"Esencja brzmienia"
Po sześciu latach niebytu, szwedzka grupa The Crown wróciła na scenę z albumem "Doomsday King", udowadniając, że ich spojrzenie na death / thrash nie traci na aktualności.
O wielu zmianach, jakie zaszły w zespole w ostatnich kilku latach, choć nie w samym podejściu do tworzenia muzyki, w rozmowie z Bartoszem Donarski opowiedział gitarzysta Marko Tervonen.
Jaki nastrój panuje obecnie w zespole?
- Bez wątpienia wstąpiło w nas nowe życie. Jesteśmy mocno tym wszystkim podekscytowani, zwłaszcza ponowną możliwością grania koncertów. Z pewnością znaleźliśmy w sobie nowe pokłady energii, co, mam nadzieję, słychać również na nowym albumie. Znów sprawia nam to olbrzymią przyjemność.
Rzeczywiście słychać, że ta hibernacja wpłynęła na korzyść. Z drugiej strony nie była to aż tak długa przerwa. Czy, twoim zdaniem, scena zmieniła się w jakiś sposób od chwili rozwiązania The Crown w 2004?
- W pewnym sensie tak, choć właściwie nie straciłem kontaktu ze sceną. Jak zawsze, co miesiąc kupuję swoje ulubione magazyny i staram się być na bieżąco. Przemysł muzyczny się zmienia, co widać gołym okiem. Budżety są coraz mniejsze, a wszyscy oczekują tej samej jakości. Z drugiej strony do wszystkiego jest łatwiejszy dostęp, i to za darmo, co zmusza zespołu do grania po 300 koncertów rocznie, żeby utrzymać się na powierzchni. Wszystko cały czas się zmienia, niestety nierzadko na gorsze, ale tak to już jest.
Jak dobrze wiadomo, zarobienie na odgrzewanych sentymentach to często dla wielu zespołów jedyny powód powrotu na scenę. Na szczęście w przypadku The Crown nie doświadczam tego ohydnego poczucia bycia oszukanym, i gdy słucham "Doomsday King", czuję, że zrobiliście to dla muzyki.
- Ten album jest dla nas ważny z wielu powodów. Na to, jak brzmi ta płyta złożyło się sporo czynników. Najważniejsze jest jednak to, że granie death metalu jest dziś dla nas czymś niebywale ekscytującym. Nie chcemy się z nikim ścigać, robimy to dla siebie i dla własnej przyjemności. Wiele zespołów powraca w zmienionej formie, eksperymentuje i to sprawia im frajdę, my znajdujemy ją w graniu death metalu, powrocie do jego korzeni. Nie czujemy najmniejszej potrzeby eksperymentowania, z wokalami, z czymkolwiek. Tylko czysta przyjemność, która wynika z grania death metalu.
Jednym z powodów waszego rozstania było po części zmęczenie, po części frustracja związana z biznesowym aspektem całej zabawy, próbą zarabiania na życie podczas niekończących się tras. Dziś wygląda to zupełnie inaczej, czuć, że obecnie jest to dla was przede wszystkim świetna zabawa, już bez tego szarpania się. Kompletna zmiana nastawienia.
- Całkowicie zgadzam się z tym, co powiedziałeś. Dziś mamy swoje rodziny, prace i nie musimy stawiać wszystkiego na jedną kartę, co ma kolosalne znaczenie w tym, co robimy. Pomijając wszystko, dla mnie granie w The Crown ma być przyjemnością, inaczej nie ma to sensu. Normalnie pracujemy i mamy na rachunki, więc dziś skupiamy się wyłącznie na czerpaniu przyjemności z bycia w zespole. Jak zawsze, tak i tym razem, najważniejsze było dla nas stworzenie możliwie najlepszego albumu. Nie mamy też zamiaru męczyć się na jakiś gównianych trasach, tylko po to, żeby zarobić na rachunki, bo dziś nie ma takiej konieczności. Oznajmiliśmy to wytwórni i jeśli wszystko nadal będzie się opierać na czystej przyjemności, The Crown będzie istnieć.
Czy wyglądałoby to tak samo poważnie, gdybyście pozostali przy nazwie Dobermann? Czy byłyby to ten sam zespół, tyle że pod innym szyldem?
- Prawdę mówiąc byłby to ten sam zespół i ta sama muzyka, choć oczywiście z innym wokalem. Andreas (Bergh) nie miał aż tyle czasu, by poświęcić się Dobermann, z kolei Jonas (Stalhammar) napisał siedem z dziesięciu tekstów na "Doomsday King", więc tu z pewnością byłaby różnica. Co do muzyki, byłoby tak samo, bo to przecież ona niejako skłoniła nas do powrotu do nazwy The Crown. Podobieństwo było tak oczywiste, że wybór innej nazwy niż The Crown były czystą głupotą.
Przechodząc do sedna, uważam, że muzyka na "Doomsday King" plasuje się wysoko w dorobku The Crown. W sumie jest tu wszystko, z czego słynie ten zespół: thrashowa chłosta z jednej strony, deathmetalowy ciężar z drugiej, ostre jak brzytwa riffy przeplatane agresywną chwytliwością, jak zawsze niemiłosierna perkusja i doskonałe solówki. Na przeoczenie czegoś takiego fan The Crown po prostu nie może sobie pozwolić.
- Też tak myślę. Jak już mówiłem, to naprawdę szczery album i tak też powstawał, bez jakiegoś szczególnego zgłębiania materii. Są tu wszystkie pierwiastki stylu The Crown, a warto zauważyć, że każdy nasz album był inny. Nowa płyta jest niewątpliwie bardzo intensywna, a zarazem chwytliwa. Jak dla mnie to bękart "Deathrace King" i "Possessed 13", z tym, że tym razem skoncentrowaliśmy się na mocniejszej stronie death metalu. Innymi słowy stuprocentowy The Crown.
Dobrze skonstruowany szkielet płyty znów ubraliście świetnymi riffami. Wciąż potraficie grać je w sposób, który wciąga słuchacza. Jak to możliwe po tylu latach? To jakiś worek bez dna. Macie na to swój przepis? Może pomógłbyś innym?
- (Śmiech) Właściwie to nie ma żadnego przepisu, po prostu kilku gości zbiera się razem i wychodzi to tak, a nie inaczej. Z pewnością procentuje też doświadczenie, gra w innych zespołach. Może też to, że wychowaliśmy się takich zespołach, jak Slayer, Morbid Angel, Metallica, i to zawsze będzie obecne w naszej muzyce. To jest ta energia The Crown, z której wszystko się wywodzi. Za jakiś czas może spróbujemy czegoś nowego, trochę poeksperymentować, ale tym razem jest to esencja brzmienia The Crown, od której prawdę powiedziawszy trudno nam uciec. Poza tym, ten album to bodaj zbiór najlepszych riffów w historii tego zespołu.
Za sprawą takich gardeł jak Johan Lindstrand czy Tomas Lindberg, na płytach The Crown wokale były zawsze jednym z najjaśniejszych punktów. Nie inaczej jest na "Doomsday King"; Jonas naprawdę wspina się tu na wyżyny. Słyszałem jednak, że znalezienie nowego wokalisty nie było wcale łatwe.
- To prawda, bo w sumie przez długi czas nie wiedzieliśmy, do kogo zwrócić się o pomoc. Stworzyliśmy nawet listę, na której wypisaliśmy nazwiska potencjalnych wokalistów, i wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że z Jonasem byłoby to możliwe. To człowiek od wieków związany ze sceną, a to co robił w Utumno do dziś uważamy za mistrzostwo świata. Zadzwoniłem do niego, a on się zgodził. W jego przypadku nie potrzebne było żadne przesłuchanie, to niesamowity wokalista, a do tego bardzo kreatywna osoba, która od lat zalicza się do ścisłego kręgu oldskulowego death metalu w Szwecji. Cieszymy się, że mamy go dziś u siebie.
Dzięki za rozmowę.