tak, więc u mnie ten czas okazał się podobny (śmiech).  

Mówiłeś, że dzisiaj muzyk może się zamknąć we własnym domu i zrobić hit. Ty chyba też nagrałeś nową płytę w taki sposób, prawda?  

- Nie wiem, czy ta płyta jest hitem, ale rzeczywiście nagrałem ją w moim pokoju, w rodzinnym domu, czyli na piątym piętrze bloku. Kilka lat temu, z pomocą wujka, zbudowałem w 12-metrowym pokoju takie pomieszczenie - dwa metry na półtora metra. Udało mi się wstawić tam pianino, a nawet bębny. Wytłumiłem to prowizorycznie, zrobiłem szyby i totalnie zakochałem się w tym miejscu. Zawsze lubiłem nagrywać, ciekawiło mnie to, często miałem przemyślenia typu: gdzie ustawić mikrofon, co można zrobić, żeby coś jak najlepiej zabrzmiało. Przez te siedem lat właściwie siedziałem i dzień w dzień sprawdzałem to wszystko. Cieszę się, bo mi się udało. Gdybym jeszcze miał tłocznię, to pewnie do tego sam wytłoczyłbym płyty. Od samego początku, tekstowo, muzycznie, aranżacyjnie, masteringowo, bla bla bla, udało mi się w pojedynkę zamknąć album. Zobaczymy teraz, co na to ludzie.  

Skoro jesteśmy przy ludziach, zwłaszcza rodzinie, o której wspominałeś: bliscy też są jakoś zaangażowani w to Twoje tworzenie? Siostra na przykład gra na twoich płytach. Radzisz się przy okazji rodziny, konsultujesz z bliskimi piosenki?  

- Oczywiście, że tak. Robiłem muzykę w rodzinnym domu. Co prawda mieszkam już w innym miejscu, ale zawsze przyjeżdżałem tam, żeby pracować, więc tym bardziej nie brakowało okazji. Bardzo dużo pomógł mi tato. To były często merytoryczne uwagi co do miksu czy masteringu. Tego też uczyłem się przez ten cały czas, bo chciałem zrozumieć, na czym to polega, jak częstotliwości mogą dźwiękiem albo uczuciem oddziaływać na słuchacza. Tato nie zajmuje się miksowaniem ani masterowaniem profesjonalnie, ale słyszy bardzo dobrze. Często były takie sytuacje, że tato zakładał słuchawki, puszczałem mu utwór, a w połowie słyszałem: "Wiesz co? Nie, ta gitara tu nie". Pytam: "Ale co nie?". I słyszę: "Bez sensu ona tutaj jest". Mówię: "Ojciec, ten utwór jest zbudowany na tej partii gitary, nie mogę jej wywalić". On na to: "To przynajmniej ją ścisz". Ściszałem i okazywało się, że jest lepiej.

W pewnym momencie trochę się zacietrzewiłem i bazowałem tylko na sobie, uwagach taty, a nawet mamy, która mówiła: "Ten utwór ma potencjał, żeby był optymistyczny, a teraz jest w nim coś smutnego, coś przeszkadza". Myślałem, co jest takie smutne: pianino, bas? Mama mówi: "Ta gitarka". I ok. To też nie jest tak, że za każdym razem trzymałem się wszystkich uwag i zmieniałem całość, bo jednak czasem człowiek ma poczucie, że coś jest odpowiednie i takie ma zostać, po prostu później, po miksie i masterze, wszystko będzie już ok. W każdym razie ta pomoc rodziny była nieoceniona, było też przy tym bardzo dużo wzruszeń.

Jednak puszczanie totalnie nagich tekstów o pojmowaniu miłości, duchowości, tkwieniu w stanie pomiędzy powodowało różne reakcje. Na przykład u taty, który zawsze ze mną był i jest, a widziałem, że czasem podczas słuchania oko mu się zaszkliło, chociaż płaczącego nie widziałem go nawet wtedy, kiedy odchodzili od niego najbliżsi. To było mocne, więc miałem podczas tej pracy takie metafizyczne momenty, bez żadnych wspomagaczy. Stąd na płycie podziękowania dla najbliższych i taka dedykacja, bo jednak wszyscy się mną trochę namęczyli przez te kilka lat tworzenia albumu. Przyjeżdżałem przecież codziennie, czasami wychodziłem o czwartej, czasem wypijałem butelkę wina dla odreagowania, bo jest w tym jednak emocjonalność, która nie jest łatwa do uniesienia, ale kocham ją.  

U ciebie to nie jest tylko emocjonalność w muzyce, bo na co dzień nie jesteś przecież jakimś człowiekiem ze stali, prawda?  

- Na pewno nie. Zawsze się cieszę, kiedy mogę porozmawiać z ludźmi na tematy duchowe, o transcendencji, czy o emocjonalnych skrajnościach. Lubię też komuś pomóc rozmową, jeśli tylko jestem w stanie. Nie mam się oczywiście za psychologa, chociaż wierzę, że przez ostatnią dekadę ocaliłem parę istnień ludzkich, choćby samą obecnością albo poradami, co zrobić, żeby się trochę lepiej poczuć. Nie mówię tu o jakichś coacherskich radach typu "jak dobrze żyć i świetnie się mieć", chociaż, wbrew pozorom, jestem wysoko energetyczny i niektórzy mogliby się zdziwić, że noszę w sobie odrobinę szaleństwa, a czasem nawet głupkowatego humoru czy wulgarności. Zdarza mi się wparować do knajpy w Poznaniu, w której akurat jest mój przyjaciel i rzucić: "Dobra, kolejka dla wszystkich! Co tam u was?". To może być pewnego rodzaju odreagowanie. 

Pamiętam, jak znajomy grał na festiwalu w Poznaniu, samo pianino, ludzie sobie usiedli przed sceną. Pomyślałem, że to jak u mnie na Open’erze w 2013 roku. Po koncercie on zszedł ze sceny, przywitałem się z nim i znajomymi. Lecieliśmy wtedy taką siarą (śmiech). Mówię: "Co wy tak przeklinacie, wrażliwe dusze?". I słyszę: "Kurde, stary, trzeba odreagować, bo za chwilę się popłaczę". Thom Yorke bardzo ładnie zaśpiewał w utworze Radiohead "Daydreaming": "We are just happy to serve you", w takim sensie, że my, twórcy, muzycy jesteśmy w służbie słuchaczom. To chyba faktycznie tak działa. Mogę zająć się różnymi rzeczami, komponować do reklam, do windy i jakoś przeżyć, ale jeśli mam szansę wpłynąć na stany emocjonalne ludzi, poprawić samopoczucie, to jest to najcenniejsza rzecz. Dzisiaj trochę się o tym zapomina, bo kiedy ktoś mówi o takich rzeczach, jest brany za boomera. Moim zdaniem nie wolno o tym zapominać, bo bez tego nie przetrwamy jako gatunek. 

Sam nie wstydzisz się płakać?  

- Wydaje mi się, że nie, to jest wpisane w nasz kod genetyczny. Staram się często opanowywać emocje, ale wiem, że to oznacza odkładanie ich na później. Na przykład słuchałem swojego utworu, piosenki "Wszystko" z nowej płyty. Nawet tytuł sugeruje, że to ważna rzecz. Już pod koniec prac, podczas nagrywania wokali mojej siostry, która też tam śpiewa, ciężko mi było się opanować. Wręcz dławiłem się płaczem, bo wiedziałem, o czym opowiada ten utwór i że udało mi się tam zawrzeć te emocje. Wierzę, że ktoś to odbierze, poczuje. Nie warto odkładać emocji na później, lepiej od razu reagować. Oglądałaś "Młodość" Paolo Sorrentino?  

Pewnie, świetny film! 

- Byłem na tym filmie 10 razy w kinie, zabierałem na seans kogo tylko mogłem! Za każdym razem miałem coś takiego, że nie byłem w stanie się opanować. Wszystko tam dotyka samego środka tego kruchego człowieka, który w każdym z nas jest. Chciałbym, żeby świat właśnie tak wyglądał. Chciałbym, żeby świat nie bał się emocji, ich oceny i był odporny na ostracyzm. Może właśnie dlatego robię taką muzykę, jaką robię, a nie dla wielkich stacji radiowych z hitami, choć na pewno łatwiej byłoby mi wówczas docierać do większej liczby odbiorców.  

To dotykanie słuchaczy nieźle ci wychodzi, bo jeśli ktoś uważnie posłucha płyty "Pomiędzy", to też dostanie sporą dawkę emocji.  

- Taki był zamysł. Jeśli ktoś będzie chciał, może pochłonąć całość uważnie, ale jeżeli ktoś inny postanowi posłuchać sobie tego albumu ciszej, gdzieś w tle, to też może to bez problemu zrobić. Wydaje mi się, że "kolory" na tej płycie są raczej stonowane, to jak jeden długi utwór, 37 minut muzyki. Moim marzeniem było to, żeby "Pomiędzy" mogło na przykład lecieć w kółko, nie nudzić się słuchaczowi, a jeśli ktoś postanowi wejść w ten świat, to może założyć słuchawki i podkręcić głośność. Chciałem, żeby można było ten album odbierać na różne sposoby, zależnie od nastroju i myślę, że nawet ktoś z innego muzycznego świata może znaleźć tu coś dla siebie. Ta płyta jest doświadczeniem. Będę szczęśliwy, jeśli jedna osoba jej posłucha i powie, że jest ok. Miałem takie podejście odkąd pamiętam i to się nie zmieniło. Jeśli wydarzy się coś super, album trafi do wielu osób - świetnie! Chociaż będę zadowolony nawet z tego jednego słuchacza.  

Bardzo skromne podejście.  

- Wydaje mi się, że taki po prostu jestem. Może czasem powinienem taki nie być, ale nie umiem (śmiech).  

Pomyśl sobie, że dzięki koncertom - albo samej płycie - na kilkadziesiąt minut w pewnym sensie przenosisz ludzi do innej rzeczywistości.  

- Chciałem napisać wszystko na nową płytę tak, żeby każdy mógł odebrać to na swój sposób i coś z tego dla siebie wyciągnąć. Wiem dokładnie, o czym opowiada każdy utwór i jeśli ktoś zapyta, to powiem, ale wydaje mi się, że to mogłoby odebrać odbiorcom pole do popisu. Mam na przykład piosenkę "Ostatnia doba", puszczałem ją kilku osobom dla sprawdzenia i nikt nie zgadł, o czym naprawdę napisałem ten utwór. To mnie cieszy, bo oznacza, że ta muzyka ma duże możliwości interpretacji. Wiem, że "Pomiędzy" nie jest lekką płytą, ale ona chyba nie jest też za ciężka. Co prawda nie jest to jakiś chillout, jednak wydaje mi się, że brzmi uspokajająco. Tak wyszło. To jestem ja z ostatnich siedmiu lat życia, uśmiechnięty, z delikatnym dystansem obserwujący zmieniający się na naszych oczach świat i próbujący między słowami przekazać refleksje na ten temat.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Fismoll | Katarzyna Nosowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama