Reklama

"Musimy uważać, żeby się nie zgrillować"

Przeboje takie jak "Ciągnik" czy "Owca" zna chyba każdy szanujący się fan muzyki w naszym kraju. Po trzech latach przerwy zespół Blenders, wykonawca tych utworów i jedno z najciekawszych zjawisk na polskiej scenie muzycznej w latach 90 powraca z kolejnym albumem zatytułowanym "Kuciland". Przy tej okazji z o nowym studiu, Jarocinie i "Punkcie G" z członkami grupy rozmawiał Konrad Sikora.

Co porabialiście przez ostatnie trzy lata?

Byliśmy bardzo zajęci. Chociaż nie było o nas głośno w mediach, cały czas pracowaliśmy. Po pierwsze zagraliśmy przez ten czas prawie 300 koncertów, więc zaraz po wydaniu poprzedniego albumu, bo to wtedy najwięcej graliśmy, tak naprawdę nie było czasu na nic innego. Kiedy jednak znaleźliśmy chwilę czasu i zbudowaliśmy do końca nasze studio, stwierdziliśmy, że bardzo poważnie bierzemy się za nagrywanie tej płyty. Budowa studia była warunkiem koniecznym do tego, abyśmy mogli w spokoju nad nią pracować, bez żadnych ograniczeń czasowych i finansowych. Mieliśmy z nim dużo problemów. Do jego budowy przymierzaliśmy się chyba ze cztery razy. Dopiero kiedy zajął się tym Adam Toczko, wszystko poszło jak po maśle. Adam jako wspaniały producent był naszym doradcą w tej sprawie i dzięki niemu powstało studio, w którym nagrywamy nie tylko my, ale także inni, choćby Lipa, Paragraf 22 i IMTM.

Reklama

Rok temu mówiliście już, że album jest gotowy, a ukazał się dopiero teraz. Dlaczego?

Tak, płyta była już właściwie gotowa. Ale kiedy jej wówczas posłuchaliśmy, doszliśmy do wniosku, że nie odbiega zbytnio od tego, co dotąd robiliśmy i zdecydowaliśmy się rozpocząć pracę od nowa. Trzy ostatnie lata poświeciliśmy między innymi na budowę studia i gdy już było gotowe, mogliśmy wreszcie nagrać album tak jak tego chcieliśmy. Teraz płyta brzmi zupełnie inaczej. I nie chodzi tu nawet o sam materiał, bo on zbytnio się nie zmienił, doszło tylko kilka nowych kompozycji. Zmieniły się za to aranżacje i w całkiem nowym kierunku poszła produkcja albumu. To naprawdę fenomenalna płyta, a poza tym lepiej, że ukazała się późno niż wcale.

Czym tym razem nas zaskoczycie?

Na pewno zaskakująca jest ilość piosenek. Jest ich 16 i jak na nas to dużo. Każdą piosenkę produkowaliśmy z osobna, jak tą jedną jedyną i najważniejszą. Każda piosenka ma swój specyficzny klimat i dopracowując je wchodziliśmy jakby w ich wewnętrzny świat. Za następny utwór braliśmy się dopiero, kiedy ten nad którym pracowaliśmy był gotowy w co najmniej 90 procentach. Poza tym zaskoczymy profesjonalizmem. Z ręką na sercu musimy przyznać, że jest to jeden z niewielu albumów na naszym rynku, który jest nagrany na tak wysokim poziomie. Wkład pracy jest gigantyczny. W naszym studiu można jednocześnie pracować na trzech stanowiskach, więc w sumie ten okres pracy można by pomnożyć przez trzy. Rzadko kiedy zespół wychodzi ze studia zadowolony, ale nam się to udało. Nieskromnie mówiąc możemy stwierdzić, nie chodzi nam o materiał, bo to jest kwestia gustu, ale produkcja jest tym razem wyśmienita.

Zaskakującą sprawą będzie cena tej płyty. Planowaliśmy wydać ją sami z tego względu, że chcieliśmy utrzymać niską cenę. Wytwórnia Universal spełniła jednak ten warunek i zdecydowaliśmy się podpisać z nimi kontrakt. Dzięki temu cena płyty w sklepach nie powinna przekroczyć 30 złotych.

Fani są już przyzwyczajeni do dziwnych tytułów waszych albumów. Powiedzcie, co oznacza "Kuciland"?

Kuciland to rzecz bardzo dwuznaczna. Zresztą wszystko na tej płycie jest dwuznaczne. Nie będziemy ułatwiać nikomu sprawy i pozwolimy na to, aby każdy się domyślił. Powiemy tak - jeśli znajdziesz punkt G to na pewno jesteś w Kucilandzie.

Skoro wspomnieliście "Punkt G", to jak to się stało, ze ten utwór jest pierwszym singlem?

Wiele czynników na to się złożyło. Mieliśmy z tym duży problem. Robiliśmy sondaże radiowe, ale i tak nie było w końcu wiadomo co wybrać. W końcu pozwoliliśmy zadecydować o tym wytwórni. To w sumie jedyne miejsce, gdzie decyzję podejmowaliśmy wspólnie. Reszta należała tylko do nas. Mamy wolną rękę pod każdym względem i dlatego chwalimy sobie jak na razie tą współpracę.

Bardzo często o Blendersach mówi się, że to zespół przede wszystkim koncertowy. Czy macie zamiar podtrzymywać ten wizerunek?

Nie, nie chcemy tego. Zrobiliśmy tak wspaniałą płytę, że to się musi zmienić. Ale z drugiej strony koncerty też nie pozostały w tyle. Mamy tak wszystko świetnie zorganizowane, że aż głowa boli. Mamy taki sprzęt na scenę, że nikt chyba z polskich wykonawców nie może się takim poszczycić. Staliśmy się niezależni. Nie obchodzi nas, co ma u siebie organizator. Mamy wszystko swoje, nagłośnienie, światła i fajerwerki. Poza tym mamy nieprawdopodobną ekipę. Do tego dochodzą jeszcze nasze stroje. Problem w tym, że działają tylko na 220 V, więc musimy uważać, żeby się nie zgrillować. Oczywiście za całość znów odpowiada Adam Toczko.

Doszliście do takiego poziomu, że teraz możecie już wszystko. Patrząc na was nie widać, abyście mieli powypruwane żyły i odciski na rękach. To wszystko przyszło wam chyba dość łatwo...

Tak, zrobiliśmy to na luzie, bez problemów... Mówiąc serio, to może tego nie widać po nas, ale ostatnie cztery lata to była ogromna praca. Dzień po dniu zasuwaliśmy jak rosyjskie traktory. Podjęliśmy decyzję, że chcemy być w pełni profesjonalnym zespołem i poświęciliśmy temu każdą wolna chwilę. Wierząc, że to ma przyszłość, prawie wszystkie pieniądze inwestujemy w zespół, w sprzęt i wszystko, co może nam pomów. To do nas powraca w postaci lepszej płyty, lepszych koncertów. Uważamy, że naprawdę było warto. Mało który zespół istnieje 10 lat, a my wciąż czujemy, że dopiero jesteśmy na starcie.

Jakie macie w takim razie plany koncertowe?

Rok temu, kiedy powstawało MTV, byliśmy smutni, że nie zagraliśmy na inauguracyjnym koncercie. Nie chcieliśmy się pokazywać ze starym materiałem, a w tym roku jesteśmy super szczęśliwi, bo okazało się, że będziemy czarnymi koniem ich urodzinowej imprezy. Później zagramy kilka innych koncertów, m.in. u Jurka Owsiaka na Przystanku Woodstock. Trasa koncertowa promująca album planowana jest na październik. Nasi chłopcy już wytężają głowy, co by tu przygotować.

Zagracie w Jarocinie?

Na razie nic o tym nie wiemy. W sumie to co chwilę słyszymy, że jest, a za chwilę ktoś nam mówi, że go nie ma. Poza tym niezbyt kumamy, o co tam w ogóle chodzi.

Ma to być festiwal, który wypromuje młode zespoły. Czy wierzycie, że może spełnić taką rolę?

Każdy sposób jest dobry. Ale sam festiwal to za mało, aby wypromować jakikolwiek zespół. To może być jeden z czynników. Chyba, że wreszcie nadeszły czasy, że spośród tłumu młodych kapel zaczną być wyławiane perły. Oby tak właśnie było. Rynek nasycił się już popową sieczką i być może coś drgnie.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: studia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy