"Duch celebracji"
Moby, naprawdę Richard Melville Hall, jest jednym z artystów odpowiedzialnych za popularyzację muzyki dance. W jego wydaniu proste, housowe bity wzbogacone zostały o punkowe gitary i ambientowe plamy dźwiękowe. Moby to jednak nie tylko muzyka. Artysta przez lata znany był ze swych ortodoksyjnych przekonań, brał czyny udział w działaniu organizacji chroniących środowisko naturalne i prawa zwierząt, jadł tylko produkty pochodzenia niezwierzęcego. Paradoksalnie, jako człowiek, który walczył o anonimowość artystów sceny elektronicznej, sam stał się osobą publiczną i rozpoznawalną. Płyty "Play" (1999) i "18" (2002) wyniosły go na szczyty list przebojów. W 2005 roku ukazał się jego kolejny album, zatytułowany "Hotel". Z okazji jego wydania Moby opowiada o swych ulubionych wykonawcach, życiu hotelowym i politycznej sytuacji w Stanach Zjednoczonych. A także o punkowych ideałach i planach przejścia na emeryturę.
Dlaczego zatytułowałeś album "Hotel"?
Nowa płyta nosi tytuł "Hotel" z różnych powodów i gdybym miał siedzieć i mówić o wszystkich z nich, zajęłoby to mnóstwo czasu. Pierwszy i główny powód jest taki, że podczas tras koncertowych mieszkam w hotelach. Interesujące jest to, że kiedy wchodzisz do hotelowego pokoju, czujesz jakbyś był pierwszą osobą, która tam zamieszka. Ale masz również świadomość, że sześć godzin wcześniej ktoś uprawiał seks na tym łóżku. A dzień wcześniej ktoś inny zerwał ze swoją dziewczyną, a wcześniej byli na przykład w łazience. Tego typu rzeczy.
Mam na myśli to, że w hotelach dzieją się bardzo osobiste i intymne sprawy. Są one jednak bardzo anonimowe. I co 24 godziny po prostu to wszystko jest wymiatane do czysta. Może to zabrzmi dziwnie, ale dla mnie podobnie mają się sprawy z ludźmi. Spędzamy tam mnóstwo czasu i przywiązujemy tak dużą uwagę do naszych czynów, tożsamości i uczuć. A później umieramy i świat wymiata to, co po nas zostało. Tak, jakby nas nigdy nie było.
To bardzo dołujące uczucie, ale z drugiej strony powoduje, że nasz czas jest o wiele cenniejszy. Ta świadomość, że za dzień, miesiąc lub rok będzie tak, jakbyś nigdy nie istniał.
Czy to twój pierwszy album, na którym nie użyłeś sampli?
Kiedy rozpoczynałem nagrania płyty, nie zamierzałem robić albumu bez sampli. Dopiero kiedy skończyłem płytę zorientowałem się, że nie ma na niej żadnych sampli. To trochę śmieszne, ponieważ wiele osób postrzega mnie jako artystę bazującego właśnie na fragmentach nagrań innych artystów. Nie było to zamierzone działanie.
To dosyć interesująca informacja o płycie. Stworzyłem kilkaset utworów i wiele z nich powstało z sampli. Ostatecznie okazało się, że nie znalazły się one na płycie. Zatem nie przywiązywałbym do tego faktu wielkiego znaczenia. Po prostu te piosenki nie nadawały się na "Hotel".
Czy na albumie znajduje się jakiś przewodni temat?
Nie wiem, to bardzo "ludzka" płyta. Opowiada o moich doświadczeniach. Mam nadzieję, że trafi do słuchaczy. Ale nie jest to w żadnym wypadku koncepcyjny album w stylu na przykład Pink Floyd.
Jak porównałbyś "Hotel" do "18", twojej poprzedniej płyty?
Wydaje mi się, że to w pewien sposób kontynuacja pomysłów z "18". Chciałem zrobić ciepłą, emocjonalną, ludzką muzykę, na którą słuchacze będą mogli odpowiedzieć i porównać się z piosenkami. Dla mnie "18", ja to czuję w ten sposób, była rozmazana. Wiesz, nagrywałem ją samemu i niewiele osób słyszało ją, zanim się ukazała.
"18" jest trochę za długa. Niektóre utwory powinny być krótsze lub trafić na strony B singli. Wciąż lubię ten album, ale zyskałby on, gdyby został zarejestrowany jako bardziej agresywne dzieło. Natomiast w "Hotel" jest więcej ostrości i skoncentrowania.
Czy reakcja krytyków na twoją muzykę ma na ciebie wpływ, gdy nagrywasz kolejny album?
Kiedy reakcje są pozytywne, to oczywiście jest to bardzo przyjemne. Natomiast gdy siedzisz w studio rok lub dwa lata, a później zostajesz zniszczony przez dziennikarzy, to może cię wpędzić w depresję. Nie nagrywam płyt, by spełnić oczekiwania dziennikarzy i krytyków. Ale to naprawdę miłe, gdy ludzie dobrze odbierają twój album. Ale jeżeli zależałoby mi tylko na muzyce, która spodoba się dziennikarzom, to nagrywałbym bardzo ostrożne płyty.
A jest kilka osób, które są w tym świetne. Jest wielu wykonawców, którzy nagrywają właśnie takie albumy. Cała ich kariera opiera się na tym. Nagrywają bardzo dobre rzeczy, ale są ostrożni, choć stwarzają pozory, że jest inaczej. Kiedy widzę ich, jak kalkulują...
Nie będę wymieniał żadnych nazwisk, ponieważ wielu z nich to moi przyjaciele i są naprawdę świetni w tym, co robią. Nie nagrają jednak nigdy utworu, który wkurzyłby dziennikarzy.
Jak powiedziałem, to przyjemne, gdy moja muzyka spotyka się z pozytywnym odzewem w mediach. Z drugiej strony w życiu nie nagram niczego "bezpiecznego".
Płyta zaczyna się i kończy instrumentalnym utworem. Był ku temu jakiś specjalny powód?
Pierwsze nagranie na płycie oryginalnie nosiło tytuł " Backwards", a teraz nazywa się "Hotel Intro". Jest jeszcze utwór "Pink Eye", na płycie umieszczony jako "Homeward Angel", który kończy album. To są dwa melodyjne, elektroniczne kompozycje bez partii wokalnych. Podoba mi się pomysł wprowadzającego utworu, który "ustawia" całą płytę. A podążając drogą analogii z hotelem, to dla mnie jest to wejście do hallu budynku. Pierwsze wrażenie ma duże znaczenie jak odbierzesz zawartość płyty, hotel, restaurację czy książkę. Wpływa na dalsze odbieranie muzyki.
Słuchając nowej płyty wyobrażasz sobie jakiś szczególny hotel?
Jestem właścicielem małej restauracji, która nazywa się "Teany", a znajduje się w Nowym Jorku, w dzielnicy Lower East Side. Kiedyś była to bardzo, bardzo niebezpieczna okolica. Teraz to się zmieniło, ale w dosyć specyficzny sposób. Mianowicie wciąż jest tam mnóstwo domów dla biednych, które subsydiowane są przez rząd. A obok wprowadzają się tacy kolesie, jak ja.
Na przeciwko mojej restauracji znajduje się olbrzymi hotel. A większość budynków w Lower East Side to stare kamienice. Mają cztery, pięć pięter. A obok stanął hotel, który ma ich 25 i jest olbrzymi. Wygląda jak statek kosmiczny, który właśnie wylądował w dzielnicy. Wiele osób go nie znosi, ponieważ kompletnie nie pasuje do okolicy.
Ja natomiast uwielbiam ten budynek. Pokazuje naturę Nowego Jorku, ciągłą zmianę i niesamowite zestawienia przeciwieństw. 130-letnia kamienica obok nowiutkiego, nowoczesnego hotelu. Obserwowałem jak był budowany i zaprzyjaźniłem się z ludźmi, którzy tam pracowali.
Zrobiliśmy również zdjęcia, które znalazły się w książeczce na płycie. Zatem o tym hotelu myślę, gdy słucham nowej płyty.
Wiele kompozycji na płycie zainspirowanych jest w pewnym sensie twórczością Davida Bowiego.
Cóż, David Bowie, to obok George'a Gerschwina, mój ulubiony kompozytor XX wieku. Nigdy nie próbuje nagrywać piosenek, które są hołdem dla innych artystów, których uwielbiam. Ale najwyraźniej dzieje się tak podświadomie. Na płycie znajduje się utwór "Spiders", który w pewnym sensie jest hołdem dla Bowiego, muzycznie i w warstwie słownej. Usłyszałem, że Bowie miał atak serca i, może to zabrzmi makabrycznie, wyobraziłem sobie jego śmierć. Jakby wyglądał świat po jego śmierci. I o tym opowiada "Spiders", choć mam nadzieję, że on nigdy nie umrze i dożyje 170 lat.
Zatem to jest dosyć specyficzny hołd dla Bowiego. A pozostałe utwory, jeśli mają jakieś wpływy jego muzyki, to nie jest to zamierzone. Czasami nie można sobie z tym poradzić. Muzyka, której słuchasz od dzieciństwa, musi w jakiś sposób na ciebie wpływać.
A co z Joy Division i New Order? Wcześniej nagrałeś utwór tej pierwszej grupy, a na "Hotel" znajduje się piosenka tych drugich. Czy oni też mają wpływ na twoją muzykę?
Kiedy dorastałem, słuchałem takiej właśnie muzyki. Miałem obsesję na punkcie Joy Divison, New Order, Davida Bowiego, Echo And The Bunnyman. W ogóle lubiłem sceną cold wave z okresu 1979-1983. Po upływie lat wciąż uwielbiam tych wykonawców. Podoba mi się ten melanż elektroniki, rocka i muzyki tanecznej, który jednak niesie ze sobą emocjonalny ból.
Dlatego postanowiłeś nagrać "Temptation" New Order?
Siedziałem sobie w "Teany" i dzieciaki, które tam pracują, mają naprawdę fantastyczny gust muzyczny. Puścili wtedy składankę New Order, a ja jadłem obiad. Kiedy zabrzmiało "Temptation", zacząłem wsłuchiwać się w słowa tej piosenki. Z niewiadomego mi powodu w innej sytuacji nie zwróciłbym na nie najmniejszej uwagi. Zaskoczyło mnie, jak przejmujący i osobisty jest to tekst.
Po powrocie do domu zrobiłem balladową wersję tego utworu ze śpiewem mojej przyjaciółki Laury. W ten sposób powstała moja wersja "Temptation". Wydaje mi się, że wyszło to nieźle. Wersja, którą znacie z płyty to demo.
Inne piosenki zostały poddane końcowej produkcji, ale demo "Temptation" ma rozdzierające serce brzmienie. Ta piosenka ma wiele miksów, ale na "Hotel" znalazło się właśnie demo. Chciałem, żeby ta piosenka była prosta i przejmująca.
Powiedz kilka słów o "Lift Me Up", pierwszym singlu z "Hotel".
Jak wiesz, w Ameryce niedawno zakończyły się wybory prezydenckie i ten kraj jest bardzo podzielony. Podobnie zresztą jak reszta świata. A mędrcy głowią się, co to może oznaczać i czekają. Czy jest to konflikt miasta z prowincją? Czy może wybrzeża z centrum? A dla mnie ten konflikt ma inne podłoże. Wybacz, bo może zabrzmi to prostacko i pretensjonalnie, ale dla mnie to spór złożoności z prostotą.
Świat to obecnie bardzo skomplikowane miejsce. Wszystko idzie bardzo szybko do przodu i składa się z miliardów różnych zmiennych czynników. Niektórym to odpowiada. Mieszkamy w mieście lub na przedmieściach i nie stanowi to dla nas wielkiego problemu. Ale dla innych to skomplikowanie świata jest przerażające. I dlatego powstał fundamentalizm, zarówno w świecie chrześcijańskim, jak i islamskim.
Ludzie chcą polegać na dogmatach, które nigdy tak naprawdę nie zostały sprawdzone, ale są dogmatami. A ostatnie wybory w Stanach Zjednoczonych dokonały podziału na tych, którzy chcą wciąż w nie wierzyć, chociaż nie przystają one do współczesności. I o tych ludziach opowiada "Lift Me Up", o ich mentalności motłochu.
Kiedy oglądasz zdjęcia tysięcy chrześcijańskich lub islamskich fundamentalistów... To wywołuje wręcz narkotyczny efekt, kiedy tak wiele osób o podobnych poglądach zbiera się razem i krzyczy. Wszyscy oni brzmią tak samo i dotyczy to również fanów futbolu czy Republikanów. Brzmią identycznie i wyglądają w ten sam sposób. Tłum prawdziwych wyznawców, którym tak naprawdę nie zależy na tym, w co wierzą. Są uzależnieni od bandy podobnie myślących ludzi.
Limitowana edycja "Hotel" zawiera dodatkową płytę z muzyką ambient. Powiedz kilka słów o jej zawartości.
Cóż, bonusowy album "Hotel Ambient" to 11 lub 12 bardzo cichych, melodyjnych, ambientowych kawałków. A mam przeczucie, że spodobają się one niektórym ludziom bardziej, niż główna płyta. Ma specyficzną funkcję, ma wyciszyć i uspokoić. Zaczyna się cicho, a później jest jeszcze ciszej i ciszej. To ekwiwalent środków uspokajających.
Czy na ciebie ona również działa właśnie w ten właśnie sposób?
Zaangażowałem się w działalność organizacji, która zajmuje się badaniem wpływu muzyki na system nerwowy. Jest taki terapeutyczny program w nowojorskim szpitalu Beth Abraham, który prowadzi tego typu leczenie. A obiektywnie mówiąc to niesamowite, jak lecznicze działanie może mieć muzyka. Na przykład zdarzyły się takie sytuacje, że osoby mające psychiczny uraz nie mogły mówić lub się ruszać. A dzięki muzyce zaczęły śpiewać i tańczyć.
Dzieje się to dlatego, że ta część mózgu, która odpowiedzialna jest za mowę, jest szalenie czuła na muzykę. Człowiek, który od 10 lat nie powiedział ani słowa, po wysłuchaniu ulubionej piosenki z dzieciństwa zaczyna znowu mówić. A moja pomoc dla nich jest wielokierunkowa. Pomagam im zbierać pieniądze. Wybudowaliśmy także kilka studiów nagraniowych w szpitalu, gdzie chorzy mogą nagrywać własne piosenki. Nagrywanie i praca z innymi muzykami ma na nich bardzo dobry wpływ.
Co ci pozostało z punkowych ideałów?
Wychowałem się na punkowej muzyce i grałem w punkowych zespołach. Z tamtych czasów zostało mi wrodzone obecnie przekonanie, że status quo jest zazwyczaj zły. I nie mówię tu o zespole Status Quo (śmiech). Główny nurt muzyki jest zawsze wyrazem kompromisu, czegoś mu brakuje i patrzę na niego z podejrzeniem. Dlatego tak istotna jest wiara we własne ideały i w siebie. Nie można polegać na opiniach innych. To zostało mi z punka.
A z muzyki acid house?
Co we mnie pozostało z acid house'u i kultury rave? Głównie duch celebracji. Minęło już wiele lat, ale na początku lat 90. były takie sytuacje, że 10 tysięcy osób tańczyło po zażyciu ecstasy do house'owego numeru z typowym motywem pianina i żeńskim wokalem. To bardzo odkrywcze doświadczenie i mam nadzieję, że wciąż na mnie wpływa.
Wydaje ci się, że muzyka dance umarła?
Mieszkając w Nowym Jorku mam mnóstwo spraw na głowie. Poza tym ostatnio nagrywałem płytę i szczerze mówiąc trochę straciłem kontakt z podziemną sceną dance'ową. To znaczy słucham jej w klubach i podoba mi się. Gdy jestem na setach zaprzyjaźnionych ze mną DJ-ów, to sprawia mi to wielką przyjemność. Wydaje mi się, że są bardzo kreatywne.
A co do muzyki dance, to może nie jest ona już tak popularna, jak to było kilka lat temu. Ale wszystko się zmienia.
Jak myślisz, jaka przyszłość czeka cię po wydaniu "Hotel"?
To dziwne. Nagrywam już płyty od dłuższego czasu i uwielbiam to robić. To naprawdę bardzo ekscytujące, a zarazem trochę zwariowane. Siedzisz w domu i w zupełności koncentrujesz się tylko na nagraniach. A później jedziesz w trasę na kilka miesięcy. Trochę dziwnie wygląda twoje życie, kiedy wracasz do domu.
Nie narzekam, ale w pewnym wieku woli się bardziej ustabilizowane, domowe życie. Myślę, że byłoby miło za jakieś pięć lat przyhamować z karierą. Jest też szansa, że w ciągu tych lat nagram taką płytę, której nikt nie będzie chciał słuchać. I wtedy sam zostanę przyhamowany (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Na podstawie materiałów promocyjnych Pomaton EMI