"Wciąż kochamy rock'n'rolla"
Na nowy album grupy AC/DC musieliśmy czekać dość długo. W międzyczasie pojawiły się plotki o jej rozwiązaniu, problemach z producentami, niesnaskach między muzykami. Wszystkie okazały się jednak wyssane z palca. AC/DC, cali i w dobrej formie, w zeszłym roku w kanadyjskim Vancouver nagrali płytę "Stiff Upper Lip", na której nie zmienili się ani trochę. Nic dziwnego, gdyż producentem albumu jest trzeci z klanu Youngów - George, który pracował już kiedyś z zespołem nad jego wczesnymi longplayami "High Voltage" i "TNT". Piotr Metz spotkał się z wokalistą Brianem Johnsonem, by porozmawiać o nowym albumie, rock'n'rollu, kłopotach z wybraniem singla i wpływie rocka na zdrowie.
Pierwsza sprawa - płyta brzmi nieprawdopodobnie świeżo. Czy mógłbyś opowiedzieć o jej produkcji? Mam wrażenie, że jeśli chodzi o wykonanie, to jest ona raczej niedopowiedziana, niż przesadzona.
Brian Johnson: Zgadza się, wyszedłeś z dobrego założenia, bo George jest przede wszystkim koneserem muzyki rock'n'rollowej. On kocha rock'n'rolla. Zresztą jest przekonany, że najlepszy rock'n'roll to dzieło Little Richarda i Chucka Berry'ego, choć w tamtych czasach nie było tak dobrego sprzętu do grania i nagrywania jak teraz. George, Malcolm i Angus zdecydowali, że ta płyta będzie rock'n'rollowo-bluesowa, no i przede wszystkim świeża.
Bo przecież nie możecie ulepszyć rock'n'rolla w wydaniu Chucka Berry'ego.
BJ: Pewnie że tak, bo on był początkiem i końcem tej muzyki. Wszystko co możemy zrobić, to iść w jego ślady, gorliwie go naśladować. To tyle. On odkrył, czym jest rock'n'roll, oczywiście byli też inni, ale on jest ojcem tej muzyki. George, który jest świetny, jeśli chodzi o stronę techniczną, nie chciał przesadzić z techniką. Powiedział wprost: "Jeśli coś będzie dobre, tak zostanie". I tak się stało. Kiedy podczas nagrania dźwiękowiec mówił, że za mało słychać cymbały, George pytał: "No i co z tego?". Kiedy usłyszałem ten czysty rock'n'roll, zakochałem się w nim. Chciałem, żeby właśnie taka była płyta. I dzięki Georgowi tak się stało. Udało mu się uchwycić ten smaczek. Kiedy zacząłem pracę nad tą płytą powiedział do mnie: "Brian, chcę żebyś robił to, co ci się podoba. Ale nie eksperymentuj. Śpiewaj, jak chcesz śpiewać, ale niekoniecznie tak, jak Brian Johnson powinien śpiewać na płytach AC/DC, czyli wysoko i ostro. Po prostu śpiewaj z serca, śpiewaj rock'n'rolla".
Na płycie słychać coś jakby mruczenie kota, tak jakbyś ty mruczał w studio na żywo, między śpiewaniem kolejnych zwrotek.
BJ: Tak, George zostawił te odgłosy. Najbardziej zapamiętałem to mruczenie, kiedy śpiewaliśmy "Can't Stand Still". Kiedy chłopcy nagrywają, zawsze pośpiewuję sobie równocześnie z nimi. Jestem wtedy zawsze po drugiej stronie szyby, nie w studiu. Nie mam wówczas słuchawek na uszach. Nie mam też studyjnego dużego mikrofonu, tylko inny, mniejszy, który trzymam w rękach. No i w efekcie mnie słychać najgłośniej. Podczas nagrywania "Can't Stand Still" ja i George popatrzyliśmy się na siebie i powiedziałem: "Właśnie usłyszeliśmy coś, co przejdzie do historii. To chyba najlepszy kawałek. To jest perfekcyjne, idealne". Nagle zdałem sobie sprawę, że będę musiał zaśpiewać do tego podkładu. Przeszli mi przez głowę wszyscy najlepsi wokaliści świata, bałem się popsuć wokal w tym kawałku. Potem był obiad i George powiedział, abym spróbował zaśpiewać po obiedzie. Pomyślałem: "O Jezu, będę to śpiewać po obiedzie". Potem poszliśmy do studia, George, Malcolm, Angus, Phil, Cliff, dźwiękowiec Dean. Zaczęli krzyczeć - "Do roboty Brian". Wstałem, powiedziałem: "W porządku'. Pamiętam, jak zacząłem śpiewać, potem zapomniałem o wszystkim i tak śpiewałem do samego końca. Bez przerw. Pamiętam, że na koniec wszyscy zaczęli klaskać. W tym nagraniu słychać oklaski i krzyki "Dzięki". Zresztą właśnie to nagranie pojawiło się na płycie. Nie wyczyszczono odgłosów.
Nagrałeś to za pierwszym razem?
BJ: Tak, od ręki. W ogóle po raz pierwszy zdarzyło się, że zostawiliśmy pierwszą wersję. Bo za każdym razem po nagraniu płyty, zawsze sobie powtarzam: "To można było nagrać lepiej, może powinienem był zaśpiewać to jeszcze raz". Tym razem było inaczej. Gdy dostałem do ręki płytę, zaraz po odsłuchaniu uznałem, że nie można było zaśpiewać tego lepiej. Tak, już lepiej nie zaśpiewałbym tego rock'n'rolla i bluesa. Jasne, że zawsze znajdzie się ktoś lepszy. Ale jeśli chodzi o mnie, dałem z siebie wszystko i jestem usatysfakcjonowany w stu procentach. Tym bardziej, że dzięki wkładowi George'a i graniu chłopców wyszedł super-kawałek. Jest idealny, uwielbiam go. Ale inne też nie są złe - "Safe In New York City", "Stiff Upper Lip", "Can't Hold Me Back", który jest takim leniwym kawałkiem.
A czym ta płyta różni się od innych?
BJ: Jest dość zabawna, kiedy jej słuchasz masz wrażenie, że z głośników wydobywa się radość.
Chyba trudno było wybrać kawałek na pierwszy singel.
BJ: To był problem wytwórni płytowej, która musiała wybrać coś singla. Niedawno zebrało się kilka osób z wytwórni i przez cztery dni za zamkniętymi drzwiami toczyła się debata, który kawałek będzie najlepszy. Cały czas dzwonili do mnie. Raz zadzwonili i powiedzieli: "Brian, mamy singel. To 'Stiff Upper Lip'". "To fantastycznie"- odpowiedziałem. Potem kolejny telefon. "Brian, to nie 'Stiff Upper Lip', tylko 'Can't Hold Me Back'. To będzie pierwszy singel. Podjęliśmy ostateczną decyzję." "Na pewno?"- spytałem. "Na 100%". "Wobec tego zacznę przygotowywać się do video". Za chwilę znowu dzwonek telefonu. "Co znowu?"- spytałem. "Pierwszym singlem będzie 'New York City'". Zakląłem szpetnie i powiedziałem, żeby wreszcie się zdecydowali. Potem tak jeszcze było z "Meltdown" i "Can't Stand Still". Kiedy zadzwonili, że singlem będzie "Satelite Blues", odbierając słuchawkę wrzasnąłem: "Czego?", a potem poprosiłem, by do mnie nie dzwonili dopóki się nie zdecydują. Zrozumieli. Dopiero po kilku dniach zadzwonili, że wrócili do pierwszej koncepcji, czyli do "Stiff Upper Lip". To pierwszy singel grany w stacjach radiowych. Cieszę się, że wytwórnia miała taki problem z wyborem tej piosenki, bo to oznacza, że na płycie jest wiele dobrych utworów.
Wiele osób słuchając tej płyty zda sobie sprawę z tego, że AC/DC nigdy nie było kapelą punkową, czy metalową, że zawsze grało dobrego bluesa i rock'n'rolla.
BJ: Tak, ten album będzie sprzyjał takiemu myśleniu. Ale z drugiej strony ludzie mają zakodowane pewne fakty - co więcej, zniekształcają je. Nieraz zdarza się, że ktoś zaczepia mnie i mówi: "Znam cię, ty jesteś z AC/DC, z tego metalowego zespołu". Odpowiadam, że nie gramy heavy metalu, ale oni wmawiają nam, że tak. Ciężko to wyperswadować. Co do AC/DC i świetnych muzyków z tego zespołu - nie mówię o sobie, mówię o moich kolegach - nigdy się nie zmieniają, upierają się przy swoim od początku do końca. Kiedy wydajemy nową płytę, wytwórnie płytowe zawsze naciskają: "No, chłopaki, zmieńcie trochę styl, włóżcie skóry". Wszystko przez to, że zawsze nosimy jeansy i szczerze mówiąc ubranie mamy w nosie. A fani są nam wierni, bo wiedzą, że jesteśmy uczciwi i prawdziwi. Nie żartujemy, kiedy twierdzimy, że kochamy rock'n'rolla.
Wielu dziennikarzom ciężko to zrozumieć, szczególnie w czasach, kiedy panuje przekonanie, że rock'n'roll przeminął. Tak było też w czasach, kiedy królował styl New Romantic, punk, nowy rock'n' roll, którego najważniejszym elementem były bardzo popularne ballady grane przez np. zespół Journey. Było nam ciężko przedrzeć się przez to. W MTV w ogóle zapomnieli, że istniejemy. A stacje radiowe - nie raz pytałem w Ameryce: "Kiedy wreszcie zagracie AC/DC?". Odpowiedzi nie było. Ale jak już mówiłem, jesteśmy zawzięci, uparci i nie tak łatwo nas zmienić. Może właśnie teraz nastał nasz czas, może ludzie wreszcie sobie uświadomili, że jesteśmy bardzo dobrym zespołem? I zamierzamy być nim jeszcze długo.
Istnieje teraz całe mnóstwo śmiesznych stylów muzycznych. Nie sądzisz, że czas najwyższy na coś czystego i prostego?
BJ: Tak, właśnie tego chcą ludzie - czegoś prostego i łatwego, w żadnym razie nie trudnego. Na przykład weźmy pod uwagę rok 1990 - to było tylko 10 lat temu. Nikt wtedy jeszcze nie miał telefonów komórkowych, z wyjątkiem biznesmenów. A te komórki, które mieli, były bardzo duże. Nikt też wtedy nie miał laptopów. Mało kto miał w domu zwykły komputer. A te, które ludzie mieli, nie były jeszcze tak dobre jak teraz, miały fatalne ekrany. A to było tylko 10 lat temu. Nikt nie miał anten satelitarnych. Wtedy dopiero stawały się modne. A oprócz tego jeszcze telewizja cyfrowa i odtwarzacze kompaktowe. Teraz to już normalka. Zapomniałem jeszcze o cholernie wielkich kamerach.
Spotykam ludzi w różnym wieku, którzy mówią, że nie chcą podróżować tak szybko. Potem przychodzą do mnie na koncerty, mają po 30 lat, na rękach trzymają dzieci. A potem AC/DC wychodzi na scenę. Krzyczą wtedy "Yeah, patrzcie na te fajerwerki, t-shirty", "O! Brian znowu w berecie, a Angus w krótkich portkach i aksamitnej marynarce". Mówią do swoich dzieci: "Patrz, tata kiedyś tak wyglądał, a oni ciągle żyją i grają rock'n'rolla". Swoją drogą łatwo poddać się żądzy pieniądza i ludziom, którzy mają pieniądze - wiesz, na zasadzie "Chodź za mną, mam kasę".
Wciąż gracie w rock'n'rollowym składzie - gitary, bas i perkusja. Nie chcieliście nigdy wzbogacić swojego instrumentarium?
BJ: Z tym jest jak z modą. Jeśli podążasz za modą w muzyce, to twoja twórczość będzie się często zmieniać - tak jak moda, która zmienia się co roku. Mam nadzieję, że może ten album, albo kolejny, będziemy mogli zaprezentować w Polsce. Kto wie? Młodzi ludzie, 15, 16-letni, słuchają naszych płyt i mówią: "Tak, taką muzykę chcemy grać. Jeśli mi się uda, spełnią się moje marzenia". My, AC/DC, nie będziemy grać zawsze. Zdajemy sobie sprawę, że na scenie będziemy może jeszcze przez 10 lat. To i tak byłoby niesamowite.
Jeśli będziecie grać jak na "Stiff Upper Lip", to przed wami jeszcze 25 lat na scenie... Możecie po prostu grać, bo nie musicie już nic udowadniać.
BJ: Nie wyszedłbym na scenę, jeśli nie miałbym już nic do pokazania. Nie chciałbym po prostu zawstydzać chłopców.
A wyobrażałeś sobie 10 lat temu, że będziesz jeszcze śpiewał?
BJ: Nie, absolutnie nie. Był rok 1990 i wiedziałem, że za 10 lat będę cholernie stary, bo będę miał jakieś 50 lat. A teraz mam 52 i wcale nie czuję się staro. To niesamowite. Myślę, że to dzięki rock'n'rollowi, który konserwuje. Jestem szczupły i zdrowy, dobrze mi się teraz żyje. Tak, na pewno dzięki rock'n'rollowi. Kiedy śpiewasz, grasz rock'n'rolla, od razu jest lepiej. Masz świeży umysł, nie jesteś cyniczny i rozgoryczony. Mimo mojego wieku, ciągle jeszcze potrafię rozmawiać z dzieciakami . W Ameryce zwariowali na punkcie tej płyty, prezenterzy ciągle grają ją w radiu. Nie zależy mi na tym, czy sprzeda się wiele egzemplarzy tej płyty. Mam tylko nadzieję, że trafi ona do tych ludzi, którzy powinni jej posłuchać, do wiernych fanów rocka, ludzi, którzy uwielbiają rock'n'rolla.
Myślę, że wiele osób odkryje was dopiero teraz, dzięki tej płycie.
BJ: W Stanach Zjednoczonych istnieje jakieś 165 stacji radiowych, które grają dobrego, klasycznego rocka. A nasz singel pojawił się aż w 270 stacjach, wszelkich możliwych. Super. To jasne, że wokół nas coś się dzieje, tylko jeszcze nie wiemy co. Może po prostu zaczyna się nowa era rock'n'rolla ? Boże, jeśli będę miał w tym jakiś swój udział, będę najszczęśliwszym i najbardziej dumnym człowiekiem na świecie. To byłaby jedna z lepszych rzeczy w moim życiu, byłoby zabawnie... Będę trzymał kciuki, żeby tak się stało. Jestem podekscytowany.
Wróćmy do tego jak wyglądała produkcja tej płyty. Czy brzmienie płyty to zasługa George'a? Czy miał na nie wpływ fakt, że to pierwszy album George'a z wami, czy takie brzmienie było zamierzone?
BJ: Tak, tak myślę. Ostatnio jakakolwiek koncepcja brzmienia pojawiła się w głowach chłopców podczas nagrywania "Let There Be Rock". Chcieli, żeby to była płyta gitarowa. I tak też się stało. "Let There Be Rock" to typowo gitarowy album - masa riffów, wspaniałych riffów gitarowych. Myślę, że to właśnie wczesne brzmienie AC/DC przyniosło zespołowi sławę. Płyta "Back In Black" podbiła świat. Mam wrażenie, że chłopcy chcieli wrócić do tego brzemienia, które dawało im radość grania zanim jeszcze stali się sławni. To się odbija w piosenkach. George poszedł właśnie w tym kierunku. Myślę, że Malcolm i Angus chcieli, żeby George był producentem płyty od samego początku.
To był dla nich oczywisty wybór?
BJ: Tak, od dłuższego czasu myśleli o George'u. Co do innych producentów - czuli do nich wyłącznie szacunek i nic więcej. Bo dla nich najważniejsze jest brzmienie, techniczne brzmienie jest na pierwszym miejscu. Od brzmienia zespołu wiele zależy. Na drugim miejscu jest aktualny odbiór rocka. Dopóki zespół brzmi dobrze, nie dbają o rocka. A u George'a jest dokładnie na odwrót. On ma w nosie, jak płyta brzmi, to znaczy, czy słychać więcej gitar, perkusji, czy wokalu. "Can' T Hold Me Back" brzmi tak, jakby było nagrane w pubie. Wiesz, kilku facetów grających w klubie. I już mamy piosenkę.
Mam wrażenie, że wiecie o studiu nagraniowym dosłownie wszystko.
BJ: No jasne, George jest geniuszem. Ten facet pracował w studiu nagraniowym na różnych stanowiskach przez ostatnie 35 lat. Ma też na swoim koncie inne przedsięwzięcia, na przykład z Orkiestrą Symfoniczną z Sydney. Orkiestra grała jego wczesną muzykę - jeszcze z czasów grupy Easybeat i tego typu rzeczy. Nasza nowa płyta jest wyrazem uznania dla George'a, jest ukoronowaniem jego pracy. Nie sądzę, żeby George zdał sobie już z tego sprawę. Ale wkrótce to zrobi. Zresztą myślę, że mało kto zdawał sobie sprawę, że ta płyta będzie tak dobra. Dobrze bawiliśmy się podczas jej nagrywania, śmialiśmy się przez cały czas. Nie chciało mi się wychodzić ze studia i wracać do domu po trzymiesięcznym nagraniu. Powiedziałem do chłopców: "Po co kończyć pracę nad tym albumem, nagrajmy od razu kolejny". Oczywiście, to było niemożliwe.
Jak to było z nowymi kompozycjami - czy mieliście napisanych dokładnie 12, czyli tyle, ile ostatecznie pojawiło się na płycie, czy było ich więcej?
BJ: Było pięć dodatkowych piosenek. Poza tym wszyscy, którzy z nami pracowali, byli wspaniali. Wcześniej nie wierzyłem, że możemy stworzyć taki album. Zadzwoniłem do George'a, rozmawiałem z nim. Przyznał, że z tą płytą nie będzie prosta sprawa. "To śmierdzi"- stwierdził. "Bo muszę wybrać 12 piosenek z 17". Spytałem: "Czemu nie poprosisz Angusa i Malcolma, żeby pomogli ci wybrać?". Ale on odpowiedział, że sam chce wybrać. Jako producent nie miał łatwej roboty. Było mu ciężko. Ale musiał podjąć właściwą decyzję. Kiedy już wybrał powiedział: "Mam nadzieję, że spodoba się wam mój wybór". Co do jednej z piosenek nie byłem pewien. Chciałem dołożyć "House Of Jazz". Była też jeszcze jedna świetna piosenka "Rave On", naprawdę świetna. Powiedziałem, że chcę, żeby się znalazła na stronie B jakiegoś singla.
To była mądra decyzja, że na płycie pojawiło się 12 kawałków. Można było przecież na kompakcie ścisnąć więcej. Pamiętam płyty winylowe, które moim zdaniem były bardziej ludzkie, bo przecież nie można na raz wysłuchać 75 minut muzyki. A wy macie 12 piosenek i to mieści się w limicie.
BJ: Tak, na płycie kompaktowej można umieścić tyle piosenek, ile się chce. George zauważył, że zawsze mamy 10 kawałków. To pierwsza płyta, na której jest 12 kawałków, bo minęło sporo czasu od wydania naszego ostatniego albumu. George powiedział, że nie można umieścić na płycie wszystkich piosenek, bo to ludzi zabije. W ten sposób można zepsuć płytę. To prawda, co powiedziałeś. Masz rację.
Czy wasze koncerty wciąż będą takie same jak ostatnio, czy skończycie grając małe koncerty po klubach?
BJ: No, nie wiem, to ciekawe pytanie. Naprawdę nie wiem. Zresztą płyta brzmi tak, jakbyśmy grali ją w klubie. Tak swoją drogą chciałbym jeszcze kiedyś pograć w klubach. Ale to mi przypomina trochę komunizm - to świetny pomysł, ale nigdy nie wypala. Bo zawsze jest jakiś przeciek, no i w rezultacie prawdziwi fani nie mają szans dostać się do klubu. Wchodzi tylko trzysta, czterysta osób i najczęściej to są znajomi i rodzina kierownika klubu, ludzie
z wytwórni, dziennikarze. No i w ten sposób dla prawdziwych fanów nie ma już miejsca. Zostają na zewnątrz i klną jak diabli, że nie mogą wejść. Jest wyjście - możemy zagrać 27 piętnastominutowych "koncertów". Wiesz, piętnaście minut grania dla jednej grupy, a potem następna i tak dalej.
A co z wielkimi przedstawieniami na stadionach - teraz wykonawcy licytują się, kto będzie miał większy show. W przypadku tego albumu chyba nie musicie poddawać się tej rywalizacji?
BJ: Tak, w ogóle nie lubimy grać na stadionach. Rzadko gramy na takich wielkich obiektach. To takie mało ludzkie. Zdarzyło nam się zagrać kilka ogromnych koncertów, ale Angusowi to się wcale nie podobało, zresztą mnie też. Angus pojawiał się na wybiegu i starał się dotknąć ludzi, ale nie dawał rady. Masa ludzi w ogóle nie widziała, co się działo na scenie. To straszne. Osobiście lubię areny, sale sportowe, miejsca, gdzie odbywają się mecze koszykówki. Tam nie zmieści się 20 tysięcy ludzi. Grając na stadionie piłki nożnej można zarobić fortunę, ale to okropne. Ludzie widzą mnie tylko na wielkim ekranie, na scenie nie mają szans. Lepiej, żeby zostali w domu i zobaczyli mnie w telewizji.
Może rozwiązaniem jest patent Metalliki, która gra w halach z okrągłą sceną. Dzięki temu mieści się więcej ludzi.
BJ: Widziałem taki koncert Def Leppard, wystąpili na okrągłej scenie. Nie podobało mi się. Bo wszystko jest fajnie, kiedy wokalista pojawia się na scenie przed tobą. Trwa to zwykle chwilę. A potem odchodzi i widać tylko jego plecy. Czujesz się, jakby cię ktoś olał. I nic nie daje pojawienie się przed twoimi oczyma innego muzyka. To nie jest granie w zespole. Lubię widzieć na scenie, gdzie jest Angus, gdzie jest Malcolm, gdzie jest perkusja, Cliff. Widzę jak ludzie przede mną podrywają się z miejsc. A z okrągłą sceną jest inaczej, nie jestem wtedy blisko chłopców. Stoję samotnie i coś tam sobie śpiewam.
Kiedy dogrywasz wokal na płytę, to w jakim ona jest stadium, czy jest już prawie gotowa?
BJ: Tak, raczej tak. Robimy jeszcze małe poprawki, wprowadzamy pewne zmiany, sprawdzamy, czy wszystko pasuje, to kwestia sprawdzania, czy wszystko jest OK. Zwykle okazuje się, że większość piosenek brzmi całkiem dobrze, niektóre trzeba jednak trochę skrócić, bo są o wiele za długie. Czasem trzeba wprowadzić pod koniec małe poprawki. Ale tak jak mówiłem, George nie dbał specjalnie o techniczne zawiłości. Na pierwszym miejscu miał być rock. Był cholernie podniecony, kiedy wszystko szło dobrze. Krzyczał, że coś jest świetne, będzie hitem. Na co dzień tak się nie zachowywał.
Używasz głosu, jakby był instrumentem.
BJ: Tak, wielu wokalistów uważa się za gwiazdy tylko dlatego, że śpiewają słowa do melodii. A to bzdura. Jeśli masz taki fantastyczny głos jak Andrea Bocelli, jesteś kimś. Jesteś wielki. A ja jestem takim sobie przeciętnym wokalistą w dobrym zespole. Udaje mi się trzymać melodii. A wszystko co śpiewam, chłopcy ozdabiają swoją, cholernie dobrą muzyką. Są wielcy. Mam świetną pracę w zespole. Każdego wieczoru śpiewam. I mogę ich oglądać za darmo, ile tylko chcę.
Czy zdarzyło ci się kiedyś pomyśleć: "Mam dość. To koniec"?
BJ: Zanim nagraliśmy "Stiff Upper Lip", chłopcy byli bardzo zajęci zbieraniem do kupy "Bonfire". Zajęło im to sporo czasu, bo wcześniej nie zdawali sobie sprawy, że znajdą tyle śladów działalności Bona w Sydney. Szybko doszli do wniosku, że jest więcej roboty niż myśleli. Robili to głównie dla rodziny Bona. Rodzina Bona ciągle żyje, a chłopcy utrzymują z nią bliskie kontakty. To przedsięwzięcie oznacza pokaźną sumkę dla niezbyt bogatej rodziny Scotta. Bo to nie są bogaci ludzie. Dlatego chłopcy obiecali sobie, że zrobią "Bonfire".
I to był powód waszej czteroletniej przerwy w nagrywaniu?
BJ: Tak naprawdę przerwa trwała tylko rok. Zresztą chłopcy wcale nie mieli przerwy, bo nie zakończyliśmy grania w 1996 tylko w 1997 roku. Potem znowu się spotkali, by pogadać o nowej płycie. To było latem 1998 roku w Londynie. Przegryźliśmy się przez wszystkie piosenki, nagrywanie trwało - jak już mówiłem - trzy miesiące. Świetnie się przy tym bawiliśmy. Potem znowu wróciłem na jakiś czas do Ameryki.
Nie spieszyliście się z tą płytą.
BJ: Racja, chłopcy chcieli, żeby była perfekcyjna. Uwielbiam ich właśnie za to, jak mocno potrafią się skupić nad tym, co robią. To niesamowite odkładają inne rzeczy na bok i pną się z tą jedną. Latem, a dokładnie w czerwcu zeszłego roku, znowu spotkaliśmy się i znowu pracowaliśmy nad płytą przez kilka tygodni. Potem polecieliśmy do Vancouver. To było w połowie sierpnia. Byliśmy tam do listopada, kiedy właściwie skończyliśmy pracę nad albumem. To były trzy najlepsze miesiące w moim życiu. Zapamiętam je na zawsze.
Jeszcze nigdy tak dobrze się nie bawiłem w studiu nagraniowym. Było cudownie.
Czyj stosunek do życia jest zawarty na tej płycie - mam na myśli hasło "Pieprzyć to wszystko".
BJ: Jeden z chłopaków powiedział: "Mam w nosie, że wytwórnia płytowa domaga się płyty". Potem rzucił kilka razy mięsem. "Będzie gotowa, kiedy ją nagramy"- stwierdził. Wydaje mi się, że wytwórnia chciała śledzić na bieżąco to, co robimy w studiu. Ale my nie wpuściliśmy ich. Powiedzieliśmy jasno: "Nie przychodźcie, chcemy spokojnie skończyć płytę". Oni nie wiedzieli nawet, co my nagrywamy. To mogło być zero, a oni pewnie mówiliby nam: "O Chryste, co wy robicie". Wyjaśniłem im zaraz na początku, że opowiemy o płycie, jak ją skończymy. "Pracujemy ciężko, jak na razie wszystko brzmi dobrze, więc proszę nam nie przeszkadzać". Chłopcy byli bardziej bezpośredni "Mamy was w nosie, przyjdźcie później". Uwielbiam ich za to. Malcolm i Angus nie przejmują się nikim. Dla nich zespół to najważniejsza sprawa w życiu.