"Miód z benzyną"
Zespół PtakY założył gitarzysta Piotr Łukaszewski, znany ze Skywalkera, IRA, TSA Evolution czy Karmacomy. W tym ostatnim zespole grał muzykę triphopową i zaczął tęsknić za bardziej gitarowym brzmieniem. Dlatego razem z Wernerem, ówczesnym perkusistą Karmacomy, znalazł wokalistę Sebastiana Makowskiego i w ten sposób w grudniu 2002 roku powstała grupa PtakY. Jej debiutancka płyta ukazała się we wrześniu 2004 roku. Z tej okazji Michał Boroń rozmawiał z wokalistą i autorem tekstów Sebastianem Makowskim oraz twórcą materiału Piotrem Łukaszewskim, o nietypowej nazwie zespołu, która rodzi wiele interpretacji, numerologii, nagraniu utworu na polską ścieżkę dźwiękową "Spider-Mana 2" i filmowych inspiracjach.
Zespół PtakY założył gitarzysta Piotr Łukaszewski, znany ze Skywalkera, IRA, TSA Evolution czy Karmacomy. W tym ostatnim zespole grał muzykę triphopową i zaczął tęsknić za bardziej gitarowym brzmieniem. Dlatego razem z Wernerem, ówczesnym perkusistą Karmacomy, znalazł wokalistę Sebastiana Makowskiego i w ten sposób w grudniu 2002 roku powstała grupa PtakY. Jej debiutancka płyta ukazała się we wrześniu 2004 roku.
Z tej okazji Michał Boroń rozmawiał z wokalistą i autorem tekstów Sebastianem Makowskim oraz twórcą materiału Piotrem Łukaszewskim, o nietypowej nazwie zespołu, która rodzi wiele interpretacji, numerologii, nagraniu utworu na polską ścieżkę dźwiękową "Spider-Mana 2" i filmowych inspiracjach.
Pewnie to pytanie zadaje wam każdy, ale dlaczego właśnie PtakY przez 'Y'? Skoro pytam, to chyba przyniosło to efekt?
Sebastian Makowski: Szukaliśmy prostej nazwy. Miała być to najlepiej jakaś "dwusylabówka", żeby nie było w tym jakiejś głębokiej ideologii. A to "Y" zostało takie intrygujące. Głębszego znaczenia to nie ma. Peter jest dobry w numerologii i twierdzi, że gdyby nazwa byłaby pisana przez "i", to może wróżyć nieszczęście, bo to jest jakaś "trójka". A przez "Y" to jest jakaś "ósemka" i ma to jakieś odzwierciedlenie w sukcesie. W ten sposób można to tłumaczyć, a ja najzwyczajniej się cieszę.
Piotr Łukaszewski: Potem się okazało, że "trójka" w numerologii jest bardzo zła. A "ósemka" jest liczbą sukcesu. Ale tak naprawdę wyszło to przy okazji.
S. M.: Ja tłumaczę to tak, że odzwierciedla to te rzeczy w naszej naturze, które są charakterystyczne dla ptaka: poczucie wolności, umiejętność korzystania z przestrzeni życiowej, którą się posiada i pewien szczególny rodzaj skupienia, jaki ma ptak patrzący na wszystko z góry. Nazwa miała być prosta i łatwa do zapamiętania. Takie nazwy jak "mama" i "tata" były wykorzystane, więc najbliższe były "ptaki" (śmiech).
P. Ł.: To trochę żart i przekora. Chodziło nam o bardzo proste słowo, ale jednocześnie dla żartu chcieliśmy trochę zepsuć jego pisownię. Nie chciałbym się porównywać, bo to nie o to chodzi, ale to podobna sytuacja jak Beatlesi napisani byli z błędem ortograficznym. Bo to nie jest prawidłowo napisana nazwa słowa beetles, czyli "żuki". Chodziło o zwrócenie na coś uwagi.
Ktoś zauważył, że Stachursky też się pisze przez "y", ktoś inni dodał, że jak w naszej nazwie pierwsza i ostatnia litera są duże, to małymi jest napisano słowo "tak". Śmiejemy się, że to jest podprogowy przekaz zainteresowaniem zespołu. Że wmawiamy ludziom słowo "tak", czyli że mają nas zaakceptować (śmiech).
Są to oczywiście dywagacje i taka nadinterpretacja. Chodziło tylko o zwrócenie uwagi, bo tylko to, co inne przykuwa uwagę. Okazało się, że nazwa, która była najmniej ważna, w przypadku tego zespołu (powstała stosunkowo późno, bo ten temat cały czas odkładaliśmy), stała się kluczem do dyskusji. Nagle się okazało, jak ludzie różnie interpretują tę nazwę. Jedni wiążą ją z Hitchcockiem, inni Stachurskym, kolejni z jeszcze kimś innym i tak zaczyna się cała paleta bardzo ciekawych czasem sytuacji.
Na okładce piszecie: Czy zastanawialiście się kiedykolwiek gdzie umierają ptaki? Co chcieliście przekazać przez to pytanie? Na stronie internetowej waszego fan-klubu ogłoszono konkurs, w którym mają zostać nagrodzone najlepsze odpowiedzi.
S. M.: Chcieliśmy od samego początku sprawiać wrażenie grupy, która nie tylko myśli o koncertach i sprzedaży płyt, ale chce także stworzyć środowisko ludzi, odbiorców, gdzie granica między wykonawcą a odbiorcą będzie troszeczkę zatarta - by to byli ludzie, których charakteryzuje podobny stan skupienia na rzeczach ważnych, jakie my staramy się też gdzieś osadzić - na poziomie robienia płyty, komponowania, czy pisania tekstów.
Wszelkiego rodzaju pytania skłaniające do zastanowienia się nad takimi ważniejszymi rzeczami, są pytaniami trafionymi. Niezależnie od tego, jakie będą odpowiedzi. Bo tu nie chodzi o to, aby znaleźć odpowiedź ornitologiczną. Na niebie jest dużo tego - dużo ptaków lata, wszędzie fruwają, natomiast w pierwszym odruchu masz takie zastanowienie, że mało jest takich ofiar czy grobowców ptaków w najbliższych okolicach swojego domostwa.
A co to za ptaki na okładce płyty?
S. M.: Po prostu ptaki (śmiech). Nawiązuję cały czas do pewnej estetyki, do pewnego sposobu myślenia, czy stanu duchowego, który jest związany ze słowem "ptaki". Dla mnie jest to tak naturalne i automatyczne, że specjalnie nie mam z tym kłopotu. Po prostu chodzi o wyrażenie pewnego duchu związanego z tym słowem.
Gdy ktoś mówi ptaki, to ja widzę stworzenie obdarzone skrzydłami, które leci u góry.
My też niejednokrotnie z taką tęsknotą patrzymy na to wszystko, bo to jest świadomość wolności, że możesz w każdej chwili unieść się do góry i polecieć w miejsca zupełnie niezwiązane z problemami, który masz dookoła siebie.
Nie szukaliśmy konkretnego ptaka - sępa, orła - który wzbudzałby jeszcze bliższe skojarzenia.
No właśnie. Dla mnie "Ptaki" kojarzą się jednoznacznie ze słynnym filmem Hitchcocka. Zainspirowały was jego "Ptaki"? Czy może to zupełny przypadek?
S. M.: Jeśli chodzi o skojarzenia, czy rozmowę na temat nazwy, to ten film się nie pojawił. Natomiast gdzieś tam ta nazwa była intuicyjnie brana pod uwagę, nawet jeśli nie została do końca wymówiona. Piotr miał to hasło ["Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, gdzie umierają ptaki?"] wypisane na futerale od gitary. To było takie trochę dojście po nitce do kłębka. Ono kierowało nasze rozmowy ku rzeczom ważnym, dla nas istotnych.
U nas w zespole nie ma rozmów o tak zwanym rock'n'rollu, w sensie dobrej imprezy, dziewczynach, o "konsumowaniu" życia. Staramy się myśleć w miarę sensownie i dotykać na płycie tych spraw, którymi żyjemy. Jeśli posłuchasz płytę, to usłyszysz, że bijącej radości w stylu "Sex bomba" tam nie ma.
Jak się okazuje, można się doszukać wielu nawiązań filmowych w waszej twórczości. Jest przecież jeszcze "Dr. Frankenstein".
S. M.: Zgadza się. Każdy z nas lubi filmy i odwiedza kino dosyć często. Choć powiem szczerze, że niezależnie od szacunku do tradycji filmowej, lubimy kino "zastanawiające", jednak takie bardziej współczesne w stylu "Matrixa". Ale od kina "zastanawiającego" Jarmuscha czy Almodovara, dotykającego poważnych problemów, też nie stronimy. Dlatego, jeśli będziemy szukać jakiś odniesień do kina na materiale, to będą to tylko rzeczy podprogowe, podświadome. We wszystkim co robimy, odzywają się wszystkie echa, tego, co się dotknęło - przeczytane artykuły, książki, obejrzane filmy i programy, rozmowy, które przeprowadziliśmy... W tym więc znaczeniu na pewno jakieś nawiązania do filmów się pojawiają.
Ale w "Dr. Frankensteinie" chodziło nam o zwrócenie uwagi, że jesteśmy taką maszyną biologiczną. Bo jeżeli człowiek nie potrafi z siebie wysupłać takiego stanu skupienia, aby zauważać rzeczy ważne dla siebie, te, które kreują jego osobowość, które decydują o tym, że potrafi sobie bardzo szybko odpowiedzieć na pytanie "kim jestem?".
To są bardzo proste pytania, ale jednocześnie bardzo zasadnicze. Jeśli zadasz to pytanie w najbliższym gronie osób, to się okaże, że mnóstwo ludzi będzie miało kłopot z odpowiedzią. Z jednej strony będą się zastanawiali nad banalnością tego pytania, będą to tłumaczyć na różne sposoby, komentować, ale nie otrzymasz jednoznacznej, końcowej odpowiedzi, co kształtuje taką osobę. Wygląda na to, że ciągle mamy z tym problemy. Czasami w tym zagonieniu, w tym "wyścigu szczurów", w którym wszyscy w jakimś tam stopniu uczestniczymy, tracimy kontakt z najistotniejszą częścią naszego człowieczeństwa.
Mówiłeś o "myślącym, zastanawiającym kinie", ale w takim razie jaki macie stosunek do kina, którego pewnym symbolem jest "Spider-Man"? Wasz utwór "Chroń to, co masz", znalazł się na polskiej wersji ścieżki dźwiękowej do drugiej części filmu o przygodach "człowieka-pająka"
S. M.: Jak najbardziej pozytywny. Mamy w sobie taki element dziecka, pewnego rodzaju infantylizmu, który reaguje na rzeczy efekciarskie. Tego rodzaju kino kieruje się pewnymi prawami. Od "Spider-Mana" oczekuję czegoś innego niż od np. filmu Almodovara. I nie rozumiem ludzi, którzy próbują porównywać te dwie rzeczy tymi samymi kryteriami. Jeżeli twoje życie skupia się na rzeczach bardzo poważnych, to po prostu nie idź na "Spider-Mana", bo nie ma sensu go krytykować.
Ja uważam, że gdybym miał wysłać 10-letnie dziecko do kina na "Spider-Mana 2", to z chęcią bym go wysłał. W tym filmie nie przelała się ani jedna kropla krwi, poruszył też rzeczy ważne. Być może był trochę nudnawy, bo jedynka mi się bardziej podobała...
Czyli nie zgadzasz się z opiniami, że druga część jest lepsza od pierwszej?
S. M.: A widzisz, dla mnie "jedynka" była lepsza. Może dlatego, że byłem trochę rozpieszczony fragmentami filmu, które zostały użyte do teledysku "Chroń to co masz". Były bardzo takie "napchane" samą esencją sensacji. I nagle w kinie się okazuje, że ten film spowalnia. Bo chcąc uwypuklić pewien portret psychologiczny tego bohatera, to kino musi zwolnić. Musi być jakiś tam dialog, moment przemyślenia.
Ale po wyjściu z kina stwierdziłem, że nie mogę oczekiwać czegoś więcej oprócz tego, co planował reżyser tego filmu, i do kogo chciał go skierować. Taka jest prawda, że jak ktoś robi film, to widzi swoich odbiorców.
Jeśli się uda zrobić film łączący pokolenia (jakim dla mnie jest właśnie "Matrix"), to bardzo fajnie. Taki, który trafia i do 10-latka i do 40-latka.
"Matrix" jest z jednej strony bardzo efekciarski, a z drugiej jest bogaty w tradycje religijne, które skłaniają do myślenia, są wątki czysto sensacyjne. To wszystko zostało pięknie zmiksowane, taki "miód z benzyną", jak ja to nazywam.
Jak w ogóle doszło do tego, że wasz utwór trafił na ścieżkę dźwiękową "Spider-Mana"?
S. M.: Polski oddział firmy Sony Music, która jest dystrybutorem soundtracka, dostał propozycję, by wybrać jakiegoś rodzimego artystę, który mógłby się zmierzyć z tym obrazkiem. My płytę mieliśmy już gotową wcześniej, bo "Chroń to co masz" nie został napisany pod "Spider-Mana". Zresztą ten utwór miał wcześniej tytuł "Nielot", ale "Nielot" nie ma nic wspólnego z latającym Spider-Manem, więc go zmieniliśmy (śmiech).
Bardzo szybko wszystko ruszyło do przodu, bo trzeba było znaleźć kogoś, kto by nakręcił klip. Zdjęcia były nakręcone na "filmówce", więc wymusiło to także pracę na "filmówce". Zajęła się tym Ania Maliszewska, której trzeba bić pokłony, bo zrobiła to pięknie, efekt końcowy bardzo nam się podoba. Uważam, że kobiety częściej powinny robić teledyski, bo mają potrzebną wrażliwość. Na początku mieliśmy pewne obawy, ale już na etapie prac, gdy widzieliśmy materiał roboczy, wiedzieliśmy, że sprawy idą w dobrym kierunku. I stało się.
Nie byliście zaskoczeni, że zespół, dopiero stawiający pierwsze kroki na muzycznej scenie, trafia na ścieżkę dźwiękową filmu, o którym wiadomo, że odniesie gigantyczny sukces?
S. M.: Na pewno był element zaskoczenia. Ale wiedzieliśmy, jaki materiał mamy, jak ciężko na niego pracowaliśmy. Nie chcieliśmy, żeby ten debiut był tylko jakąś rozgrzewką przed drugą czy trzecią płytą. Wiemy też dokładnie, co chcemy w życiu robić. Nie mamy po 18 lat, każdy z nas ma za sobą mniej lub bardziej udane projekty muzyczne. To nasze spotkanie było jakąś rzeczą magiczną, jakby kosmos czuwał nad tym, żeby tacy ludzie się spotkali.
Miałem wcześniej kontakt z różnymi muzykami i powiem, że jestem szalenie zadowolony i dumny, że spotkałem takich ludzi, jak Peter, Daniel, Kris i Mario. Wspaniale się rozumiemy. Poziom czysto muzyczny to jedna historia, ale praca z ludźmi, którzy są twoimi przyjaciółmi, to nadmiar szczęścia.
Teledysk do "Chroń to, co masz", który jest dołączony do płyty, kojarzy mi się z obrazkami znanymi choćby z klipów Korna. Z kolei sam utwór przypomina mi nieco nagrania grupy Nickelback. A przecież lider tego drugiego zespołu, Chad Kroeger, nagrał utwór "Hero" do pierwszego "Spider-Mana".
S. M.: Wydaje mi się, że tego nie kontrolujemy. Każdy odbiorca ma prawo do subiektywnych opinii i nie będę z tym dyskutował. W trakcie naszej pracy nad materiałem nie pojawiło się nic takiego: "A teraz zróbmy coś jak Korn", albo "Nagrajmy kawałek w stylu Nickelback". Być może twoja opinia wynika z tego, że jest to podobna estetyka balladowa, jest takie miejsce w linii melodycznej bardzo wyraźne, mocniejsze uderzenie w refrenie i to może w jakimś tam stopniu korespondować z pewną metodą na lansowanie takiego filmu jak "Spider-Man".
Zazwyczaj jest tak, że amerykańskie filmy są lansowane przez utwór rockowy, mocny, a to wymusza pewną formułę.
Natomiast nasze fascynacje muzyczne są bardzo różne - każdy słucha czegoś innego. Jeśli czujesz coś ze stylistyki Korna, to nawet może w jakimś stopniu i dobrze. Bo świadczy to o tym, że jeżeli do czegoś porównywać, to do dobrych kapel. Jednak gdybyśmy mieli podać jakieś zespoły, które nas fascynują, to pojawią się takie nazwy jak Sevendust, Incubus, Drowning Pool, A Perfect Circle. A ze spokojniejszych to Massive Attack, Morcheeba, Bjorkowa...
Każdy ma jakieś inne ukierunkowania. Basista słucha np. bardziej funkowych rzeczy. I to też jest ciekawe i bardzo fajne. Czuć to nawet na poziomie prób, bo nie ma nic nudniejszego niż czterech czy pięciu kolesi, którzy słuchają tylko np. zatwardziałego męskiego rocka z gatunku Guns N'Roses. W takiej sytuacji każda próba powołania do życia jakiegoś utworu kończy się czymś bardzo wtórnym. Mając za sobą ileś tam prób w różnych konstelacjach ludzkich, wiem co mówię. Choćbyś nie wiem jak się napinał, próbował się odprężyć, żeby spróbować wykreować coś bardzo osobistego, to jeśli ludzie się fascynują tymi samymi rzeczami, idzie to w złym kierunku.
Czujecie jakieś pokrewieństwo z nu-metalem? Na zdjęciu we wkładce płyty wyglądacie jak zawodowa ekipa z Brooklynu.
S.M.: Zdjęcie było robione przez zawodowca, który robił nam sesję do okładki. Mieliśmy na to wpływ, ale nie była to pełna kontrola. Troszeczkę pod koniec okresu przed wydaniem płyty zrobił się pośpiech.
Wywołano zbyt mało zdjęć, by móc wybrać takie, które by nas w 100 procentach zadowalało. Natomiast rozumiem co mówisz, bo rzeczywiście fotografia może takie skojarzenia budzić. To zdjęcie niejednokrotnie spotykał taki zarzut, że to fotomontaż, że niby taki hiperrealizm, te chmurki takie intensywne... Mogę cię zapewnić, że tak nie było.
Jeśli chodzi o całą okładkę, to jestem bardziej zadowolony z poziomu graficznego niż zdjęciowego. Ale jeśli chodzi o skojarzenie, jakie budzi - cóż, nic w tej kwestii nie mogę (śmiech).
A co do brzmienia - zależało nam na tym, aby płyta brzmiała bardzo nowocześnie. Osobiście przeszkadza mi anachronizm w studiu, źle pomasteringowane i pomiksowane rzeczy. Teraz jest taka technologia, że można nagrać wszystko, co się zrobiło, na poziomie artystycznym. To znaczy najpierw robisz próby, spotykasz się z ludźmi, rozmawiasz, śpiewasz piosenki, piszesz teksty, omawiasz, czy ten tekst jest fajny, rozmawiasz z zespołem, wspólnie próbujemy coś z tym zrobić. Mówisz: "Może pójdziemy do kina", porozmawiamy gdzieś, złapiemy taki magiczny moment, żeby powołać coś fajnego do życia. I w tym momencie się kończy to, co można było zrobić w dziedzinie artystycznej.
Natomiast na poziomie robienia czegoś w studiu można to tylko popsuć. Jest wiele kapel, które nie mają funduszy, ale nagrywają w studiu. A potem słuchając takiego materiału to się czuje: "Byłby fajny materiał, gdyby było wrzuconych parę złotych więcej". Życie muzyka polskiego wygląda trochę jak kamikadze, bo się to nie opłaca. Trzeba kupić instrument, dobrze brzmiące gitary, mikrofony, żeby zagrać coś na poziomie.
To jest potrzebne, bo w dobie pełnej globalizacji, każdy z nas ma kontakt z muzyką zachodnia, dobrze wyprodukowaną i nas nie interesuje, że coś zostało zrobione w Polsce, gdzieś w piwnicy. Wymagamy, żeby nasze zmysły odbierały na takim poziomie, na jakim zostały wychowane. Zostaliśmy trochę "rozbrykani", bo wcześniej, w latach 70. czy 80. tego nie było. Człowiek się cieszył z pocztówkowych płyt i odbiór był zupełnie inny. A teraz w dobie Internetu nie należy tego bagatelizować, że jest inaczej.
Poza tym mieliśmy komfort pracy, bo materiał był nagrywany u Piotra. Jest on szalenie uzdolnionym realizatorem, robił wcześniej niejedną rzecz, jest chwalony za swoje produkcje. Wiadomo było, że przy kapeli, z którą jest związany całym sercem, będzie robił jak najlepiej.
Nawet specjalnie kupował niektóre rzeczy, by sobie po roku nie pluć w brodę, że na danym sprzęcie można było pracować wcześniej.
Piotr, stwierdziłeś kiedyś, że z gwiazdami pracuje się fatalnie. O co chodziło?
P. Ł.: Sprecyzuję trochę tę odpowiedź, ale nie spacyfikuję się jednocześnie. Z gwiazdami pracuje się trudno o tyle, że na ogół pochodzą one z różnych formacji. I żeby zgrać terminarz wszystkich gwiazdorów w jednym zespole, by namówić ich do tego, że dopiero debiutujemy i musimy grać praktycznie za darmochę - a to wszystko ma sens po jakiś dwóch latach, i będzie się dopiero wówczas "opłacać", i będziemy mieli z tego dużo radości, choćby artystycznej - to te argumenty nie do wszystkich trafiają. Po drugie dość istotny jest problem terminarza.
Poza tym ludzie młodzi, debiutujący, mają w sobie piękną rzecz. Mniej liczą się z tym, ile to będzie trwało, jak dużo trzeba temu pracy poświęcić - po prostu chcą to robić. Dla samego robienia muzyki. Nie jest to dla nich interes, nie trzeba ich do tego przekonywać finansowo, argumentować. Właśnie dlatego wymarzyłem sobie taki zespół.
Sebastian, wiadomo, że tobie na początku kariery "gwiazdowanie" raczej nie groziło, ale czy nie obawiałeś się sprostania wymaganiom tak znanego muzyka, producenta i realizatora w jednej osobie, jakim jest Piotrek?
S. M.: Piotr to bardzo fajny facet, który wie, czym jest muzyka. Bardzo łatwo mi ocenić ludzi i po paru spotkaniach mogę stworzyć swego rodzaju portret psychologiczny. I od razu na początku złapałem z Piotrem taką więź, że takie obawy i wątpliwości o których mówiłeś, szybko zniknęły. Po prostu się ich pozbyłem. Gdybyś miał okazję zobaczyć, jaka jest intensywność skupienia na sprawach artystycznych, to wtedy byś wiedział, że ta cała otoczka wokół danej osoby jest już nieważna, przestaje mieć znaczenie. Bardzo szybko przeszliśmy z Piotrem do rzeczy merytorycznych, do muzyki. Mówimy o rzeczach związanych z danym utworem, o linii melodycznej, o tekście.
Nie mogliśmy marnować czasu na jakieś niepotrzebne wątpliwości, bo każdy z nas pochodzi z innego miejsca Polski - z Elbląga, Gdańska, Gdyni, a ja jestem z Bydgoszczy.
Z powodu tych odległości powstawały nawet takie zabawne sytuacje, że nie chcąc marnować czasu na zastanawianie się nad niektórymi rzeczami, to puszczałem gdzieś tam w tle podkład, który miałem u siebie w domu, słuchawkę od telefonu miałem pięć centymetrów od twarzy i ryczałem, śpiewałem Piotrowi, aby zobaczył, czy ma kłopoty z identyfikacją w tym utworze. Miałem taką ambicję jako wokalista i autor tekstów, by koledzy z zespołu czuli się przy mnie dobrze na scenie.
To chyba rachunki za telefon macie niezłe.
S. M.: (śmiech) No nie tylko za telefon... Trzeba było też jeździć do Gdańska na próby. Ale bywało i tak, że znaleźli lepszy sposób realizacji wokalu w jakimś utworze i trzeba było to jeszcze raz zaśpiewać. Bardzo nam zależało na tym, by materiał był dobrze zrobiony. Chcieliśmy zrobić płytę, której nam, jako Polakom, brakuje. Chcieliśmy usłyszeć w rodzimym języku jakąś grupę rockową.
Piotrek, jaka muzyka jest ci najbliższa? Mówiłeś, że twoim ulubionym zespołem była triphopowa KarmaComa, wcześniej były jednak rockowa IRA i hardrockowe TSA Evolution. Teraz mamy prawie nu-metalowe, grunge'owe PtakY, a jednocześnie produkujesz deathmetalowego Vadera. Czy przed wyjściem z domu nie masz wątpliwości: "Chwila moment, to co ja dzisiaj mam grać?"
P. Ł.: (śmiech) Nieee... Wręcz przeciwnie. Muzyka to jest coś wspaniałego, ja poświęciłem całe swoje życie muzyce. I szczerze mówiąc dziwię się ludziom, którzy ograniczają się do jednego stylu i do jednego własnego wizerunku muzycznego. Wydaje mi się, że nie można popadać w sidła własnej ideologii, a tym bardziej własnego gustu czy stylu muzycznego. Świat się zmienia, ludzie się zmieniają i tak to powinno wyglądać.
Powiem ci, że czułbym się bardzo ograniczony, niemal tak jakbym miał łańcuchy i kajdany, gdybym pracował i uprawiałbym tylko jeden gatunek muzyczny. Muzyka jest piękna, ma tyle kolorów, barw, tyle różnych doznań. Każdego dnia ma się ochotę na jej inną odmianę. Ja to wszystko realizuję, po prostu żyję we własnym świecie muzy. Tak naprawdę nie mam z tym problemów.
Kiedy pracuję z Vaderem, to dokładnie rozumiem, czego taki zespół ode mnie wymaga. Kiedy pracuję z muzyką znacznie łagodniejszą, ale nie mniej bogatej w formie, jak w przypadku zespołu PtakY czy wcześniej KarmaComa, to realizuje się tak samo w pełni i tak samo się w to angażuję. Dla mnie nie istnieją kłopoty z identyfikacją.
Myślę, że byłby kłopot, gdyby jednego dnia musiałbym nagrywać formację typu triphopowego i zespół metalowy czy nawet blackmetalowy. Opatrzność nade mną czuwa i nie miałem takich sytuacji.
Te produkcje powstają w znacznej odległości od siebie, często miesięcy, i dlatego nie mam z tym kłopotów. Zawsze jest tak, że nigdy nie robię dwóch rzeczy naraz, po prostu nie biorę takich prac. Udaje mi się tak to wszystko pogodzić, żeby było przynajmniej parę tygodni przerwy między zespołami.
Żeby się zdążyć przestawić?
P. Ł.: Przestawić, wyciszyć, nabrać innej wrażliwości. Nie wstydzę się żadnej produkcji, jaką zrobiłem. W tym sensie, że nie mam wrażenia, że coś zaniedbałem z racji tego, że nie potrafiłem się przestawić w ostatniej chwili.
Co dalej z KarmaComą? Przecież grałeś tam z Danielem, a wokalistka Milena Stąpor gościnnie wystąpiła w "Dr. Frankenstein".
P. Ł.: Zespołu KarmaComa, niestety, już nie ma, od 2003 roku. To rozdział zamknięty, bo Milena wyjechała na stałe do Stanów. Pojawiła się w Polsce w listopadzie 2003 roku i Sebastian był pomysłodawcą, by Milena zaśpiewała u nas na płycie w jednym z utworów. Teraz mieszka w Stanach i prowadzi swoje życie. Wydaje mi się, że była trochę rozczarowana tym, co się działo na polskim rynku muzycznym, że zespół nie osiągnął sukcesu, z którego by się dało żyć. Mówiąc wprost, wyjechała za chlebem. Wiem, że próbuje się tam wiązać z jakimś nurtem muzycznym. Życzę jej jak najlepiej, bo np. Szwedzi ocenili jej talent i umiejętności bardzo wysoko. Gdyby zechciała mieszkać w Szwecji, to by miała duże szanse na tamtym rynku, bo były tam osoby, które ją do tego bardzo namawiały.
Dziękuję za rozmowę.