Reklama

"Sukces nie jest najważniejszy"

Amerykańska grupa Monster Magnet osiągnęła wielki komercyjny sukces albumem "Powertrip" (1998), z którego pochodzi przebój "Space Lord". Płyta pokryła się w samych Stanach Zjednoczonych platyną, a zespół odbył trasę koncertową po całym świecie, między innymi u boku Metalliki. Wtedy też, dokładnie 1 czerwca 1999 roku, polscy fani mieli pierwszą okazję zobaczenia zespołu na żywo. Druga szansa nadarzy się 20 marca 2004 r.

Historia Monster Magnet zaczęła się na długo przed wydaniem wspomnianego albumu "Powertrip". Już w latach 80. skrzyżowały się drogi Dave'a Wyndorfa, lidera zespołu po dziś dzień, oraz Tima Cronina i Johna McBaina. Przez jakiś czas Monster Magnet działał jako trio, ale dopiero po dołączeniu gitarzystów Phila Caivano i Eda Mundella wszystko nabrało tempa.

Pierwsza duża płyta Monster Magnet, "Spine Of God" (1992), zdradzała silną fascynację Wyndorfa muzyką spod znaku Hawkwind oraz rocka psychodelicznego końca lat 60. Właściwie dopiero od płyty "Dopes To Infinity" (1995) kompozycje zespołu stały się prostsze, bardziej rockowe. Z tego też albumu pochodzi utwór "Negasonic Teenage Warhead", który został wydany na singlu i wzbudził spore zainteresowanie.

Reklama

Dwa lata po albumie "Powertrip" ukazała się płyta "God Says No" (2000), zespół znowu pojechał na trasę, a później zrobiło się o nim cicho. Jeszcze później wydarzył się 11 września 2001 roku, zaś potem okazało się, że sekcja rytmiczna - Joe Calandra i Jon Kleinman - została wyrzucona ze składu. Na szczęście nie oznaczało to końca Monster Magnet. Dave, Ed i Phil przygotowali materiał na nowy album studyjny, który wydany został 16 lutego 2004 r., przez nową wytwórnię zespołu, niemiecką SPV. Płyta nosi tytuł "Monolithic Baby" i znalazł się na niej chyba największy jak do tej pory hit Monster Magnet, "Unbroken (Hotel Baby)".

Kilka dni przed wydaniem albumu i rozpoczęciem europejskiej trasy koncertowej, Lesław Dutkowski zadzwonił do Dave'a Wyndrofa. Lidera Monster Magnet wiele osób uważa za kompletnego świra, który permanentnie znajduje się pod wpływem jakichś substancji. Ale od mniej więcej pięciu lat jest on czyściutki jak łza, dzięki czemu jest bardzo ciekawym rozmówcą.

Dave, wiele się wydarzyło od czasu wydania albumu "God Says No" w 2000 roku. Rozstaliście się z wytwórnią, z sekcją rytmiczną, doświadczyliście 11 września, co podejrzewam zostawiło ślady w waszej psychice.

Co musiałeś zrobić, aby po tym wszystkim pozbierać się do kupy i przygotować tak kapitalną muzykę na płytę "Monolithic Baby"?

Po pierwsze bardzo dziękuję za miłe słowa. Naprawdę doceniam to. Pisanie piosenek jest dla mnie rozwinięciem emocji, których doświadczam. Czasem jest tak, że im silniejszych emocji doświadczam, tym łatwiej jest mi pisać piosenki. Mamy XXI wiek i wszystko jest takie ekscytujące i dzieje się tak szybko. 2004 rok to coś zupełnie innego niż rok 1994. Dla całego świata, a w szczególności dla Ameryki, choćby z uwagi na 11 września. Ja piszę o tym, co przeżywam, o tym, na czym mi zależy i o tym, co chciałbym, żeby się stało. W przypadku nowego albumu zależało mi na tym, by był on prosty, rockandrollowy i dotyczył przetrwania w XXI wieku. Co wcale nie oznacza, że chciałem przekazać coś w stylu: O Boże, wszyscy zginiemy!. Albo: Pieprzyć wszystko, zabijmy ich. Zależało mi na przekazie w stylu: Wiecie, że ten świat jest szalony, ale mimo wszystko my będziemy grać rocka.

W przypadku albumu "Powertrip" musiałeś opuścić New Jersey i pomieszkać przez trzy tygodnie w Las Vegas, aby poobserwować tamtejsze życie i na tej podstawie napisać kilkanaście piosenek na tę wspaniałą płytę. Czy w przypadku "Monolithic Baby" zdarzyło się coś podobnego?

Zdarzyło się. Ale było to zupełnie niezamierzone. Dostałem propozycję współpracy przy pisaniu ścieżki dźwiękowej do filmu "Torque". Tak nawiasem mówiąc beznadziejny film. Ale nic nie szkodzi. Chciałem po prostu doświadczyć czegoś takiego, jak współpraca z orkiestrą, z muzykami sesyjnymi. To było bardzo fajne doświadczenie. Studio filmowe zapłaciło mi za przelot, umieściło mnie w hotelu, za który nie musiałem płacić, inaczej bym zbankrutował.

W Hollywood spędziłem czas, w którym wiele się działo na świecie. Na świecie było bardzo gorąco. Kiedy mieszkałem w Hollywood, poznałem wielu ludzi i podobnie jak w Las Vegas zacząłem obserwować. Obserwowałem style życia, reakcje, radości i rozczarowania ludzi. Znowu jak w Vegas poznawałem ludzi, którzy mieli wielkie nadzieje i takich, którzy tych nadziei byli już pozbawieni.

W moim osobistym odczuciu nowa płyta zawiera mieszaninę elementów z "Superjudge", "Dopes To Infinity", "Powertrip" i "God Says No", oczywiście z nowoczesnym brzmieniem. Powiedz mi, czy masz gotowy pomysł na płytę przed wejściem do studia nagraniowego, czy może polegasz bardziej na swojej intuicji i doświadczeniu?

Zawsze mam w głowie jakiś luźny pomysł. W przypadku "Monolithic Baby", już po wydaniu "God Says No" powiedziałem, że chcę, aby następna płyta była bardziej rockandrollowa. Mówiąc to miałem na myśli napisanie krótszych piosenek, bardziej ekscytujących. Ekscytujących w sensie muzycznym. Potrzebowałem takiej płyty po "God Says No", która była bardzo bogata w różne warstwy, ale była takim bezpośrednim albumem. Coś takiego wiedziałem od samego początku. Potem oczywiście do tych planów dodałem znacznie więcej.

Kiedy już przychodzi do pisania piosenek, ujawnia się mój pierwotny instynkt. Odkryłem, że jest to o wiele uczciwszy sposób na tworzenie muzyki. Jeśli robisz jakieś wielkie plany z dużym wyprzedzeniem, zwykle kończy się to katastrofą. Oszukujesz sam siebie. Wydaje ci się, że musisz podporządkować się tym założeniom, a prawda jest taka, że najlepsze rzeczy w rocku powstają wówczas, gdy popełnia się błędy. Ja sam popełniłem ich bardzo wiele komponując muzykę. Nie przeszkadzało mi to.

Z tego, co mówisz wnioskuję, że w Monster Magnet jest na przykład miejsce na improwizację?

O tak. Staram się w tej chwili, aby właśnie tak było. Dzielę nasz materiał pod kątem różnych miejsc, do których pojedziemy. Poza tym w ciągu najbliższych kilku lat pojawi się sporo wydawnictw. Różne stylowo materiały, które wydane zostaną w różnych formatach. Dotarłem już do takiego etapu, w którym nie chcę mylić jednego projektu z drugim. I dlatego założyłem projekt uboczny.

Masz na myśli Coma?

Tak. Muzyka będzie ciężka i bardzo psychodeliczna.

Coś w stylu muzyki, która znalazła się na "Spine Of God"?

Dokładnie tak. Jak na "25...Tab". Tylko instrumentarium będzie troszkę inne. Być może śpiewać będzie kobieta. Bardzo chciałbym mieć kobietę na wokalu. To byłoby super. Mam całą masę takiej garażowej muzyki, którą moglibyśmy wydać. Mógłbym też to wydać solo. Goście w Monster Magnet mówią mi, że to jest za lekkie do zespołu. Być może zbiorę do tego zespół, a być może wydam to jako Dave Wyndorf. W każdym razie jakoś to zostanie wydane. Co jest najistotniejsze, dzięki temu pokazane zostaną różne twarze tego zespołu. Trzeba jednak zrobić to na tyle starannie, żeby nie było to mylące i nie powodowało zamieszania.

W biografii zespołu przeczytałem, że miałeś już solowe nagrania w czasach, kiedy zespół jeszcze nie nazywał się Monster Magnet.

To prawda. Przed laty zacząłem projekt pod nazwą Love Monster. W tym czasie po raz pierwszy zacząłem grać na gitarze i nagrywać to na czterośladzie. Muzyka była przeznaczona dla mnie, ale wtedy poznałem gości, którzy mieli zespół. Wcześniej sam robiłem wszystko. Zajmowałem się też automatem perkusyjnym. Kiedy ich poznałem, wziąłem piosenki przeznaczone na Love Monster do tego zespołu, którego nazwa została później zmieniona na Monster Magnet.

Waszą nową płytę początkowo miał produkować Joe Baresi. Potem zatrudniłeś jednak Scotta Humphrey'a. Nie próbowałeś skorzystać z usług swego starego przyjaciela Matta Hyde'a?

Matt był pierwszą osobą, do której w tej sprawie zadzwoniłem. Jednak był wtedy bardzo zajęty. Niestety, tak to już bywa w tym biznesie. On nad czymś wówczas pracował, a ja chciałem nagrać płytę w czasie, który był dla mnie odpowiedni. Nie uprzedziłem go o tym odpowiednio wcześniej. Moja wina. Byłem w Hollywood pracując nad muzyką do filmu, potem zacząłem pisać piosenki na nową płytę Monster Magnet. Pisało mi się niesamowicie szybko. Pomyślałem, że trzeba to jak najprędzej nagrać. Zadzwoniłem do Matta i zapytałem: Matt, możemy teraz nagrać tę płytę?, a on na to: Czyś ty zwariował?! Trzeba było zadzwonić do mnie pół roku wcześniej. (śmiech) Ja uparłem się, że chcę to nagrać teraz, on zaś powiedział, że właśnie nad czymś pracuje.

Potem przypomniałem sobie, że wcześniej pracowałem już z Joe Baresim. Zadzwoniłem więc do niego, a on powiedział, że chce nad tym popracować. Zaczęliśmy więc razem pracować, ale chyba wszystko szło zbyt szybko. On zaczął wariować. Mówił: Rany, kiedy my to wreszcie skończymy. Sam jestem współproducentem płyty. Jak już Joe zwariował, trzeba było się go pozbyć. Potem skontaktowałem się z moim dobrym przyjacielem, Scottem Humphrey'em. Z nim pracowałem nad ścieżką dźwiękową do tego filmu, o którym już ci mówiłem. To niesamowity talent. Nieprawdopodobny. Nasza współpraca była wspaniała.

Dave, płytą "Powertrip" osiągnęliście wielki sukces komercyjny, koncertowaliście na całym świecie ze wspaniałymi zespołami. Na tę płytę napisaliście, moim skromnym zdaniem, wasz chyba największy hit w historii w postaci "Unbroken (Hotel Baby)". Biorąc pod uwagę obecny stan świata muzyki, czy wierzysz, że Monster Magnet może być tak wielki jak na przełomie wieków?

To naprawdę dobre pytanie. Szczerze mówiąc nie wiem, ale jestem pewny, że będzie o wiele trudniej coś takiego osiągnąć, biorąc pod uwagę obecną kondycję biznesu, która jest zupełnie inna od tej sprzed kilku lat. A już na pewno zupełnie inna niż na przykład 10 lat temu. Mogę jedynie powiedzieć, że chyba wszystko jest możliwe. Może być tak, że zespół odniesie sukces i okaże się, iż faktycznie stworzył wielki przebój, lecz nie to jednak jest moim zmartwieniem.

Najważniejsze jest to, aby Monster Magnet przetrwał to szaleństwo i wydawał dobre płyty. Zawsze to powtarzałem, że nie interesuje mnie wydanie jednej płyty, która odniesie wielki sukces i powtarzanie samemu sobie: OK, udało mi się. Kocham muzykę i chcę ją tworzyć w regularnych odstępach czasu i możliwie jak najdłużej. Gdy pomyślę o przebojowych płytach i o tym, jaką cenę trzeba zapłacić za ich stworzenie, a dodatkowo patrzę na biznes, dochodzę do wniosku, iż jest to dziś o wiele trudniejsze. Staram się przygotować samego siebie i chłopaków z zespołu na to, że być może sukces już nam się nie przydarzy, ale nie on jest najważniejszy. Nie o to chodzi w graniu muzyki. Tak postawa czyni mnie jeszcze bardziej wściekłym, co akurat dobrze na mnie wpływa.

Masz więcej energii na scenie.

O na pewno.

Dave, popraw mnie jeśli się mylę, ale chyba po raz pierwszy w historii Monster Magnet umieściliście dwie przeróbki na płycie. No i trzecia, "Venus In Furs" The Velvet Underground, jest na singlu. Dlaczego się na to zdecydowałeś? Wiem, że zawsze piszesz bardzo dużo piosenek na płytę, z których potem wybierasz 10-13, które trafiają na płytę.

Od razu poprawiam, że na "Superjudge" zamieściliśmy także dwie przeróbki. W przypadku nowej płyty napisałem jakieś 25 piosenek. To był dobry rok i napisałem w nim naprawdę dużo muzyki. Kiedy pracowałem nad nimi na moim czterośladzie w domu, starałem się je jakoś poustawiać w odpowiedniej kolejności. Robiłem taki szkic tego, jak one powinny brzmieć, wykorzystując do tego również automat perkusyjny. Na początku wszystko brzmiało dla mnie fajnie, ale potem uświadomiłem sobie, że nie ma zbytniego zróżnicowania. Napisałem więc kilka piosenek, które się różniły i potem dalej zacząłem pisać i pracować nad materiałem.

Później przyszła ta praca nad ścieżką dźwiękową. Na próbach z zespołem zawsze zaczynamy od grania przeróbek, bo dzięki temu można się świetnie wyluzować. Jeden z nas mówi na przykład: Zagrajmy 'Whole Lotta Love', ja się zgadzam i gramy. Inny mówi z kolei: Grajmy 'Dark Side Of The Moon', znów jest zgoda. To fajna zabawa. Zwykle wybieram jakieś stare zapomniane kawałki, jak na przykład ten Davida Gilmoura czy Captain Lockheed And The Starfighters [grupy założonej przez Roberta Calverta, byłego wokalistę formacji Hawkwind - przyp. red.]. Nagraliśmy je i od samego początku brzmiały bardzo dobrze.

Czułem od samego początku, iż będą doskonale pasować do płyty. Zarejestrowaliśmy cały materiał i kiedy kilka miesięcy później znowu zacząłem ustalać kolejność piosenek na płytę, uważałem tak samo, że są doskonałe. Doszedłem do wniosku, że album będzie lepszy, gdy znajdą się na nim te dwie piosenki. Dla dobra płyty lepiej się stało, że się na niej znalazły. Bardzo zależy mi na tym, by ludzie cieszyli się tym albumem już podczas pierwszego przesłuchania. Moim zdaniem powinno się jej słuchać w całości. Jeśli mam wziąć czyjeś piosenki, by płyta na tym zyskałam, zrobię to.

Może jest też tak, że chcesz zwrócić uwagę młodszych fanów na tych starych i już nieco zapomnianych artystów?

Chciałbym bardzo, żeby dzieciaki zainteresowali się nimi. Moim zdaniem album Captain Lockheed And The Starfighters [z 1974 roku - przyp. red.] to jedna z najbardziej niedocenionych płyt wszech czasów. A jest naprawdę świetna. Niesamowita, niczym rockowa opera. A piosenka Davida Gilmoura jest po prostu piękna. Jeżeli udałoby mi się zwrócić uwagę kilku ludzi na muzykę, na którą dziś już raczej nikt nie zwraca uwagi, to byłaby z pewnością dodatkowa nagroda dla mnie.

Pamiętam jak mówiłeś kiedyś, że skład, który nagrywał płytę "Powertrip" i wcześniejsze, był niczym rodzina. Jak wiadomo, Joe i Jon nie są już członkami zespołu. Zamiast nich masz w składzie Jima Baglino i Boba Pantellę. Można powiedzieć, że ten skład jest ustabilizowany i panuje w nim dobra chemia?

Można tak z pewnością powiedzieć. Skład jest stabilny i nie trzeba było wiele czasu, aby taki był. Przed Bobem był tylko jeszcze jeden perkusista. Jim to mój przyjaciel od jakichś ośmiu lat. Grał w zespole Lord Sterling, który grywał z Monster Magnet wiele razy. Poza tym Jim pracował z Monster Magnet na trasach jako techniczny. Przez trzy albo cztery trasy był technicznym zajmującym się gitarami Phila. Doskonale wie, o co chodzi w tym zespole, jest naszym przyjacielem. To taki typ gościa, że gdy go zobaczysz na ulicy to mówisz: On na pewno gra w jakimś zespole rockowym.

Jednak nie grał. Sam byłem zdziwiony, że nie jest i zapytałem go: Czemu nie grasz? Dołącz do Monster Magnet. Powiedział, że oczywiście OK. Podobnie było z Bobem Pantellą, który na początku lat 90. grał w zespole Raging Slab. Koncertował wiele w Europie. Miał próby w Red Bank podobnie jak my. Kiedyś grał chyba "Communication Breakdown", ja usłyszałem to przez ścianę i powiedziałem: Ja pie***lę, kto to gra!. Bo rzadko się zdarza, by ktoś to grywał. Poszedłem tam, patrzę, a to Bob, którego przecież znałem. Zapytałem od razu: Chciałbyś grać w Monster Magnet, a on odparł: Jaja sobie ze mnie robisz? Zapewniłem, że nie i tak stał się członkiem zespołu. Teraz faktycznie jesteśmy niemal jak rodzina. Wszyscy mieszkają w moim rodzinnym mieście. Mogę ci chyba zupełnie szczerze powiedzieć, iż teraz jest znacznie lepiej w zespole.

W utworze "CNN War Theme" słychać elementy muzyki Bliskiego Wschodu, w tym także partie wokalne. Czy to ty je śpiewasz, czy może wykorzystałeś sample?

Ja je zaśpiewałem. Puściłem wolniej taśmę i zaśpiewałem takie wokalizy. Jak już puściłem taśmę szybciej, to wyszły takie wysokie partie. Brzmię jak kompletny świr. (śmiech) Zupełnie w niekontrolowany sposób to powstało. Fajnie wyszło. To cały urok nagrywania wielościeżkowego. Można robić różne triki.

Dave, jakiś czas temu była mowa o wznowieniach "Spine Of God" i "25... Tab". Czy dojdzie to do skutku?

Tak, stanie się to jesienią tego roku. Płyty będą oczywiście zremasterowane, a dodamy do tego jeszcze z pięć, sześć piosenek z tamtego okresu, które nigdy nie zostały wydane. Znowu zamkniemy się w małym analogowym studiu, w którym zarejestrujemy te piosenki, które były napisane, ale nigdy wcześniej nie zostały nagrane. Mam je na pewno gdzieś nagrane na moim czterośladzie.

Wiem, że przed dołączeniem do Monster Magnet grałeś w zespołach Shrapnel, Dog Of Mystery i Airport 75. Kilka kawałków dwóch ostatnich wymienionych zespołów znalazło się na pierwszych wydawnictwach Monster Magnet. Jest szansa, że to, co zostało ci z tamtych czasów, zostanie wydane w jakiejś formie? Boxu, kolekcji singli?

Jest to jak najbardziej możliwe. Jeśli tylko ludzie naprawdę będą zainteresowani wydaniem czegoś takiego, ja z pewnością to opublikuję. Nigdy wcześniej nie wykazywano zainteresowania demówkami, ale teraz wydają się być nimi zainteresowani. Jak już uwiniemy się jesienią z nagraniami tych piosenek, które nigdy wcześniej nie były nagrane, być może zabiorę się za przygotowanie do wydania nagrań demo z najwcześniejszych czasów. Z czasów "Spine Of God" i wcześniejszych, bo mam w swoich zbiorach demówki do każdej z płyt. Są na nich zupełnie inne wersje utworów. Oczywiście nie są one wysokiej jakości, ale moim zdaniem są ciekawe i trochę dziwaczne.

Z tego, co wiem, to cały czas jesteś w kontakcie z Timem Croninem. Czy z Johnem McBainem również?

Tim Cronin i ja mieszkamy w tym samym mieszkaniu. Jest moim współspaczem. (śmiech) Tak dzieje się od ośmiu lat. Z Johnem rozmawiałem w ubiegłym tygodniu. Minionej nocy rozmawiałem też z Jonem Klienmanem, naszym byłym perkusistą. Jedyną osobą z rodziny Monster Magnet, z którą od dawna nie rozmawiałem, jest Joe Calandra. On mieszka dalej od wszystkich pozostałych. Tim, jak mówiłem, mieszka ze mną i co ciekawsze gra w zespole razem z Johnem McBainem, nazywającym się Ruby Brothers.

Jak widzisz rodzina wcale się nie rozsypała. Nie ma też żadnych wojen. (śmiech) Bardzo się cieszę, że wszyscy, którzy kiedyś mieli coś wspólnego z Monster Magnet, a już w nim nie grają, są wciąż blisko zespołu. Joe i Jon podpadli mi, ale chyba z czasem zdadzą sobie sprawę, że podjąłem dobrą decyzję dla zespołu.

Dave, wiem, że wiele lat temu prowadziłeś sklep z komiksami w Red Bank. Masz swój ulubiony komiks albo postać z komiksu?

(śmiech) Prawda, prowadziłem kiedyś coś takiego. Kiedy byłem małym dzieciakiem, miałem swoje ulubione postacie, jak na przykład Spide-Mana. Dziś najbardziej fascynują mnie ludzie, którzy komiksy tworzą. Mam dla nich niewyobrażalnie wielki szacunek. W szczególności dla Jacka Kirby'ego, który niestety już nie żyje. Zaczął mając chyba 18 lat. W swojej karierze zaprojektował nieprawdopodobnie wielkie postacie i komiksy. Zmarł mając chyba 77 lat. Cały czas potrafił tworzyć coś nowego.

A jakaś filmowa adaptacja komiksu podoba ci się w szczególności?

Oj, to jest bardzo ciężkie pytanie, ale "Spider-Man" w sumie był w granicach przyzwoitości. Kiedy ludzie mnie pytają o komiksy, odpowiadam, że lubię je dla nich samych. Nie sądzę, aby komiks zyskał coś na tym, że nakręci się na jego podstawie film. Podoba mi się forma, medium, jakim jest komiks. To czyni je wyjątkowymi. Superbohaterowie to w sumie niezbyt ciekawy pomysł, ale jeśli umieści się ich w komiksie, jesteś w stanie to zaakceptować i nawet polubić. W filmie, na tle prawdziwego świata, dochodzisz jednak do wniosku, że coś tutaj jest nie tak. "Spider-Man" w sumie był dość przyzwoity.

Przygotowując się do naszej rozmowy znalazłem stary numer magazynu "Metal Edge", który kilkunastu gwiazdom rocka zadał to samo pytanie, mianowicie: "Jaka informacja na twój temat najbardziej zaskoczyłaby ludzi?". Ty odpowiedziałeś: "że jestem ojcem". Cóż jest takiego dziwnego w byciu muzykiem rockowym i ojcem jednocześnie? Nie jesteś na pewno pierwszym.

(śmiech) Prawdopodobnie byłem zaskoczony i nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Nie miałem nic ciekawego pod ręką typu, że jestem gejem albo że mam trzy głowy, albo cycki na plecach. (śmiech) Powiedziałem więc, że chyba to, iż jestem ojcem. W sumie też myślę, że to nie jest nic wyjątkowego. (śmiech) Nie przyszło mi do głowy nic bardziej zaskakującego. Jestem w sumie zwyczajnym człowiekiem. Jednak dla wielu ludzi jestem niekontrolowanym świrem przez 24 godziny na dobę. Wściekam się, kiedy jest ku temu powód. Mogę to robić i od dawna nie potrzebuję do tego narkotyków.

Niebawem pojedziecie na trasę po Europie, wraz z Gluecifer i The Quill. Wreszcie zagracie pełnowymiarowy koncert w Polsce. Wiem, że Gluecifer to jeden z twoich ulubionych zespołów. Słyszałeś już ich nową płytę "Automatic Thrill"?

Tak i uważam, że to najlepsza płyta, jaką nagrali. Niesamowita. Poznałem ich na jednym z festiwali jakieś pięć lat temu. Byli bardzo fajni. W składzie było kilku gości, którzy dziś już nie grają. Rozmowa była mniej więcej w stylu: "Chłopaki podoba mi się to, co robicie", "A my też lubimy to, co robicie". (śmiech)

Dzięki za miłą rozmowę i mam nadzieję, że zobaczymy się w Warszawie. Spodziewam się, że tym razem zagracie przynajmniej dwa razy dłużej niż 1 czerwca 1999 roku.

Tego możesz być pewny. Już jestem gotowy do trasy. Szykuję już walizki i moje okulary. Mam nadzieję, że pogadamy chwilę dłużej w Warszawie. Do zobaczenia.

Do zobaczenia.

import rozrywka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy