"Walka o przestrzeń"

Renata Przemyk to szczególna postać na naszej scenie. Zawsze trochę z boku, zawsze z dystansem do obowiązujących trendów, raz na jakieś czas przypomina o sobie albumem zawierającym oryginalną, ambitną muzykę i dające do myślenia teksty. Jej nowy album „Blizna” jest kolejnym manifestem jej niezależności i twórczej odwagi. O „Wielkim Bracie”, własnym pokoju i bezkrwawej walce o tolerancję, z Renatą Przemyk rozmawiał Jarosław Szubrycht.

article cover
INTERIA.PL

Blizna nie boli i nie krwawi, jak świeża rana, ale pozostaje niemiłym wspomnieniem i szpeci. Dlaczego twoja nowa płyta nosi tytuł „Blizna”?

Blizna to coś, co pozostaje i każe nam pamiętać o rzeczach, które się wydarzyły. Rzeczywiście, w większości są to rzeczy przykre, ale można czerpać z nich naukę, pogłębić własną wrażliwość. Blizna zmusza do przemyślenia wszystkiego jeszcze raz, do ułożenia sobie od nowa systemu wartości, do uświadomienia sobie tego, że łatwo nas zranić, ale też równie łatwo my możemy zranić kogoś. Generalnie, ma to doprowadzić do uświadomienia sobie tego, co jest dla człowieka najważniejsze.

Blizna jako coś pozytywnego?

Jak najbardziej. Blizna z tytułu mojej najnowszej płyty ma sprawić, że będziemy dojrzalszymi życiowo i wrażliwszymi ludźmi. Ktoś, kto nigdy w życiu nie zaznał bólu, nie będzie wiedział, jak może smakować szczęście.

„Hormon” nie był najweselszym albumem, ale tym razem zarówno teksty, jak i muzyka, są jeszcze bardziej mroczne. Tak wyszło, czy tak miało być?

Nie wydaje mi się, żeby ta płyta była aż tak ponura. Zawartość „Blizny” to teksty uniwersalne, dotyczące przede wszystkim spraw bardzo intymnych. Każdy z nas doświadczył czegoś przykrego i każdy z nas znajdzie w sobie jakieś blizny, ale jak już powiedziałam, z tego ma wypływać pozytywna energia. O ile w przypadku „Hormona” mieliśmy do czynienia z roztkliwianiem się nad problemami, o tyle przesłanie „Blizny” ma uczynić człowieka silnym. Chodzi o przygotowanie do walki o własną wolność, walki z przesądami i barierami. Chodzi o siłę do walki o własną przestrzeń, o własny pokój. Trzeba wypracować sobie tę przestrzeń i nauczyć się, że inni również jej potrzebują. „Blizna” to płyta o tolerancji, o pozbywaniu się przesądów. Jak śpiewam w jednej z piosenek, nie ważne czy jesteś Adamem, czy Ewą, nie ważne, co widać na zewnątrz, jaki masz kolor skóry - najważniejsze jest to, jakim jesteś człowiekiem. To są bardzo ważne i poważne tematy, ale na pewno nie dołujące. Poza tym na płycie pojawiają się również elementy humorystyczne, które mają zrównoważyć ten wielki dzwon.


Czy sugerujesz Annie Saranieckiej, autorce wszystkich tekstów do twoich utworów, o czym chciałabyś zaśpiewać na kolejnej płycie, czy rozmawiacie ze sobą o tekstach, zanim one powstaną?

Rozmawiamy, ale z płyty na płytę tych rozmów jest coraz mniej. Po prostu nie potrzebujemy ich już dzisiaj tak wiele. Od dłuższego czasu wiedziałem, że „Blizna” będzie płytą mocno zagraną i mocno zaśpiewaną, co sugerowało, że teksty nie mogą być o kwiatkach i szmatkach, tym bardziej, że wokół nas dzieje się tyle średnicy... Obie równolegle dojrzewałyśmy do poruszenia naprawdę istotnych spraw. W większości przypadków Anka przychodziła ze swoimi pomysłami już na tyle dobrymi, że moja rola ograniczała się tylko do akceptacji jej tekstów. Mogę się z nimi w pełni utożsamić, ale to wynika też z naszej bardzo długiej współpracy i świetnego zrozumienia.

A w kogo wymierzony jest twój kopniak? Mówię o zdjęciu, które znalazło się na tylnej części okładki.

Myślę, że w przesądy, o których mówiłam wcześniej, choć równie dobrze może po prostu sugerować, że płyta ma kopa. (śmiech) To jest ostrzeżenie dla tych, którzy wchodzą bez pukania. Chodzi o to, żeby być asertywnym. Bardzo często we współczesnym świecie dobroć jest traktowana jak głupota, bardzo często ludzie, którzy chcą pomagać innym, są wykorzystywani. Trzeba umieć walczyć o swoje, ale z drugiej strony, wciąż pielęgnować w sobie te pozytywne wartości. Nie można się dać stłamsić schematom, nie można ulec presji tego, co narzuca nam tak zwana większość. Ludzie się organizują w mody, w trendy, w jakieś większe grupy i każdy, kto jest trochę niemodny, skazany jest na samotność. To bardzo krzywdzące.

Po wysłuchaniu takich utworów, jak „Własny pokój” czy „ZOO”, nie mogę nie zapytać o „Wielkiego Brata”. Oglądasz?

Oglądałam parę razy. Na początku byłam do tego nastawiona totalnie negatywnie, uważałam, że jest to stanowczo zbyt daleko idąca ingerencja w cudzą prywatność. Obejrzałam jednak kilka odcinków, żeby chociaż zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi. Niektórzy uczestnicy są sympatyczni, ale ciągle jeszcze wyczuwam niebezpieczeństwo... Czy uczestnicy tego programu tak naprawdę są w stanie mieć nad tym kontrolę? Jaki to zostawi ślad na ich psychice? „Big Brother” to z pewnością jakiś znak czasu, razem z programami typu talk show, które ukazują, że tak naprawdę wszystko jest na sprzedaż. Można sprzedać to, co widać i to, czego nie widać, sensacje z życia, nerkę, własną prywatność i swój obrazek w toalecie... Najbardziej niebezpieczne jest to, że już bardzo niewiele pozostało rzeczy, które nie są na sprzedaż.


Może „Big Brother” fascynuje ludzi, bo jest prawdziwy, w przeciwieństwie do filmów, w których aktorzy za pieniądze udają innych ludzi? Może oglądamy „Big Brothera”, bo za jego pośrednictwem możemy poznać innych?

Nie wiem, czy dzięki „Big Brother” można poznać drugiego człowieka, a już na pewno programy tego typu nie uczą szacunku dla innych. W każdym z nas tkwi jakiś instynkt podglądactwa, chęć obserwowania innych, ale tym się różnimy od zwierząt, że jesteśmy istotami moralnymi i pewnych rzeczy nie powinno się obnażać. Niestety, ludzie są żądni sensacji i szybko się nudzą. Dotyczy to szczególnie osób, mówiąc okrutnie, mniej skomplikowanych, takich, którzy najbardziej zainteresowani są, kiedy wydarzy się jakiś wypadek, jest dużo krwi i porozrywane ciała... Jest w nas coś takiego dziwnego, że chcemy to oglądać. Może kieruje nami radość, że to nie nam się wydarzyło, ani naszym bliskim? W każdym razie odczuwam wewnętrzny bunt przeciw temu, by w telewizji pokazywać wszystko. Należę do osób, które potrzebują dużo wolności, ale i intymności. Własna przestrzeń zapewnia higienę psychiczną, a człowiek wypłukany z wszelkiej tajemnicy dopiero stanie się nudny.

Wiem, że jesteś wielbicielką kina. Czy obejrzałaś ostatnio coś ciekawego, film, który mogłabyś polecić?

Byłam bardzo pochłonięta nagraniami, dlatego ostatnio byłam w kinie w styczniu. Wybrałam się na „Dogmę” Kevina Smitha, naprawdę bardzo dobry film. Okazało się, że załapałam się na jedną z ostatnich projekcji tego filmu, ponieważ ze względu na protesty został wycofany z kin. To kolejny dowód na to, w jak ograniczony sposób większość ludzi patrzy na sztukę.

Wróćmy do ”Blizny”. Jak opisałabyś zawartość muzyczną tej płyty?

Każda z moich płyt jest jakąś mieszanką, nigdy to nie był czysty gatunek. Uwielbiam eksperymenty i uwielbiam nowe brzmienia. Tak naprawdę nie wiem, z czym porównać muzykę, która znalazła się na „Bliźnie”, ale też nie chciałabym, by zbyt łatwo się z czymś kojarzyła. Jestem jak najdalej od naśladowania kogokolwiek i kiedy słucham innej muzyki, to czerpię z niej energię, ale nie szukam pomysłów, które mogłabym zapożyczyć. Jedynie „Moneta” może się kojarzyć z twórczością Toma Waitsa, a i to raczej na zasadzie żartu. Generalnie „Blizna” to bardzo żywa i energetyczna muzyka, zaśpiewana pełnym głosem, muzyka, której chyba zbyt wiele na naszym rynku nie ma. Jest przy tym bardzo dynamiczna i - w odróżnieniu od „Hormona” - nagrana w całości na żywo. Ja zresztą dzielę muzykę tylko na dobrą i złą, i chciałabym, żeby słuchacze wobec mnie stosowali to samo kryterium.


Grałaś sporo koncertów we Francji i w Niemczech. Zastanawia mnie, jak przyjmowana była twoja muzyka przez ludzi, którzy nie znają języka polskiego i nie wiedzą o czym śpiewasz? A może planujesz opracowanie anglojęzycznych wersji swoich piosenek?

Szczerze mówiąc, jadąc tam ze swoimi piosenkami byłam pełna niepokoju. Myślałam o wersjach anglojęzycznych, ale jednocześnie czuję przed nimi jakiś wewnętrzny opór. Najbardziej szczera i wiarygodna będę zawsze śpiewając po polsku. Jadąc na Zachód z piosenkami śpiewanymi po polsku myślałam, że niezrozumienie tekstu może być barierą nie do przebycia. Okazało się jednak, że byliśmy przyjęci naprawdę dobrze, praktycznie nie było koncertu bez bisów. Muzyka, charakterystyczne brzmienie, energia, ekspresja - chyba to zrobiło na nich wrażenie. Przed koncertami co prawda rozdawaliśmy ulotki z niektórymi tekstami przetłumaczonymi na język danego kraju, staraliśmy się ułatwić odbiorcom zrozumienie całości, ale już śpiewania w innym języku nie wyobrażam sobie.

Czy „Bliznę” promować będą koncerty?

Tak, trasa koncertowa potrwa właściwie całe lato.

Planujecie raczej kameralne imprezy, czy większe koncerty?

Myślę, że z tym zestawem instrumentów i z tym repertuarem roznieślibyśmy mniejsze kluby. Będą to więc raczej większe koncerty, ale niekoniecznie plenerowe.

Na rynek trafiła właśnie „Rozamunda”, książka Anny Saranieckiej. Plotka głosi, że dzięki tej książce poznamy wszystkie tajemnice Renaty Przemyk?

Tak? A to ciekawe! (śmiech) Może coś w tym jest, bo w tych tekstach jest na pewno dużo mnie. Na „Rozamundę” składają się bowiem wybrane teksty z naszych wspólnych pięciu płyt, w tym cały komplet z „Blizny” oraz teksty jeszcze nie zaśpiewane i wiersze Anki.

W lipcu ubiegłego roku, goszcząc u nas na czacie, powiedziałaś, że jesteś feministką, ale nie wojującą. To tak można?

Chodzi o metody, kulturę wojowania... (śmiech) Ważne jest to, żeby walczyć, od tego, kto jest pozbawiony swoich praw, dyskryminowany dlatego, że jest innego koloru skóry, innej płci, czy innej orientacji seksualnej. Każdy ma niezbywalne prawo do własnego pokoju, do decydowania o samym sobie i dążeniu do spełniania swoich marzeń. W tym gdzieś mieści się mój feminizm, ale jestem pacyfistką i wszystkie metody związane z agresją i przemocą są mi obce. Mimo wszystko ciągle wierzę w siłę perswazji, w dialog.


Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas