Reklama

"Myślałem, że nigdy tego albumu nie skończę"

Amerykańska formacja Spock's Beard to jeden z najpopularniejszych zespołów wśród miłośników rocka progresywnego. Za sukces grupy odpowiedzialny jest Neal Morse, jej frontman i autor większości materiału, a także współzałożyciel supergrupy Transatlantic. Po dwóch latach od wydania bardzo dobrze przyjętej przez publiczność płyty "V" Neal i jego koledzy powrócili ze swoim najbardziej dojrzałym i dopracowanym dziełem "Snow". O długich i męczących pracach nad tym albumem, planach koncertowych, a także o porównaniach do "The Lamb Lies Down The Broadway" Genesis z Nealem Morsem rozmawiał Konrad Sikora.

Kiedyś powiedziałeś, że teksty piosenek w rocku progresywnym są sprawą drugorzędną. Tym razem jednak wydaje się, że na nowym albumie Spock's Beard tekst jest co najmniej tak samo ważny jak muzyka.

Tak. Tym razem wszystko przewróciło się do góry nogami. Musiałem napisać tekst, który będzie miał sens. Jakoś uparłem się, aby to zrobić. Napisanie tylu tekstów na podwójny album zajmuje trochę czasu, dlatego w ogóle praca nad tym albumem mocno się przeciągnęła.

Reklama

Mógłbyś w skrócie opisać historię, którą starasz się na albumie "Snow" opowiedzieć?

Jest to historia pewnego chłopca, który odkrywa u siebie zdolności uzdrawiania ludzi. Postanawia więc z nich skorzystać i idzie w świat, aby leczyć. Po drodze przyłącza się do niego wiele osób, które stają się jego wyznawcami. To w jakiś sposób wpływa na jego ego i sprawia, że praktycznie mu odbija. Zakochuje się w pewnej dziewczynie i stacza się jako człowiek. Dopiero przyjaciele pomagają wydostać mu się z tej sytuacji i nawracają go. Znów odnajduje w sobie miłość do Boga.

Skąd wziąłeś ten pomysł?

Nie wiem, w sumie to złożyło się na to kilka rzeczy. Był taki film "Zagadka Powdera", w którym był właśnie chłopak obdarzony taką dziwną mocą. Dodałem do tego jeszcze nasze fascynacje musicalem "Jesus Christ Superstar" i wkomponowałem jakieś własne doświadczenia.

W wielu wywiadach podkreślałeś to, że niedawno sam odnalazłeś w sobie wiarę w Boga. Czy to w jakiś sposób zmieniło sposób w jaki patrzysz na muzykę, będącą narzędziem do wyrażania własnych odczuć?

Chyba tak. Wiara zmieniła mnie samego. Automatycznie musiało więc zmienić się to, co chcę przekazać. Kiedy zmienia się przekaz, zmienia się także sposób jego ekspresji. W sumie przez całe życie piszę o sprawach związanych z duchowością, uczuciami, ale teraz to rzeczywiście ma zupełnie inny wymiar. Mój związek z Bogiem wydaje się być teraz bardziej bezpośredni.

Powiedziałeś, że napisanie tekstu zajęło ci sporo czasu, ale zilustrowanie go muzyką musiało trwać chyba o wiele dłużej?

Tak. Ten proces trwał całą wieczność. Naprawdę ciężko było wszystko zgrać. Co chwilę przychodziły mi do głowy jakieś nowe pomysły, jeszcze w ostatniej chwili wprowadzałem jakieś poprawki. Myślałem, że nigdy tego albumu nie skończę. I nawet teraz do końca nie jestem przekonany, że go skończyłem.

Dlaczego więc porwałeś się na tak wielkie przedsięwzięcie? Może lepiej było jednak wydać dzieło jednopłytowe?

Na pewno byłoby lepiej. Łatwiej by mi się komponowało, łatwiej by się tego albumu słuchało i taniej by mnie to wszystko wyszło. Ale mimo wszystko zdecydowałem się na to i moi koledzy też byli tego zdania, że nie możemy zostawić tyle niewykorzystanego materiału. Postanowiliśmy, że jednak spróbujemy zrobić z tego album dwupłytowy. Na początku, kiedy pojechałem przedstawić im zarys tej płyty, chciałem, aby pomogli mi wyrzucić te rzeczy, które mogą się ludziom nie podobać. Zamiast tego zaczęliśmy do tego dopisywać kolejne fragmenty i wiedziałem, że nie ma odwrotu, że to musi być podwójna płyta.

Jak czułeś się po zakończeniu tych prac?

Byłem szczęśliwy, że już się to wszystko skończyło. Z drugiej jednak strony nie potrafiłem uwierzyć, że to już koniec, że nagraliśmy całość i tak to wydamy. Zacząłem od razu się zastanawiać, jak tę płytę przyjmą ludzie.

Mike Portnoy z Dream Theater powiedział niedawno, iż "Snow" jest dziełem na miarę "The Lamb Lies Down On Broadway", kultowego albumu Genesis. Zgadzasz się z tym?

Nie wiem. Ciężko mi wypowiadać się na ten temat, bo to przecież moja płyta. Ale nawet jako artysta uważam, że Mike chyba jednak nieco przesadził. "The Lamb Lies Down On Broadway" to jedna z najważniejszych płyt w moim życiu i choćby dlatego nie sądzę, abym jeszcze teraz mógł coś tak wybitnego nagrać. Staram się jak tylko mogę, aby sięgnąć tego ideału. Czy mi się to udało? Nie wiem, niech to ocenią słuchacze.

Już o poprzedniej płycie Spock's Beard mówiło się, że tym dziełem zespół wzniósł się na szczyt swych możliwości. Płyta "Snow" wydaje się być jednak jeszcze lepsza. Czy ciężko było komponować wiedząc, że zrobiło się wcześniej już coś tak dobrego, jak "V"?

Nie było łatwo. Sam byłem zdania, że ciężko będzie mi zrobić coś, co chociaż dorówna "V". Dlatego postanowiłem niejako zapomnieć o wszystkim, co dotąd zrobiłem i zacząć od nowa, z nowego pułapu. Wszyscy "oczyściliśmy" się z naszych poprzednich doświadczeń i chyba się udało. Nie wiem tylko co będzie dalej. Teraz musimy zrobić coś lepszego niż "Snow".

Jak zamierzacie prezentować ten nowy materiał na koncertach? 115 minut muzyki to sporo, a wybieranie fragmentów z albumu koncepcyjnego to też spore ryzyko...

Nie mam zielonego pojęcia jak sobie z tym poradzimy. Jeszcze na ten temat nie rozmawialiśmy, a jako, że na razie nie zapowiada się na to, abyśmy grali w najbliższym czasie jakąś trasę koncertową, prawdopodobnie będziemy musieli usiąść i nad tym pomyśleć.

Jesteś prawdopodobnie jednym z najbardziej zapracowanych muzyków na świecie. Porywasz się na pisanie tylu piosenek dla Spock's Beard, poza tym jeszcze grasz w Transatlantic i nagrywasz solo. Jak znajdujesz na to czas?

Z ogromną trudnością udaje mi się to wszystko pogodzić. Ale przez te wszystkie lata wykształciłem w sobie umiejętność organizowania pracy tak, aby ze wszystkim zdążyć. Jeśli żyjesz tylko z grania, to pogodzenie tylu obowiązków jest możliwe. Gorzej jeśli musisz do tego jeszcze normalnie pracować. Wtedy to już masz przerąbane. Ja na szczęście jestem w tej kwestii niezależny. Z Transatlantikiem w sumie nie ma tyle pracy. Nagranie ostatniego albumu zajęło nam w sumie jakieś sześć czy siedem tygodni. W skali roku to prawie nic. Później doszło tylko kilkanaście koncertów i to wszystko. Sądzę, że gdybym się uparł to byłbym w stanie nagrać może jeszcze ze trzy albumy więcej w ciągu roku. Ale jestem na to chyba za leniwy.

Powiedz jak dzielisz sobie pracę i pomysły pomiędzy Spock's Beard i Transatlantic?

Wbrew pozorom wydaje się być to dość łatwe. Sposób funkcjonowania tych zespołów i różnice stylistyczne powodują, że dość szybko wiem czy dana rzecz będzie się nadawać do jednego czy drugiego. Rzadko się zdarza, abym zmieniał swoją decyzję. W Transatlantic jestem jednym z czterech muzyków i każdy z nas ma wiele do zaoferowania, dlatego nie widzę żadnych trudności w rozdzieleniu moich piosenek.

Transatlantic to zespół, który w połowie tworzą muzycy pochodzący ze Stanów Zjednoczonych (Neal Morse, Mike Portnoy), a w połowie pochodzący z Europy (Pete Trewavas, Roine Stolt). Czy to w jakiś sposób wpływa na funkcjonowanie grupy?

Tak. Na pewno fakt, iż Pete i Roine są Europejczykami w jakiś sposób wpływa na muzykę Transatlantic. Oni są tacy, jacy są typowi mieszkańcy Starego Kontynentu, opanowani, chłodni, ale przy tym zabawni. Mike pochodzi z Nowego Jorku i to po nim widać. W ogóle, my Amerykanie robimy hałasu za czterech. To naprawdę fascynujące, jak miejsce, z którego pochodzisz wpływa na twoją osobowość. Ale powiem ci szczerze, że wychodzi z tego naprawdę niesamowita mieszanka. To dzięki temu Transatlantic jest, jaki jest.

Powiedz, czy zgadzasz się z opinią, że w USA rock progresywny jest ukierunkowany przede wszystkim na jego progmetalową odmianę, a w Europie bardziej na rzeczy typu Genesis i Pink Floyd?

W pewnym sensie na pewno tak jest, ale akurat Spock's Beard zaprzecza tej teorii. Na pewno nie można powiedzieć, że my gramy progmetal. Ja od samego początku starałem się nie podpaść właśnie w tego typu zaszufladkowanie i chciałem grać muzykę, która będzie mi się podobać, nie patrząc na to, czy to jest bardziej europejskie, czy bardziej amerykańskie. Jednak zgodzę się z tą teorią. Na pewno coś w tym jest. W sumie to cieszę się, że tak jest, bo możemy mówić o jakiejś różnorodności. I nie ukrywam, że nasze płyty lepiej sprzedają się tam niż w USA.

Gdbybyś miał wymienić najważniejszy dla siebie koncert w historii Spock's Beard, który by to był?

Chyba ten, kiedy po raz ostatni graliśmy w Astorii w Londynie. Na pierwszy rzut oka nie można powiedzieć, że jesteśmy facetami, którzy ulegają szybko jakimś uczuciowym uniesieniom. Ale pod koniec tego koncertu miałem łzy w oczach. To był niesamowity wieczór. Ale w sumie chyba nie dla nas wszystkich, bo nigdy nie jest tak, abyśmy w piątkę mogli tak samo ocenić każdy z koncertów. Dla jednego z nas będzie on niesamowity, a ktoś inny powie, że miał kłopoty z odsłuchem i w ogóle kiepsko mu się grało. Wszyscy graliśmy ten sam koncert, ale odczucia mamy inne. To samo jest z Transatlantic.

Skoro mówimy o koncertach, to czy planujesz wydanie kolejnej płyty koncertowej. Nie doczekaliśmy się jej po "V", więc może teraz?

Nie wiem. Chyba jeszcze się z tym wstrzymamy. Nie wydaje ci się, że wydaliśmy już za dużo płyt koncertowych. Ludzie już się ze mnie śmieją. Ale z drugiej strony fani chcieliby słyszeć te utwory w wersjach koncertowych, więc jestem nieco rozdarty.

A czy w takim razie sami dla siebie nagrywacie koncerty, których fragmenty może kiedyś wykorzystasz na jakimś bonusowym albumie, albo na składance niepublikowanych nagrań?

Zazwyczaj mamy ze sobą konsoletę i nagrywamy swoje koncerty. Ale nie przesłuchujemy od razu tego materiału. Dopiero po jakimś czasie patrzymy, czy coś z tego w ogóle da się wykorzystać. Nie planuję jednak na razie takich albumów. Archiwum mamy bogate i w razie czego mamy z czego wybierać.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Ameryka | Down | Broadway
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy