"Śpiewanie to nie zawody sportowe"

W "Metrze" śpiewała główne role. Wróżono jej karierę piosenkarki, choć zaczynała jako tancerka, a jeszcze wcześniej pianistka. Wypadek na scenie zabrał jej cztery lata życia. Teraz napisali dla niej muzykę mistrzowie polskiej piosenki, a Instytut Sztuki uhonorował ją Stypendium im. Marka Grechuty. Z Joanną Lewandowską, piosenkarką, kompozytorką, autorką płyty "Najwcześniej później" (premiera 30 października 2006 roku) rozmawiał Maciej Łukasz Gołębiowski (miesięcznik "Hi-Fi i muzyka").

article cover
INTERIA.PL

Pani muzyczna przygoda zaczęła się od fortepianu.

Ukończyłam średnią szkołę na tym instrumencie, ale od najmłodszych lat lubiłam śpiewać. Z fortepianem problem polegał na tym, że egzaminy bardzo mnie stresowały. Z roku na rok uświadamiałam sobie, że są lepsi ode mnie, a do tego każdy występ kosztuje mnie zbyt wiele nerwów, paraliżuje mnie trema.

Wiedziałam natomiast, już jako15-latka, że nie mogę żyć bez muzyki. Mniej więcej wtedy zaczęłam słuchać rocka. Powoli zaczęłam opuszczać świat Bacha i Mozarta. Znalazłam w sobie jednak na tyle siły, by zrobić dyplom w szkole średniej, za co do dziś jestem wdzięczna mojej matce. Potem związałam się z zespołem Island i próbowałam sił w chórkach. Jeszcze bardziej chciałam się sprawdzić w mojej drugiej pasji - tańcu.

I dlatego trafiła pani na casting do musicalu "Metro"?

To było dla mnie ogromne wyzwanie, by zmierzyć się w eliminacjach z osobami znacznie lepiej przygotowanymi do tego zadania. Moje "wykształcenie" wyglądało tak, że chodziłam przez rok na lekcje baletu klasycznego, a pod nieobecność rodziców zakładałam puenty i tańczyłam. Mimo to, z kilku tysięcy osób uczestniczących w castingu zostałam w 36-osobowej grupie zwycięzców.

Wkrótce Janusz Stokłosa przypomniał sobie, że przecież jestem po szkole muzycznej, więc rola tancerki to nie wszystko, co mogłabym robić w musicalu. Mój niski wzrost i drobna budowa sprawiły, że byłam postacią bardzo charakterystyczną, która bardziej pasowała do śpiewającej aktorki, niż tylko tancerki i chórzystki. Zaczęłam dublować rolę Basi Melcer a później Edyty Górniak.

Trafiłam w ręce Eli Zapendowskiej, która uświadomiła mi, że muszę mieć mocny głos. Na tyle wytrzymały, by radzić sobie z kolejnymi spektaklami i móc nim po prostu pracować. Wtedy chodziłam do lasu albo do toalety i krzyczałam, by tę siłę wypracować.

Co pani dało te 5 lat w "Metrze"?

Największą szkołę. Przygotowując się do występów miałam zajęcia aktorskie, wokalne, akrobatyczne, jazzowe, emisji głosu, dykcji. Wszystko podane w pigułce, ale na tyle skutecznie, że korzystam z tej nauki do dziś. Teraz, gdy wychodzę na scenę podczas koncertów, patrzę na swój występ jak na spektakl.

Nie jest mi obojętne jak wyjdę, z którego miejsca, czy będę miała odpowiednią scenografię, światło. Staram się docierać do słuchaczy nie tylko głosem, ale także oprawą koncertu. Najważniejszy jednak zawsze pozostaje przekaz. Prawda, którą chcę opowiedzieć. Ktoś, kto chciałby śpiewać tylko po to, by publiczność podziwiała jego skalę i technikę, mógłby dla mnie w ogóle nie wychodzić na deski sceny. Śpiewanie to nie zawody sportowe.

Jednak zdecydowała się pani odejść.

Nadszedł taki moment, kiedy zaczęłam patrzeć w siebie. Zastanawiałam się nawet czy nie zrezygnować ze śpiewania. Trwało to kilka lat, po których ostatecznie wygrała we mnie chęć powrotu i podjęłam decyzję, że znowu chcę być częścią "Metra".


I wtedy zdarzył się wypadek.

Po powrocie, podczas pierwszego spektaklu spadłam z podestu i zerwałam więzadła w kolanie. Przez 4 lata chodziłam o kulach. Przeszłam siedem poważnych operacji, w tym pięć w Polsce i dwie w Austrii. Nasi lekarze w ogóle nie dawali mi szans na normalne życie, a nieudane operacje na zawsze pogrzebały szanse na powrót do tańca. Dopiero zagraniczni specjaliści zdołali uratować nogę i sprawić, że dziś normalnie chodzę.

Dziś jest ważne to, że śpiewam i czy ktoś będzie chciał tego słuchać. Każdy doświadcza w życiu bolesnych sytuacji, czasem znacznie poważniejszych niż moja. Uważam, że to przeżycie mnie wzbogaciło i, paradoksalnie, nie żałuję niczego. Nie byłabym wtedy w tym miejscu, w którym jestem dziś i taka, jaka jestem. To prawda, że cierpienie uszlachetnia.

Trudno było podjąć decyzję by znów zmierzyć się z rynkiem muzycznym?

Decyzję o powrocie podjęłam przed wypadkiem. Gdy znalazłam się w szpitalu, znów zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno to było słuszne. Staram się wsłuchiwać w znaki od Opatrzności i wierzyć, że ona czuwa nade mną. W tamtym czasie współpracowałam już z Caritasem, pomagając chorym i bezdomnym. W tym znalazłam wielką radość i spełnienie. Postanowiłam iść dalej... na studia w zakresie pedagogiki specjalnej.

Jednak przyjaciółka namówiła mnie do wzięcia udziału w eliminacjach do festiwalu "Pamiętajmy o Osieckiej". Rok wcześniej też tam byłam, lecz nie powiodło mi się. Tym razem miałam większą motywację, ponieważ znalazłam cudowny utwór - "Konie" Wysockiego w tłumaczeniu Osieckiej. Strasznie chciałam tę piosenkę zaśpiewać, choć zdawałam sobie sprawę, że kuśtykająca o kulach kaleka jest zupełnie niesceniczna i pewnie nie mam szans. O dziwo telefon zadzwonił i znalazłam się w finale. Potem były kolejne festiwale, przeglądy, koncerty, nagrody.

Kiedy powstał pomysł płyty?

Dwa lata temu, latem, w Elblągu. Byłam tam gościnnie jako laureatka poprzedniej edycji Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuki Słowa. Mój występ usłyszał Krzysztof Buszman i zaproponował nagranie płyty z jego tekstami. Początkowo podeszłam do projektu sceptycznie, bo znam rynkowe realia. Trzymałam już kiedyś długopis nad umową z Warnerem, potem z Pomatonem i obie rozeszły się po kościach.

Mimo wszystko zgodziłam się, wybrałam najbliższe mi wiersze i poprosiłam o napisanie muzyki kilku naszych wybitnych kompozytorów. W ciągu roku udało się nagrać większość materiału. Na niektóre piosenki musieliśmy czekać nawet półtora roku, ponieważ autorzy muzyki byli zbyt zajęci. Zależało nam jednak właśnie na tych ludziach, kompozytorach starszego pokolenia, którzy raczej nie piszą swych utworów dla młodych piosenkarzy. Ich piosenki śpiewają artyści tacy jak Edyta Geppert czy Michał Bajor, ale to jest generacja starsza ode mnie i nieco inny świat.


Dla jakiego słuchacza jest ta płyta, bo chyba nie dla każdego?

Myślę, że to się okaże dopiero teraz, gdy płyta trafi do słuchaczy. Słyszę bardzo różne opinie, włącznie z takimi, że jest to pop z ambitnym tekstem, ale taki, który spokojnie mógłby sobie hulać po komercyjnych rozgłośniach radiowych i w telewizji.

Z drugiej strony, podczas koncertu w Zielonej Górze, gdy wyszłam na scenę okazało się, że średnia wieku publiczności to 70 lat. Byłam zmieszana. Zupełnie nie wiedziałam jak ci ludzie odbiorą nasze, bądź co bądź, głośne granie. W składzie były dwa dęciaki, gitara basowa, fortepian, perkusja, gitary, syntezatory, a w brzmieniu sample, loopy. I co? Na koniec daliśmy cztery bisy! Nie ma więc reguły i trudno z góry określić komu co się spodoba i jak to przyjmie.

Warstwa muzyczna płyty jest skomplikowana. Oprócz akustycznych instrumentów są przeróżne odgłosy, szmery, stuki, wynalazki. Czy muzyka jest dla pani równie ważna, jak tekst?

Wiem na pewno, że nigdy nie zaśpiewam tekstu, który by do mnie nie przemawiał. Myślę, że chyba łatwo jest zrobić coś z muzyką, przearanżować ją, zmienić instrumentację harmonię. Jeśli jednak tekst jest słaby, to najlepsza warstwa dźwiękowa tego nie zmieni. Dla mnie istotne jest granie "metr nad ziemią", docieranie do wnętrza słuchacza wielotorowo. Stąd właśnie te wszystkie odgłosy i próby stworzenia niepowtarzalnego klimatu do każdego utworu. Moim idolem jest Peter Gabriel i staram się zbliżyć do jego porażającego blasku.

Niedawno dotarła do nas wiadomość o przyznanym pani stypendium twórczym imienia Marka Grechuty. Jak planuje pani wykorzystać tę szansę?

Stypendium zostało mi przyznane przez ludzi, których bardzo szanuję i którym jestem niezwykle wdzięczna. To, że mnie docenili jest nie tylko wyróżnieniem, ale także motywacją do działania, nawet gdybym kiedyś miała chwile zwątpienia. Skoro oni mi zaufali, to moim zadaniem jest pokazać, że mieli rację. Nie mogę ich zawieść.

Bardziej przyziemną sprawą związaną z tym stypendium jest zastrzyk finansowy. Różnie w życiu bywa i na pewno warto mieć zapas środków na gorsze czasy. Los sprawił, że nagrodę odebrałam w sobotę, a w poniedziałek mój mąż był poszkodowany w wypadku samochodowym i auto nadaje się do kasacji.

Chciałabym też kupić sobie dobry odsłuch na scenę. Ostatnio pożyczyłam od Doroty Osińskiej sprzęt, który przywiozła z USA i śpiewa się z tym wspaniale, wszystko słychać i łatwiej jest kontrolować głos. Też chciałabym mieć takie "coś".


Kim był dla pani patron stypendium, Marek Grechuta?

Jest. Po prostu kosmitą. Kimś absolutnie nierealnym. Aktorem, reżyserem, kompozytorem, poetą, pieśniarzem, człowiekiem renesansu, których dziś tak niewielu mamy. A potem zniknął, zamknął się w swoim intymnym świecie i ani trochę nie zależało mu by budować swój PR, podsuwać mediom plotki, tylko po to by się o nim mówiło. Pomimo ciężkiej choroby zachował niebywałą sprawność umysłu.

Słyszałam od znajomych, że muzycy z Myslovitz nie mogli wyjść z podziwu, jak genialnie rozpisał ich piosenkę, będąc przecież już w ciężkim stanie. Tym występem powiedział znacznie więcej niż cała gromada artystów starszego pokolenia, których można obejrzeć na scenie z hiphopowcami.

Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas