"Moja dusza potrzebuje muzyki"
Kiedy Ray Wilson dołączył do legendarnej angielskiej grupy Genesis, wielu jej zagorzałych fanów postawiło na niej krzyżyk. Część fanów zaakceptowała jednak głos młodego Szkota i polubiła nagrany z nim album "Calling All Stations" (1997). Wcześniej ten wokalista, gitarzysta i kompozytor śpiewał w zespole Stiltskin, który zasłyną piosenką "Inside", znaną z reklamy popularnych dżinsów. Jego przygoda z Genesis nie trwała jednak długo. Mike Rutheford i Tony Banks nie byli zadowoleni ze sprzedaży albumu "Calling All Stations" w USA i postanowili rozwiązać zespół. Ray znalazł się na lodzie i nie raz przyznawał, że ciężko było mu się pozbierać i zdecydować, co powinien robić dalej. W końcu jednak doszedł do wniosku, że najważniejsza jest muzyka i zaczął tworzyć na własne konto. Ożenił się z piękną Tylą, w której odnalazł przede wszystkim pokrewną duszę.
W czerwcu 2003 roku ukazała się solowa płyta Raya Wilsona, zatytułowana "Change". Artysta zawitał przy okazji również do Polski, aby promować to wydawnictwo i zagrał między innymi znakomity akustyczny koncert w studiu im. Agnieszki Osieckiej.
Na kilka godzin przed tym wydarzeniem, z przesympatycznym Szkotem spotkał się Lesław Dutkowski.
Na płycie "Live And Accoustic" znalazło się kilka przeróbek. Prezentujesz którąś z nich na koncertach?
Najważniejsze jest w tym wszystkim to, że lubię, aby moje występy były różnorodne. Gram nie tylko to, co lubię, lecz również takie piosenki, które miały wpływ na mnie jako muzyka. Te przeróbki, które znalazły się na albumie "Live And Accoustic", to nie tylko wspaniałe kompozycje, lecz również magiczne utwory. Nie jestem takim typem, który występuje według jednego schematu. Oczywiście, gram sporo piosenek z mojej płyty "Change", ale także kilka innych utworów i kilka niespodzianek.
Płyta "Change" została nagrana w twoim domowym studiu w Szkocji i w Nowym Jorku. Co właściwie robiłeś w Nowym Jorku?
Do Nowego Jorku pojechałem z czterema czy pięcioma utworami. W studiu znalazłem się z perkusistą Nirem Z, basistą Andym Hessem, z którym wcześniej nie pracowałem. Chcieliśmy zobaczyć, co z tego wyjdzie. Właściwie ta wizyta sprawiła, że płyta "Change" jest taka a nie inna. Tam między innymi nagraliśmy piosenkę "Beach". To znaczy ona była nagrana już wcześniej, ale postanowiłem, że na płytę ostatecznie trafi wersja nagrana w Nowym Jorku.
Ale dlaczego całości nie nagrałeś w zasadzie u siebie w domu? Przecież byłoby ci znacznie wygodniej, a poza tym uniknąłbyś wyprawy do Nowego Jorku? Samo zorganizowanie tego musiało być chyba trochę męczące?
Niezupełnie. Nie przeszkadzało mi to. Kiedy nagrywam w domu, współpracuję z inżynierem dźwięku, który jest przy okazji moim wujkiem i w studiu przebywa cały czas. Najważniejsze jest jednak to, aby odpowiednio dawkować sobie pracę, robić co jakiś czas przerwy. Musi być również coś, co powoduje, że cały proces nagrywania płyty sprawia ci radość. Ale uwierz mi, że to nie zawsze bywa łatwe. (śmiech)
Ray, wiem, że nagrałeś znacznie więcej piosenek podczas sesji nagraniowej albumu "Change". Czy one w jakiś sposób się pojawią w najbliższym czasie?
Wydaje mi się, że już powinny być dostępne, ale jeśli mam być szczery, to tak na pewno tego nie wiem. Słyszałem, że w Ameryce chcą nawet dodać do mojej płyty teledysk, a ja nawet nie wiem jaki. (śmiech) Powiem szczerze, że płyta podoba mi się taka jaka jest, z tymi piosenkami, które się na niej znalazły. Wszystko zostało nagrane z myślą o płycie i znakomicie ją tworzy. Jest to całość. Jest intro i "The Last Horizon" na końcu, z powtarzającym się motywem. I tak właśnie miało być. Oczywiście nie mam nic przeciwko bonusom jako takim, ale one nie powinny zmniejszać jakości płyty jako całości.
Czyli płyta "Change" jest z założenia albumem koncepcyjnym?
Można tak powiedzieć. Jest tu początek, jest odpowiedni koniec. I dlatego uważam, że bonus może zepsuć całość. Jestem jednak przekonany, że te dodatkowe kompozycje pojawią się prędzej czy później.
Chciałem cię zapytać o okładkę. Siedzisz sobie na dachu, wpatrujesz się w telewizor, a w tle jest napis: I don't think I can change. Chodzi o to, że telewizja nie jest w stanie cię zmienić?
O ile pamiętam, to na ekranie telewizora nic nie ma. Założenie przy tworzeniu okładki było takie, że ma ona ilustrować to, iż nie zawsze można zmienić czyjeś nastawienie. W tle widnieje Los Angeles, które wygląda jakby po wojnie nuklearnej. Sama tytułowa piosenka "Change" porusza problem znalezienia wewnętrznego spokoju. A telewizja karmi cię przecież informacjami na przykład o bombardowaniu Iraku, co jest czymś surrealistycznym.
"Change" to płyta spokojna i melodyjna, ale jest na niej kompozycja "Cry If You Want To", w której pojawia się ostra rockowa gitara. Czy to znaczy, że nie zerwałeś więzi z ostrzejszą rockową muzyką?
Sam tytuł "Cry If You Want To" to dosłownie zdanie, które powiedziała kiedyś do mnie moja była dziewczyna. Kiedy zrywała ze mną powiedziała: Cry if you want to. I don't care. Początek utworu jest spokojny, taki wyrażający tęsknotę. Potem jest ta ostra część, która jest odbiciem złości.
Zawsze jest tak, że kiedy rozpada się związek na samym początku jesteś nieszczęśliwy i pogrążony w depresji. Potem natomiast pojawia się gniew i złość. Dlatego ta piosenka wygląda właśnie tak.
Niektórzy recenzenci porównują cię do Boba Dylana. Inni wskazują, że harmonijka w "Believe" przypomina Neila Younga. Czy któryś z tych artystów jest dla ciebie jakoś szczególnie ważny?
Bob Dylan na pewno. Wprawdzie on już niemal nie ma głosu i zresztą nigdy nie był wielkim wokalistą, ale mimo wszystko uważam, że niektóre piosenki przez niego napisane są jednymi z największych, jakie w ogóle powstały. Taka "Blowin' With The Wind" jest wieczna. Neil Young oczywiście także jest wspaniałym artystą, ale nie mogę powiedzieć, żeby miał wpływ na moje kształtowanie jako artysty. Nie można jednak nie zauważyć, że jest on doskonałym artystą koncertowym i prawdopodobnie jednym z największych, jakich udało mi się zobaczyć. Wszystko z powodu niesamowitej energii płynącej z niego. Peter Gabriel na przykład w energię potrafi wpleść też teatr i to również jest wspaniałe.
Każdego z nich lubię. Tych dwóch pierwszych słuchałem od dziecka, bo mój ojciec miał ich płyty i katował mnie nimi i mojego brata. Porównywanie mnie z jakiegokolwiek powodu do Boba czy Neila sprawia, że mogę tylko powiedzieć: Wow!. (śmiech) Oczywiście nawet się nie zbliżyłem do któregokolwiek z nich. Na pewno jestem lepszym wokalistą niż Bob Dylan, ale tu nie tylko o umiejętności chodzi.
Moja ulubioną piosenką z twojej nowej płyty jest "Yesterday". Śpiewasz w niej między innymi: I wish it was yesterday, putting wrongs to right again. A gdybyś miał możliwość cofnięcia się w czasie, zmieniłbyś cokolwiek? Jakąś decyzję, jakiś ruch w swojej karierze, który wykonałeś?
Na pewno coś takiego by się znalazło. Ja jednak jestem zdania, że to, co się stało, musiało się stać. Dobre czy złe, po prostu się stało. Z pewnością taki sposób myślenia nie za bardzo odpowiada osobom, które straciły kogoś bliskiego. Wierzę w to, że nasz duch może pozostać młody nawet wtedy, gdy ciało jest już stare. Wszystko, co się w twoim życiu zdarza, jest bardzo ważne, bo płynie z tego jakaś nauka, która wzbogaca cię duchowo. Patrząc na to w taki sposób, odpowiadam ci, że niczego bym nie zmienił.
Staram się analizować to, co się dzieje w moim wnętrzu. Nie wspomagam swoich uczuć narkotykami, bo nie jest mi to potrzebne. Taką podjąłem kiedyś decyzję. Zajmuję się muzyką, ponieważ ona rozwija mnie duchowo. Bez niej na pewno nie byłbym taką samą osobą. Trzeba po prostu wiedzieć, co jest potrzebne twojej duszy, a ja wiem, że moja potrzebuje muzyki. Oczywiście nie tylko.
Nie tak dawno się ożeniłem i w mojej żonie znalazłem wspaniałego duchowego partnera. Kogoś, kto sprawia, że czuję się dobrze. Nie w sensie seksualnym, choć w takim również. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że ona rozumie mnie i wspiera oraz ma podobny punkt widzenia. W drugą stronę oczywiście także to działa. Nie warto niepotrzebnie komplikować sobie życia, skoro można zadbać o swoją duchową stronę. Należy patrzyć w głąb siebie. No i mieć tę podstawową zasadę - być dobrym człowiekiem. Tak bardzo, jak tylko możesz.
Ray, w czasach Genesis byłeś w świetle reflektorów. Teraz jesteś raczej w cieniu. Nie brakuje ci popularności i zainteresowania ze strony ludzi?
Nie, naprawdę nie. Nie podchodzę do tego w taki sposób. Dziś dla mnie ważne jest to, aby ludzie czuli moją muzykę. Jeżeli któregoś dnia na sali będzie pięć osób, ale będą one żywo reagować na to, co robię, to dla mnie będzie to udany występ. Moje ego nie jest takie duże, że muszę mieć tysiące ludzi słuchających i oglądających mnie. Takich pięciu odpowiednich będzie dla mnie wystarczającą nagrodą. Grunt, żeby na scenie ze mną byli odpowiedni ludzie, a na widowni tacy, którym to, co robię nie jest obojętne. Można odnieść oszałamiający sukces, a w ogóle nie mieć z tego żadnej radości. Ja wiem, kiedy ją mam. Dlatego cieszę się bardzo z tego poziomu, na którym jestem teraz. Chociaż trochę trwało zanim do niego dotarłem.
Jak to się właściwie stało, że zacząłeś śpiewać? Czy tutaj też miał coś do powiedzenia twój ojciec, który katował cię płytami Dylana i Younga?
Nie tylko. Moja mama również bardzo interesowała się muzyką. Słuchała Franka Sinatry i Neila Sedaki. W ogóle moja rodzina zalicza się do bardzo muzykalnych. Bracia mojego ojca na poważnie zajmowali się muzyką. Wydaje mi się, że ona otaczała mnie od zawsze. Duże znaczenie odegrała też szkoła podstawowa, do której chodziłem, a w której popierano działalność muzyczną uczniów. Były różne konkursy, grały też szkolne zespoły wykonujące nie tylko popowe piosenki, lecz również punk i metal. Niektóre były do niczego, a niektóre bardzo dobre. Mój brat [Steve Wilson - red.] śpiewał w jednym z nich. Nazywał się Prowler i wykonywał piosenki Iron Maiden.
Lubiłeś Iron Maiden?!
Umiarkowanie. Podobało mi się to, co nagrali z Paulem Di'Anno. Ale mój brat bardzo ich lubił. Oglądałem koncert zespołu mojego brata, na którym było chyba z 700 osób i wtedy powiedziałem sobie, że coś takiego chciałbym właśnie robić w życiu. Skoro mój brat może to robić, to ja też mogę. (śmiech) Taka była wtedy moja mentalność. Potem zacząłem pracować z pianistą o imieniu Fred. Nauczyliśmy się grać trzy piosenki, a jedna z nich była kompozycją Neila Younga, "After The Gold Rush". Jednak tak naprawdę moja droga do stania się wokalistą była jeszcze długa.
W czasach Genesis grałeś w wielkich halach dla wielu tysięcy ludzi. Muzyka, którą teraz tworzysz, przeznaczona jest raczej dla mniejszej publiczności, klubowej. Wolisz granie w miejscach, w których ludzie są blisko ciebie?
Nie lubię koncertów w wielkich halach i nigdy się w nich dobrze nie czułem. Moim zdaniem nie wydaje mi się, aby coś takiego było dobre dla zespołu. Osobiście bardzo podoba mi się atmosfera klubowa. Występ wtedy nabiera zupełnie innego kolorytu. Publiczność jest mniejsza, mniej anonimowa. Widzisz ludzi, bo są blisko ciebie. Z bliska widzisz, jak reagują. To zwykle nie jest przypadkowa grupa ludzi.
Ray, wiem, że pracowałeś z kilkoma DJ-ami. Osobiście nie znam ich twórczości, ale z góry mogę chyba założyć, że ich muzyka zupełnie nie przypomina twojej. Czy ty lubisz takie granie?
Szkopuł polega na tym, że w zasadzie nie. To znaczy może nie do końca tak. Wiem, że taka muzyka jest bardzo popularna, a ja sam niewiele o niej wiem. Skoro jednak ma tak wielu odbiorców, to starałem się dojść do odpowiedzi, dlaczego tak się właściwie dzieje? Co w niej jest? Dlatego bardzo lubię tego typu współpracę, ponieważ jest bardzo interesująca. To było coś zupełnie innego niż współpraca z zespołem rockowym. Miałem też możliwość zaśpiewać przy akompaniamencie orkiestry i to było naprawdę coś niesamowitego. Prawdziwie wielkie wyzwanie. Tę współpracę na pewno będę pamiętał do końca życia.
W czasach, kiedy byłeś członkiem Genesis, współpracowałeś z takimi sławami, jak Mike Rutheford i Tony Banks. Czego się przez ten okres nauczyłeś?
Nie aż tak wiele, jak wielu myśli, ale z pewnością interesującą rzeczą było obserwowanie, w jaki sposób piszą piosenki. Pamiętam swoje drugie przesłuchanie przed dołączeniem do Genesis, kiedy Mike powiedział do mnie: Śpiewaj. Ja zapytałem: Ale co mam śpiewać?, a on na to: Cokolwiek. To było coś nowego. Zaśpiewałem jakieś wokalizy z tekstami typu: Baby it's so good. I dzięki czemuś takiemu coś między nami zaskoczyło i potem przerodziło się w kawałek "There Must Be Some Other Way" z płyty "Calling All Stations".
Nauczyłem się od nich przede wszystkim tego, że można komponować utwory w zupełnie inny sposób. Możesz sobie grać z muzykami różne bzdury i nagle coś się dzieje. Wcześniej nie potrafiłem czegoś takiego robić.
Załóżmy teraz, że dostajesz telefon z propozycją, abyś ponownie śpiewać w Genesis. Jaka byłaby twoja odpowiedź?
Tak naprawdę to nie wiem, nie wiem, od czego musiałoby to zależeć. Nie sądzę jednak, aby tak się stało i nie sądzę, by mogło to się stać ze mną. Jakoś nie kręci mnie już byciem częścią takiej wielkiej machiny. Chciałbym robić coś dlatego, że ja tego chcę, a nie dlatego, że ktoś mówi mi, co mam robić. Najbardziej zależy mi, aby pozostać sobą, a w tym kontekście bycie w Genesis to ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi do głowy. Poza tym pod koniec ich menedżment traktował mnie naprawdę bardzo źle, okazywał całkowity brak szacunku. Nie wiem, czy z tego względu chciałbym coś z nimi jeszcze zrobić.
W sensie muzycznym nie mogę powiedzieć niczego złego. No i Mike i Tony są wspaniałymi gośćmi. Byłbym szczęśliwy, gdybym jeszcze kiedyś mógł z którymś z nich pracować, ale nie jest to głównym celem w moim życiu.
A co nim jest?
Pisanie muzyki. Staram się pisać jak najczęściej. Kiedy wszedłeś do tego pokoju, grałem sobie różne wstawki na gitarze. Robię wszystko, by pisać jak najwięcej muzyki. Zresztą ja psychicznie jestem już tak nastawiony, że to sprawia mi przyjemność i dobrze na mnie wpływa. Poza tym głos to przecież mięśnie i trzeba je trenować.
Dziękuję bardzo za miłą rozmowę.