"Czułam się dotknięta przez te wszystkie lata"
Maryla Rodowicz wraca do korzeni. To pomysł Andrzeja Smolika, producenta jej albumu "Jest cudnie" (premiera - maj 2008 rok). Smolik to jeden z najbardziej cenionych kompozytorów i realizatorów muzyki w Polsce - współpracował m.in. z Myslovitz, Hey, Justyną Steczkowską, T.Love, Krzysztofem Krawczykiem czy Michałem Żebrowskim, a na codzień gra w zespole Wilki, ma również na koncie trzy solowe albumy.
Maryli Rodowicz szczegółowo przedstawiać nie trzeba, a nawet gdyby ktoś chciał, mógłby się potknąć na niezliczonej ilości przebojów i wyróżnień. Od 40 lat jest absolutną gwiazdą polskiej sceny muzycznej i nie chcąc odcinać kuponów od utworów nagranych wiele lat temu, wciąż wydaje płyty. Z piosenkarką rozmawiał Michał Michalak.
Nowy album ma być artystyczny, folkowy, z elementami country - dlaczego akurat takie klimaty? I czy to pani pomysł?
Maryla Rodowicz: Od dawna chciałam nagrać płytę opartą o gitarę akustyczną, nierozbudowaną instrumentalnie, prostą. Natomiast cała reszta jest pomysłem Smolika. Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, okazało się, że i on myśli o takiej płycie. Wszystko tutaj zagrało. Smolik chciał wrócić do moich pierwszych brzmień, do takiego trochę folkowego grania.
A kto wyszedł z inicjatywą tej współpracy?
Maryla Rodowicz: Moja wytwórnia. Współpracowali z nim przy poprzednich płytach i pomyśleli, że nas ze sobą skontaktują. Tak też się stało. Spotkaliśmy się i, co najważniejsze, dogadaliśmy się muzycznie.
Współpraca, jak rozumiem, zaiskrzyła od samego początku?
Maryla Rodowicz: Nie było żadnych problemów. Trochę się bałam, że on dalej siedzi w brzmieniach elektronicznych. Ale powiedział mi, że wręcz przeciwnie, że jest na etapie fascynacji brzmieniami prawdziwymi, naturalnymi - jak gitara akustyczna, mandolina, akordeon. To mi bardzo pasowało, bo taki też był mój zamysł.
A czy singel "Nie liczy się nic" oddaje w pełni ten klimat?
Maryla Rodowicz: Tak sądzę. W dodatku jest to kompozycja Smolika, więc tym bardziej.
Słowa na tej płycie pisali między innymi Jacek Cygan, Muniek Staszczyk, Kasia Nosowska. To prawdziwy "dream team". Jak udało się zgromadzić i namówić najlepszych polskich tekściarzy i czy to był właśnie taki pomysł, czy tak po prostu wyszło?
Maryla Rodowicz: Jeszcze Kayah! Taki właśnie był zamysł, a i tak nie wszystko z tego wyszło. Niektórzy nie wyrobili się czasowo, byli zajęci. Miało jeszcze parę osób pisać, ale wiadomo, jak to bywa. Nie wszystko wyszło tak, jak miało wyjść.
Odmówiła pani przyjęcia nagrody Złotego Fryderyka za całokształt twórczości. Uzasadniała to pani kryteriami, jakimi kieruję się kapituła i składem tej kapituły. Czy mogłaby Pani skonkretyzować te zarzuty?
Maryla Rodowicz: W kapitule jest wiele tak zwanych działaczy, byłych pracowników firm płytowych, a mało samych artystów. Dla mnie jednak niezrozumiałe jest przede wszystkim to, że kapituła nie widzi całego rynku muzycznego, tylko patrzy wycinkowo. Dostrzega tylko to, co chce dostrzegać. To jest, moim zdaniem, dzielenie środowiska. Na przykład - nie będziemy w tym roku nominować Górniak i Steczkowskiej, bo ich nie lubimy. Nie można nie dostrzegać, że Edyta umie śpiewać i nie nominowanie jej w kategorii wokalistek jest niesprawiedliwe.
Czyli tegoroczna gala potwierdziła pani zastrzeżenia.
Maryla Rodowicz: Absolutnie tak. Mogę mówić też o sobie. Czułam się dotknięta przez te wszystkie lata. Wydaję płyty regularnie, co dwa, trzy lata, ale nigdy nie byłam nominowana. Nie wiem, dlaczego. Przecież nie można powiedzieć, że nie umiem śpiewać. Dostawały nagrody efemerydy, które pojawiały się w danym roku i potem znikały.
Jest pani jurorką w programie "Gwiezdny cyrk". Czy taki program jest potrzebny? Czy to nie jest już przesyt jeśli chodzi o programy z udziałem gwiazd?
Maryla Rodowicz: Ja przede wszystkim ubolewam, że artysta nie ma gdzie pokazać tego, co robi. Ja jestem w tym cyrku dlatego, że wydaję płytę i mam świadomość, że muszę się gdzieś promować. Przecież nie będę tańczyć na rurze! Czy na lodzie...
Wygląda to tak, jakby pani szła niemal jak na ścięcie do tego programu - bo nie ma innego wyjścia.
Maryla Rodowicz: Nie jak na ścięcie. Dla mnie to jest ciekawe. W cyrku nie ma żartów, nie ma oszustwa. Nie można nadrobić wdziękiem. Jeżeli aktor decyduje się na trudny numer gdzieś pod kopułą, na trapezach, to ja zdaję sobie sprawę, ile to kosztuje samozaparcia. Żeby pokonać na przykład lęk wysokości. To jest dla mnie niesamowite. Podziwiam tych ludzi za odwagę i za determinację.
Od wielu lat ma pani do czynienia z pierwszoplanowymi postaciami polskiej muzyki, spotyka się pani z nimi na festiwalach - czym różnią się gwiazdy polskiej pisenki sprzed 40 lat od tych obecnie wschodzących?
Maryla Rodowicz: Wtedy było weselej. Teraz za piosenkami idą poważne pieniądze. Wtedy tych pieniędzy nie było. Było za to większe bratanie się między artystami. Występowanie na festiwalu w Opolu to była jedna wielka balanga. Ludzie ze sobą rozmawiali, przyjaźnili się.
Zawsze mnie to fascynowało - jak to jest śpiewać tysiące razy tę samą piosenkę? Czy ona już zupełnie obojętnieje czy wciąż przypomina to, o czym pani myślała, kiedy tworzyła utwór czy kiedy po raz pierwszy go śpiewała?
Maryla Rodowicz: Wcale nie muszę sobie przypominać starych emocji, bo wciąż mam ich nadmiar. Kontakt z publicznością tak mnie napędza i tak mobilizuje, że śpiewam w sposób świeży, spontaniczny. Żywa muzyka ciągle jest dla mnie wielką frajdą. Niezależnie od tego, czy śpiewam tą "Małgośkę" po raz dwutysięczny czy dwutysięczny pierwszy, robię to z taką samą radością. Muzyki nie da się wykonywać automatycznie.