"Dzisiaj muzyka jest bardziej prawdziwa"
Jordan Babula
Oto jedyny grunge'owy zespół z Wielkiej Brytanii, który odniósł sukces. I to jaki! W drugiej połowie lat 90. w USA, czyli w kolebce grunge'u, Bush sprzedawał nakłady porównywalne z nakładami Soundgarden czy Pearl Jam. I chociaż nigdy nie pozbył się etykietki nirvanowego epigona, zawsze potrafił przekonać do siebie przede wszystkim jednym: świetnymi piosenkami.
Bush rozpadł się w 2002. Od tego czasu jego lider, Gavin Rossdale, zdążył założyć grupę Institute, a także zadebiutować solo zaskakująco dobrym albumem "WANDERlust". W 2010 r .natomiast przywrócił do życia Bush. Półtora roku temu zespół wydał swoją piątą płytę o nostalgicznym tytule "The Sea Of Memories", a już 9 lipca 2013 po raz pierwszy w karierze trafi do Polski, by zagrać koncert w warszawskiej Progresji.
Rozmowa z Gavinem była przemiła, nie psuliśmy więc atmosfery pytaniami o pożycie małżeńskie z gwiazdą pop i wokalistką No Doubt, Gwen Stefani. Management artysty wyraźnie tego zabronił...
Witaj Gavin! W lipcu po raz pierwszy zagrasz w Polsce. Co słyszałeś o Polsce od innych muzyków?
- Od innych muzyków nie tak dużo. Ale musisz pamiętać, że w Londynie polska społeczność jest bardzo duża, więc miałem okazję spotkać w ciągu swojego życia wielu Polaków. Mam też dobrą przyjaciółkę w Nowym Jorku, która jest Polką. Od zawsze powtarzała mi, że muszę do was przyjechać. Z mojej perspektywy Polska jest egzotycznym miejscem, kiedy o niej myślę, to myślę... wow! Jestem bardzo podekscytowany, że wreszcie tam przyjadę.
I zaśpiewasz nam beatlesowskie "Come Together"?
- Cóż, tak mi się wydaje. Nie ustaliłem jeszcze listy utworów, a mamy koncepcję, żeby ją przearanżować... ale wydaje mi się, że "Come Together" zostanie.
Bush ma mnóstwo przebojów, masz też utwory solowe - dlaczego podpierasz się "cudzesem"?
- Bo to genialny numer! Genialny pod każdym względem - i jako piosenka, i jako coś do zaśpiewania na żywo. Myślę, że bardzo trudno jest napisać utwór, który będąc tak świetny, byłby tak łatwy do wykonania. Granie go to niesamowita frajda. Poza tym idea grania cudzego utworu bardzo mi się podoba. Raz, jest to jakaś niespodzianka dla widzów, a dwa, hołd dla tego artysty.
Pozwól więc, że zapytam cię o twoje autorskie utworzy. Chociażby o hitowy "Swallowed", który zaprowadził cię na szczyt amerykańskich list przebojów w 1996 roku. Jak powstał?
- Napisałem go w czasie, kiedy osiągnęliśmy nasz pierwszy sukces i doświadczyliśmy już wielkiej popularności. Takie coś przewraca życie człowieka do góry nogami i skłania do przemyśleń. Nagle okazuje się, że zostałeś oderwany od rodziny, przyjaciół, od wszystkiego, co znasz i czym żyłeś przez lata. Przebywasz głównie w samolotach i autobusach i... zupełnie się gubisz. Wiem, że brzmię jak rozkapryszona gwiazda, ale musisz mi uwierzyć, że nawet sukces może się dać we znaki. Czujesz się jak w wielkiej pralce. I o tym śpiewam w tym utworze - o byciu w matni.
- To dziwne, ale moim ulubionym wersem w tej piosence jest "heavy about everything but my love". Dotyczy mojej ówczesnej dziewczyny, z którą nie mogłem się porozumieć. Nie mogłem z nią nigdzie wyjść, bo w każdym miejscu, w którym się pojawialiśmy, rozmawiała ze wszystkimi, tylko nie ze mną. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłem skłonić jej, by poświęcała mi uwagę. I z tym mi się najsilniej kojarzy ten utwór.
Zagracie "Swallowed" w Warszawie?
- Myślę, że tak. To znaczy zespół zawsze tego chce, a ja się waham. Nie wiem dlaczego - może z powodu tych wspomnień? Ale zainspirowałeś mnie, trzeba więc będzie zagrać (śmiech).
Z kolei moim faworytem był zawsze "Glycerine" z 1994. Skąd pomysł, żeby zaaranżować go bez perkusji?
- To jeden z tych utworów, które powstały spod palca. To znaczy kiedy go napisałem, był już skończony - był dokładnie taki, jaki trafił na płytę. Myśleliśmy oczywiście o tym, żeby dodać tam bębny, ale wyraźnie powiedział "nie". Chciał być taki, jaki był. I cieszę się, że taki pozostał - daje wytchnienie, czy to na płycie, czy na koncertach.
Podobno Bush po ośmiu latach przerwy wrócił w 2010 roku, ponieważ cierpiałeś na bezsenność...
- Dokładnie tak! Strasznie za tym zespołem tęskniłem, wciąż o nim myślałem. Do tego stopnia, że nie mogłem spać (śmiech). Ciągle kombinowałem, jak to zrobić, żeby go reaktywować. Próbowałem to zrobić kilka razy wcześniej, ale zawsze ktoś z zespołu stawał okoniem... Ale ja wiedziałem, że to musi nastąpić.
Może więc nie trzeba było rozwiązywać zespołu w 2002?
- Myślę, że na pewno nie trzeba było robić sobie aż tak długiej przerwy. Jak mówię - kilkakrotnie starałem się wrócić z zespołem, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Ale trzeba uważać - ani się obejrzysz, a tu mija jak z bicza trzasł osiem lat. Dlatego jestem niesamowicie szczęśliwy, że to nastąpiło. Namawiano mnie na nowy album Istitute, albo solowy, ale nie! Teraz jest czas Bush!
Czyli możemy się spodziewać kolejnej płyty?
- Bardzo bym tego chciał. Chociaż na razie gramy trasę, festiwale, przyjeżdżamy do Polski... Ale kiedy się z tym wszystkim uporamy, zrobimy kolejny album.
Czym różni się dla ciebie Bush, Institute i nagrywanie solo? W końcu w każdym z tych projektów jesteś głównym twórcą.
- Cóż, w Institute gramy na gitarach o obniżonym stroju. Z kolei nagrywając płytę solową starałem się stworzyć wielkie, dramatyczne utwory, ale bez wykorzystywania wielkich, dramatycznych gitar (śmiech). Nagrywając solo inspiruję się Peterem Gabrielem, Robbiem Robertsonem. Natomiast myśląc o Bush, widzę wielkie sceny, wielkie festiwale, masę dźwięku. Poza tym w Bush mam najwięcej wolności. Robię, co czuję. Przy innych projektach, muszę się więcej zastanawiać.
Kiedy słucham płyty "The Sea Of Memories" nie widzę wielkich scen i wielkich koncertów. Słyszę za to piękne melodie i czuję piękne emocje. Piękno jest dla ciebie ważne?
- Piękno jest najważniejsze! Kurczę, ogromnie mi miło, że tak postrzegasz ten album, nie wiem co powiedzieć. Piękno, pasja, namiętność, serce, szczerość - to wszystko chcę zawierać w swojej muzyce.
Zobacz teledysk "Baby Come Home" z płyty "The Sea Of Memories":
Czemu jednak nazwałeś album "The Sea Of Memories"? Jakbyś tęsknił za przeszłością, zamiast patrzeć w przyszłość.
- Moim zdaniem ten tytuł wyraża co innego. Widzisz, świat może się wydawać bardzo mrocznym miejscem, dzieje się w nim bardzo wiele zła, co widzimy w zasadzie cały czas w wiadomościach. Ale przecież świat jest także niesamowicie piękny - wielu ludzi jest przeciwnych agresji, walczy z uprzedzeniami, żyje w harmonii z innymi. Na przykład ja - wierzę w równość, wierzę w pokojową koegzystencję. I wydaje mi się niesamowite, że kiedy dwoje ludzi się spotyka, nawiązuje kontakt - chociażby tak jak my teraz, podczas rozmowy telefonicznej - każda strona wnosi do relacji swoją przeszłość, swoją historię, swoje doświadczenie. I to właśnie oznacza dla mnie tytułowe "morze wspomnień". Każdy z nas pływa po takim morzu.
- Jeśli jesteś palestyńskim dzieckiem, twoim morzem wspomnień jest nieufność, napięcie, nienawiść wobec Izraela - co jest ogromnie smutne. Ja z kolei mam to ogromne szczęście, że wychowałem się w środowisku przyjaznym, pozbawionym okrucieństwa. Ogólnie jednak niezależnie od tego, jaka jest nasza przeszłość, to właśnie ona decyduje o tym, kim jesteśmy w teraźniejszości. I to oznacza ten tytuł.
Niemniej musisz przyznać, że wasz powrót i ten album przywołuje morze wspomnień - o tym, jaki był Bush w przeszłości, w latach 90.
- Jasne, bardzo mi się podoba, że ten tytuł jest tak wieloznaczny. Lubię rzeczy wieloznaczne - bo życie jest takie! Wszystko jest zmienne, wszystko płynie.
"Everything, Always, Now" - tak brzmiał pierwotnie tytuł tego albumu. Co było z nim nie tak?
- Wszystko było z nim OK, nagrałem album i nazwałem go w ten sposób. Tyle, że potem napisałem i nagrałem pięć dodatkowych utworów, wszystko przesunęło się o sześć miesięcy. I tytuł przestał być aktualny - powinien brzmieć "Everything, Always, Then" (śmiech). Poza tym po drodze wielu innych artystów użyło tego słowa, "now", w tytule albumu. Na przykład Duran Duran ["All You Need Is Now" z 2010 roku - przyp. aut.]. A także R.E.M. ["Collapse Into Now" z 2011 - przyp. aut.]. I co, wyglądałoby, że ściągnąłem to od nich (śmiech). A tu nagle pojawiło się "The Sea Of Memories" - i zażądało zostania tytułem. To musiało być to! Nie było żadnej konkurencji: Muhammad Ali wszedł na ring i znokautował przeciwnika!
Zarówno "The Sea Of Memories" jak i swój solowy debiut nagrywałeś z Bobem Rockiem - zasłużonym producentem, który zasłynął "Czarnym albumem" Metalliki. Opowiesz o Bobie?
- Od zawsze szukałem swojego Georga Martina czy Nigela Godricha - producenta, który stale współpracuje z zespołem, stając się jego kolejnym członkiem. Chodzi o to szczególne porozumienie, które się czasem nawiązuje między producentem a muzykiem. I mam wrażenie, że z Bobem to porozumienie złapałem. Jest świetnym muzykiem, ma wielką miedzę na temat muzyki, brzmienia, komponowania - kurczę, zna się na wszystkim! Dlatego chciałem z nim współpracować. I wygląda na to, że będę współpracował w przyszłości. Bo widzisz - mam już kilka piosenek na kolejną płytę, nagrałem je bez niego... a on nagle, zupełnie niespodziewanie zadzwonił do mnie wczoraj. Kto wie, może jeszcze raz wybiorę Boba?
Rozmawiałem niedawno z Jerrym Cantrellem z Alice In Chains który powiedział mi, że nienawidzi słowa grunge i każdy zespół z Seattle wkurza się, kiedy jest tak określany. Bush pochodzi z Anglii - czy tam lubicie to określenie?
- To słowo było tak nadużywane, nadano mu tyle znaczeń, że w pewnym momencie przestało znaczyć cokolwiek. Wydaje mi się, że pod pewnymi względami jestem z grunge'em mocno związany, a pod innymi jest mi on zupełnie obcy. Weźmy taki utwór jak "Comedown" [z pierwszej płyty Bush, "Sixteen Stone" - przyp. aut.] - on nie jest w żadnym stopniu grunge'owy. Kocham Alice In Chains, bardzo szanuję Jerry'ego i nie chcę na niego psioczyć, ale jak na mnie, to co gra jest stuprocentowo grunge'owe. A przy tym zupełnie inne niż Bush. Powiedziałbym, że grunge było nowym określeniem na prawdziwego rocka. W tamtych czasach gwiazdami były takie zespoły jak Guns N' Roses, Skid Row czy Poison, które grały hair rocka, rockową karykaturę. A grunge pozwolił odzyskać prawdziwe znaczenie tego słowa. Czyli grunge to po prostu rock.
W latach 90. rockowe gwiazdy sprzedawały miliony płyt. Dziś dużo łatwiej jest muzykę piracko ściągnąć z sieci, albo po prostu kupować pojedyncze utwory zamiast całych płyt. Uważasz, że show-biznes upada, że muzykom jest dzisiaj trudniej niż kiedyś?
- Myślę, że dziś dużo trudniej się dorobić na graniu rocka. A przez to staje się on dużo mniej atrakcyjny dla pozerów, których nie interesuje muzyka, tylko rockowy styl życia - wiesz, sex, drugs & rock'n'roll. I może to naiwne, co powiem, ale moim zdaniem dzisiaj muzyka jest bardziej prawdziwa. Dziś grasz dlatego, że to kochasz, a nie dlatego, że przynosi ci to zyski. I bardzo mi się to podoba!