"Malowanie gitarą"

Uli Jon Roth nie czuje się artystą niedocenionym. Od momentu opuszczenia Scorpions tworzy i wykonuje muzykę, która wymyka się wszelkim kwalifikacjom, która łączy harmonię i rozmach muzyki klasycznej z rockową spontanicznością. Tworzy muzykę, która choć nie przyciąga tłumów, na pewno przetrwa dłużej niż piosenki, które okupują szczyty list przebojów. Harmonogram pierwszej wizyty Rotha w Polsce był dość napięty - oprócz koncertu w warszawskim klubie "Proxima", gitarzysta miał w planach pielgrzymkę do Żelazowej Woli, miejsca urodzenia Fryderyka Chopina. Na szczęście znalazł również czas na to, by porozmawiać z Jarosławem Szubrychtem.

article cover
INTERIA.PL

Czemu zawdzięczamy twój powrót na deski sceniczne? Przez kilkanaście lat nie grałeś koncertów.

To prawda. Kilka lat temu Joe Satriani zaprosił mnie na trasę G3. Zgodziłem się i po kilku koncertach znowu zasmakowałem w wykonywaniu muzyki na żywo. Przez wiele lat żyłem w odosobnieniu, komponowałem muzykę i nagrywałem płyty, ale nie miałem bezpośredniego kontaktu z publicznością. Doszedłem do wniosku, że nadszedł czas, by to nadrobić. A kiedy już zacząłem grać koncerty, posypały się propozycje. Oprócz tej trasy zamierzamy zagrać w lecie kilka festiwali, a potem zobaczymy...

Słyszałem plotkę, że na letnich festiwalach zamierzasz się pojawić na scenie w towarzystwie Scorpions oraz Phila Mogga i Michaela Schenkera. Czy to prawda?

Na festiwalu w Donnington Phil i Michael pojawią się na pewno. Moim gościem będzie również Jack Bruce z Cream, z którym wykonam kilka klasyków tego zespołu, na przykład "White Room" i "Sunshine Of Your Love". Niestety, Scorpions mają inne zobowiązania i wycofali się z tego projektu. Istnieje jednak szansa, że zagramy razem tylko jeden raz - na Wacken Open Air w Niemczech, na początku sierpnia.

Jak duża jest różnica pomiędzy graniem na żywo, a pracą w zaciszu domowego studia?

Spora... Na koncercie muszę być gotowy na wszystko, muszę reagować na to, co się dzieje i siłą rzeczy ograniczać nieco środki wyrazu. W studiu mam więcej czasu na odpowiednie dobranie kolorów i brzmień, mogę wykreować każdy nastrój, na który mam ochotę. To jak różnica pomiędzy szkicem wykonanym ołówkiem, a malowaniem wielkiego obrazu olejnego, z wieloma zachodzącymi na siebie warstwami. Koncert jest niczym szkic.

Pozwól, że zacytuję twoją wypowiedź - W małym klubie czuję się jak w klatce. W Polsce grałeś w bardzo małym klubie...

(śmiech) Rzeczywiście, nienawidzę grać w małych salach, bo nie mogę w nich w pełni kontrolować dźwięku. Czasem jednak koncert w klubie może być naprawdę niesamowitym przeżyciem. Przed występami w Japonii zagraliśmy w Niemczech kilka małych koncertów na rozgrzewkę i dwa z nich były naprawdę wspaniałe. Raz na jakiś mogę więc grać w takich miejscach, ale nie ukrywam, że gdybym musiał to robić regularnie, rzuciłbym się z okna... Inną sprawą jest to, że na klubowe koncerty wybieram całkiem inne utwory i wykonuję je w odmienny sposób.


Jak podoba ci się na trasie z Glennem Hughesem?

Bardzo! Gramy ostatnio trasę za trasą, więc nawet nie zauważam, kiedy kończy się jedna, a zaczyna następna. Najpierw były koncerty w Niemczech, potem polecieliśmy do Japonii. Byłem tam pierwszy raz od nagrania "Tokyo Tapes" Scorpionsów, pierwszy raz od 23 lat i przyjęcie, które mi zgotowano, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nagraliśmy wszystko i przygotowujemy płytę DVD dokumentującą nasz pobyt w Japonii. Teraz dołączyłem na kilka koncertów do Glenna, a latem zamierzamy pojawić się na kilku festiwalach.

Jedni twierdzą, że opuściłeś Scorpions, bo nie podobała ci się postawa, zawarta w haśle Sex, drugs & rock'n'roll, inni utrzymują, że poszło wyłącznie o różnice na tle muzycznym. Kto mówi prawdę?

I jedni, i drudzy! Muzyka Scorpions zmierzała w kierunku, który w ogóle mnie nie interesował. Chciałem odkrywać w muzyce nowe terytoria, potrzebowałem wyzwań, a Scorpions parli w kierunku muzyki radiowej. Podobną ewolucję przechodził image zespołu. Na przełomie lat 70. i 80. najlepiej sprzedawał się właśnie wizerunek typu sex, drugs & rock'n'roll, który nigdy mi się nie podobał. Nie chciałem być członkiem takiego zespołu, więc odszedłem.

Często podkreślasz w wywiadach, że sukces finansowy nigdy nie miał dla ciebie większego znaczenia. Nie sposób ci nie wierzyć, zważywszy na to, że opuściłeś Scorpions w przeddzień największej popularności grupy. Z drugiej jednak strony to właśnie pieniądze pozwoliłyby ci na zrealizowanie wielu śmiałych projektów, które z powodu braku środków byłeś zmuszony zawiesić...

To prawda. Powiem ci jednak, że choć nigdy nie zabiegałem o pieniądze, przeważnie miałem tyle szczęścia, że jakoś udawało mi się wychodzić na swoje. Zawsze, gdy naprawdę potrzebowałem pieniędzy, dobry los pomagał mi pokonać złą passę. Prawdą jest jednak, że musiałem zawiesić pracę nad niektórymi płytami tylko dlatego, że nie miałem potrzebnych funduszy, ani kontraktu płytowego, który zapewniłby dopływ gotówki ze strony wytwórni. Taki los spotkał na przykład "Sky Concerto"... Od kilku lat jednak nie mogę narzekać na stan mojego konta, między innymi dlatego, że produkuję coraz więcej płyt innych wykonawców. Trzymaj kciuki, bo wszystko wskazuje na to, że będę mógł powrócić do paru pomysłów sprzed lat. Zresztą między innymi dzięki temu, że nieźle mi się ostatnio wiedzie, mogę grać koncerty. Na trasie takiej jak ta nie zarabia się, ale traci pieniądze. Codziennie wydaję kilka tysięcy dolarów, ale chcę to robić, bo wiem, że znów zacieśniam kontakt z publicznością.


Czy to oznacza, że "Sky Concerto" zostanie w końcu nagrane?

Jak najbardziej. Niedawno przejrzałem partyturę "Sky Concerto", po raz pierwszy od wielu lat, i doszedłem do wniosku, że to naprawdę kawał dobrej muzyki, którą warto nagrać. Mam nadzieję, że dojdzie do tego w najbliższej przyszłości.

A "Requiem For An Angel"? Podobno prace nad tym utworem są już bardzo zaawansowane?

Można powiedzieć, że nagrałem już około 70 procent partii wokalnych, większość gitar, basu i perkusji... Przede mną jeszcze praca z orkiestrą, a więc dość trudny i pracochłonny etap, z którym zamierzam się uporać przed końcem tego roku. Wytwórnia chce wydać "Requiem For An Angel" w pierwszych miesiącach przyszłego roku i bardzo chciałbym dotrzymać tego terminu.

"Requiem For An Angel" to pożegnalny utwór dla twojej tragicznie zmarłej przyjaciółki Moniki Dannemann. Jaki wpływ miała na to, co robisz?

Poznałem Monikę w Londynie w 1976 roku i to odmieniło moje życie. Monika była dla mnie kimś tak wyjątkowym, że trudno mi obiektywnie ocenić wpływ, jaki miała na moją muzykę. Była bardzo uduchowioną osobą i dzięki temu, że ją spotkałem, spojrzałem na własne życie z całkiem innej perspektywy. Monika pomogła mi odnaleźć moją własną drogę, którą kroczę po dziś dzień. Mógłbym o niej mówić godzinami...

Czy to właśnie za sprawą Moniki połknąłeś bakcyla malarstwa?

Tak, raczej tak... Wiesz, mój ojciec również był artystą. Pisał książki, które sam ilustrował i muszę przyznać, że robił to naprawdę świetnie. To on nauczył mnie, jak trzyma się ołówek i jak wygląda prawidłowa kompozycja obrazu. Po opuszczeniu domu rodziców nie namalowałem jednak nic, aż do momentu, kiedy spotkałem Monikę. Zrozumiałem, że tak naprawdę muzyka i malarstwo to bardzo pokrewne sztuki. Różnica polega na tym, że utwór muzyczny funkcjonuje w czasie i przestrzeni, a obraz ma zaledwie dwa wymiary, które oddziałują wyłącznie na wzrok. Zasada organizacji dzieła sztuki pozostaje jednak podobna i kiedy się to zrozumie, łatwo o inspiracje.


Powiedz, czy jest to jeszcze w ogóle możliwe, by ktoś grając na gitarze zrobił na tobie wrażenie?

Oczywiście, że tak. Nie dalej jak kilka dni temu, podczas spotkania w interesach, usłyszałem wydobywającą się z głośników muzykę, która bardzo mi się spodobała. Co to jest?! - pytam, a oni mi mówią, że to nowy album Jeffa Becka... Jeff jest wspaniałym gitarzystą i gra na instrumencie w rzadko spotykany sposób. Jego płyty zawsze mają w sobie coś nowego, świeżego i odkrywczego, a poza tym zawsze dobrze brzmią. Z tego samego powodu nie lubię słuchać innych gitarzystów - nie podoba mi się, jak brzmi ich instrument. Dzisiaj najczęściej wszyscy brzmią zbyt cyfrowo i zbyt podobnie do siebie. Rzadko którego gitarzystę stać na osobowość.

Rozumiem, że Jeff Back zrobił na tobie wrażenie, ale miałem na myśli przedstawicieli młodszego pokolenia...

Prawdę mówiąc, nie znam nikogo naprawdę godnego uwagi. Tym bardziej, że młodzi gitarzyści grają przeważnie to samo, co starsi, tylko gorzej. A może po prostu nie znam nikogo, bo zbyt mało słucham współczesnej muzyki... Kiedy komponuję i nagrywam, w ogóle nie słucham płyt innych wykonawców, bo przy muzyce nie potrafię się zrelaksować, traktuję ją jako pracę.

Powiedziałeś kiedyś, że fortepian jest dla kompozytora dużo bardziej pożytecznym narzędziem niż gitara, bo gitara jest nielogiczna. Co miałeś na myśli?

Fortepian jest rzeczywiście stworzony do komponowania. Gitara ma swój klimat, pozwala na osiągnięcie brzmień, których nigdy nie uzyskasz na fortepianie, ale kiedy tworzy się takie utwory jak moje, bardzo mocno osadzone w muzyce klasycznej, fortepian staje się nieodzownym narzędziem pracy.

Twój styl opiera się na melodii i brzmieniu, podczas gdy muzyka, która święci dzisiaj triumfy, opiera się przede wszystkim na rytmie. Jak myślisz, skąd ta tendencja?

Znak naszych czasów. Ja również wielką wagę przywiązuję do rytmu, ale nie cierpię rytmu, który zbyt długo i zbyt często się powtarza. Uwielbiam, kiedy rytm się zmienia, bez przerwy i nieoczekiwanie. W dzisiejszych czasach większość ludzi jest zagubiona duchowo, czuje się niepewnie na tym świecie, w swoim własnym ciele. Tym ludziom mocny, ciężki rytm, daje poczucie bezpieczeństwa, otacza ich niczym macica. Jest bezpieczny, bo jest przewidywalny. Kiedy słuchasz mazurków Chopina, nie słyszysz prostego, prymitywnego rytmu, ale raczej puls, który jest bardziej złożony i dużo bardziej ludzki. Niestety, żyjemy w świecie pełnym technologii, a maszyny rządzą naszym życiem. A maszyny pracują w tym samym rytmie, którym posługuje się techno, więc współcześni ludzie odnajdują w tej muzyce swoje środowisko naturalne. Kiedy zabierzesz im rytm, czują się zagubieni. Zauważ, że fani hip hopu i rapu przeważnie nie znoszą muzyki klasycznej, nie potrafią jej zrozumieć. Nie potrafią w niej odnaleźć rytmu. On tam jest, ale ich zmysły są zbyt tępe, by go wychwycić. Kiedy przez dłuższy czas jesz bardzo ostre potrawy, w końcu przestajesz czuć smak. Podobny mechanizm można zastosować w świecie ludzkich emocji. Jestem przekonany, że 200 czy nawet 100 lat temu ludzie byli bardziej wrażliwi, bo nie byli całymi dniami atakowani przez telewizję czy inne zdobycze cywilizacyjne. Dzisiaj większość z nas potrzebuje naprawdę silnego uderzenia, by w ogóle cokolwiek poczuć...


Nie odczuwasz rozgoryczenia z tego powodu, że żaden twój utwór nie trafi nigdy na listę przebojów?

Moja muzyka jest zbyt skomplikowana i zbyt nieprzewidywalna dla przeciętnego odbiorcy. Gdybym chciał napisać hit, wziąłbym jedną z moich melodii i powtarzałbym ją bez końca. Problem polega na tym, że ja nie lubię się powtarzać. Robię to, co lubię, ale wiem dobrze, na jakim świcie żyję. Na szczęście wystarczająco wielu ludzi rozumie to, co robię i nie mogę narzekać na brak odbiorców.

Czy to prawda, że swoją gitarę, dziś już niemal legendarną Sky Guitar, zaprojektowałeś, by uzyskiwać dźwięki o wysokości wcześniej dostępnej tylko dla skrzypiec? Przecież progi muszą być wtedy tak blisko siebie, że uniemożliwiają grę...

To prawda, progi rzeczywiście były zbyt blisko siebie, dlatego w późniejszych modelach Sky Guitar gryf od pewnego miejsca jest już bezprogowy. Zresztą każdy model Sky Guitar jest inny, każdy jest wyjątkowy. Najpierw była to gitara sześciostrunowa, teraz ma siedem strun. Każda brzmi inaczej i na każdej inaczej się gra.

Nie myślałeś o wystawieniu kilku starszych modeli na aukcji lub o sprzedaniu licencji jakiejś fabryce produkującej gitary?

Ciągle dostaję tego typu propozycje, ale nie chcę, by Sky Guitar w jakiej formie trafiła na rynek. To zbyt osobisty instrument.

Twoja ostatnia płyta, "Transcendental Sky Guitar", to w równej mierze hołd dla Jimiego Hendrixa, co muzyki poważnej. Kiedy odkryłeś, że muzyka klasyczna i rock pasują do siebie?

Właściwie od samego początku moja muzyczna ewolucja przebiegała dwutorowo. Najpierw byli Beatlesi, potem zacząłem odkrywać gitarzystów rockowych i bluesowych. Mniej więcej w tym samym czasie zafascynowała mnie muzyka klasyczna. Nie podobało mi się tylko, że te dwa światy są od siebie tak odległe, że nikt nie wpadł na to, by je połączyć. 20 lat temu nie mógłbym grać tej muzyki, którą wykonuję dzisiaj, bo nie wiedziałbym po prostu, jak to zrobić.

Co myślisz o innych próbach łączenia rocka z muzyką klasyczną, na przykład o płycie, którą nagrali twoi starzy znajomi ze Scorpions z berlińskimi filharmonikami?

Nie słyszałem tej płyty, ale znam kilka utworów z telewizji. Tak naprawdę nie ma to jednak zbyt wiele wspólnego z muzyką klasyczną. Zespół po prostu gra swoje numery, a orkiestra mu akompaniuje. Ja natomiast komponuję utwory z myślą o rockowym zespole i orkiestrze jednocześnie.


Gdybyś miał wszystko, pieniądze i kontakty, jak zabrałbyś się za realizację projektu twoich marzeń?

Chciałbym zorganizować kilka naprawdę gigantycznych koncertów na świeżym powietrzu, każdy z nich poświęcony innej tematyce. To jednak kosztuje mnóstwo pieniędzy... Mimo to jeden taki koncert odbędzie się 6 lipca 2002 roku w Niemczech, pod nazwą "Symphonic Rock For Europe". Nie mogę się już doczekać.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas