"Kto zabił Laurę Palmer?"
Wrinkled Fred to nadzieja polskiej sceny ciężkiego grania. Grupa istnieje od 1995 roku i ma na koncie między innymi udane występy na imprezach Fiesta Borrealis oraz Slot Total Festival, a także koncerty u boku takich zespołów, jak: Acid Drinkers, Guess Why czy Homosapiens. Rok 2003 był najlepszy w dotychczasowej karierze tej formacji - na początku maja ukazała się, wydana nakładem wytwórni Universal Music, debiutancka płyta "Crack y Rocc", zaś miesiąc później Wrinkled Fred zagrał przed Marilyn Mansonem, podczas jego poznańskiego koncertu. Mariusz "Levy" Lewandowski, perkusista Wrinkled Fred, w rozmowie z Krzysztofem Czają rozszyfrował pochodzenie nazwy zespołu oraz tytułu jego debiutackiej płyty. Pokusił się również o rozszyfrowanie zagadki śmierci Laury Palmer z serialu "Miasteczko Twin Peaks" i przyznał do słuchania Madonny.
Co oznacza po polsku nazwa "Wrinkled Fred"?
Nazwa "Wrinkled Fred" oznacza oczywiście "Zmarszczony Fred".
No właśnie. Powiedz, kto wpadł na pomysł, aby nazwać zespół "Zmarszczony Fred"?
Na pomysł wpadliśmy w zasadzie wspólnie. Dotyczy to pewnego punkowego zinu, w którym występował Zmarszczony Fred i był bardzo ważną postacią, choć nie odzywał się za wiele. Uznaliśmy, że jest to postać godna nazwy zespołu. Jeśli chodzi o jakieś głębsze konotacje, to kojarzy się on nam z człowiekiem, który wystawiany jest na ciągłe próby i często jest robiony w konia, ale mimo to się nie poddaje.
Żadnych podtekstów seksualnych?
Powiem ci tak - jest taki zespół, który nazywa się Papa Roach i wszyscy wiedzą, że jego nazwa oznacza końcówkę skręta z marihuaną, ale oni upierają się, że to dziadek jednego z muzyków. Na tej samej zasadzie zespół Pearl Jam dorobił sobie historię o halucynogennym dżemie babci Pearl, podczas gdy tak naprawdę chodzi o spermę. Istnieje też zespół Limp Bizkit, co nie oznacza bynajmniej "wiszącego biszkopta", tylko "wiszącego członka". Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku nazwy Wrinkled Fred, która może oznaczać człowieka zrobionego w konia albo zmarszczonego freda, zależnie od interpretacji fanów.
Możesz opowiedzieć pokrótce historię zespołu Wrinkled Fred dla tych, którzy nie zetknęli się dotąd z tą nazwą?
Zespół powstał w 1995 roku, czyli dość dawno. Przed wydaniem płyty "Crack y Rocc" nagraliśmy trzy kasety demo. Najlepsza z nich, wyznaczająca nasz styl, który się nazywa wrinkled roll, to rzecz nagrana przez Jacka Chraplaka, "Sociological Plane Of Wrinklin' Research", czyli "Socjologiczna płaszczyzna badania marszczenia". Następnie były dwie składanki: "Nowa energia" i "Nowa energia 3, czyli reinkarnmacja" - tam umieściliśmy w sumie cztery nasze utwory, w tym cover Madonny, "La Isla Bonita". I wreszcie płyta "Crack y Rocc", która ukazała się 19 maja tego roku.
Zespół dużo koncertuje - nasze największe osiągnięcie to niedawny koncert przed Marilyn Mansonem. Wcześniej występowaliśmy na Fiesta Borealis i nawet zdobyliśmy jakąś nagrodę. Wygraliśmy też parę mniejszych festiwali. Ponadto byliśmy zakwalifikowani do występu w Jarocienie, niestety, festiwal się nie odbył. Były też dwa występy na festiwalu Slot Total Festival w Giżycku i koncerty przed zespołem Acid Drinkers.
Co oznacza tytuł płyty "Crack y Rocc"?
Ta sprawa też ma bardzo wiele wątków. Generalnie jest to historia dwóch ludzi, którą opowiedział nam nasz basista. Ich życiorys obrazuje odwieczną walkę dobra ze złem, czasem przechodzą oni na ciemną, a czasem na jasną stronę, natomiast generalnie utrzymują się na powierzchni. Pochodzili z Meksyku, potem przenieśli się do Teksasu, gdzie dołączyli do jednego z plemion indiańskich. Ogólnie mówiąc, jest to historia dwóch przyjaciół, którzy walczą o przetrwanie. Coś jak Żwirek i Muchomorek.
Czy w tekstach waszych piosenek są jakieś odniesienia do tej historii?
Nie. Jeśli chodzi o teksty, to mówią one bardziej o naszym sposobie postrzegania życia. Nie ma żadnego tekstu, który bezpośrednio nawiązywałby do historii Cracka i Rocca.
Słuchając mówionego po angielsku intra waszej płyty, można się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy - na przykład poznać rozwiązanie zagadki śmierci Laury Palmer ze słynnego serialu "Miasteczko Twin Peaks". Okazuje się, że zamordował ją Wrinkled Fred...
Pomysł intra związany jest przede wszystkim z tym, że mamy trudną do wymówienia nazwę. Chcielibyśmy, żeby nasi odbiorcy wymawiali ją poprawnie, dlatego zamieściliśmy tam krótki instruktaż. Natomiast jeśli chodzi o sprawę Laury Palmer, to po prostu obnażamy prawdę, że to my to zrobiliśmy. Pomysł na intro wyszedł ode mnie i od naszego wokalisty Arka. Nagrał to nasz kolega, który jest native speakerem.
Na płycie znalazła się też przeróbka przeboju Madonny, "La Isla Bonita". Jesteście jej wielkimi fanami?
Nie jesteśmy fanami Madonny w jakiś niesamowity sposób. Mnie osobiście podobają się jej dwie płyty - ostatnia i ta, na której jest piosenka "Frozen". Jeżeli chodzi o ten cover - być może jest to typowe, bo wiele zespołów gra covery gwiazd popu. Nasz gitarzysta Tomek już wiele lat temu wpadł na to, aby to była "La Isla Bonita". Najpierw chciał nagrać ten utwór ze swoim poprzednim zespołem, w końcu udało mu się z nami. Pierwszy raz nagraliśmy go mniej więcej pięć lat temu. Myślę, że ten cover wyszedł nam nieźle, chociaż odbierany jest różnie.
Myślisz, że Madonnie spodobałaby się wasza wersja?
Trudno powiedzieć. Reprezentujemy różne kierunki. Może by ją zrozumiała, a może nie. Akurat ten utwór będzie puszczany w radiu w stanie Arizona, ponieważ spodobał się naszym znajomym, którzy tam pracują. Tak więc jest szansa, że Madonna go usłyszy i staniemy się popularni. Oczywiście żartuję, choć fajnie by było.
Dość długo po przesłuchaniu waszej płyty chodził mi po głowie utwór "Swallow". Myślicie, że Wrikled Fred ma szansę na przebój, który będzie puszczany w polskich stacjach radiowych?
Te kawałek jest niewątpliwie przebojowy. Został wybrany na singel, choć nie do końca przez nas, bo jednak różni się do reszty płyty. Jednak jeśli nie pójdzie za tym konkretna promocja, jeżeli np. wytwórnia nie wpłynie na stacje telewizyjne, żeby puszczały ten kawałek nieco częściej, niż to się dzieje w tej chwili (teledysk jest puszczany w Vivie i MTV, ale dość rzadko), to boję się, że wszystko się rozmyje. Z drugiej strony wiemy, że ten kawałek zostaje w głowach i bardzo byśmy chcieli, aby to był przebój. Istnieje jednak zagrożenie, że wiele stacji radiowych nie będzie chciało go puszczać, bo uznają, że zespół jest mało znany i tak może się to rozmyć.
Wspomniałeś o koncercie z Marilyn Mansonem. Mógłbyś opowiedzieć coś więcej o tym, jak wspominasz to wydarzenie?
Wspominam ten koncert bardzo dobrze. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Byli oczywiście ludzie, którzy nas tam nie chcieli, natomiast znacznie więcej było takich, którzy skandowali naszą nazwę, choć słyszeli ją pierwszy raz w życiu. To było bardzo mile. Był to koncert przed największą do tej pory publicznością - było 3,5 tysiąca ludzi, wystąpiliśmy z najlepszym nagłośnieniem, z profesjonalnym traktowaniem. Dostaliśmy szansę i uważam, że ją wykorzystaliśmy. Sami świetnie się bawiliśmy i było to dla nas duże przeżycie, oczywiście w pozytywnym sensie.
A udało się wam poznać osobiście główne gwiazdy koncertu?
Nie, akurat sam Marilyn Manson przechadzał się w towarzystwie grubego, czarnego ochroniarza, który nie dopuszczał do niego nikogo. Poza tym mieliśmy oddzielne garderoby, więc nie udało nam się go poznać. Jego koledzy też się tam przemykali, natomiast z nikim nie dane nam było, niestety, porozmawiać ze względów organizacyjnych.
Na zdjęciach z tego koncertu widać, że macie na sobie, delikatnie mówiąc, mocny makijaż. To chyba nie jest wasz zwykły sceniczny image?
My generalnie ubieramy się na biało, bo taką mamy filozofię. Tam się akurat odróżnialiśmy, bo wszyscy byli ubrani na czarno. Makijaż, choć bardziej określił bym to po prostu jako malowanie białą farbą, był rzeczywiście zrobiony wyjątkowo na tamten koncert. Przed koncertem kupiliśmy sobie ponad litr farby do malowania ciała. Ktoś nam powiedział, że zużyjemy jej minimum pół litra, więc się asekurowaliśmy. Okazało się, że zużyliśmy tylko jedną puszeczkę, mimo że byliśmy cali pomalowani. Farby trochę zostało, więc nie wykluczam, że kiedyś jeszcze się pomalujemy, bo nam się to spodobało. Osobiście jestem przeciwny malowaniu się na zasadzie robienia makijażu przez wizażystę , natomiast tego typu akcje czasem mogą być śmieszne. Niemniej jednak nie traktuję tego jako stały image zespołu Wrinkled Fred.
Który koncert w historii Wrinkled Fred wspominasz najmilej? Właśnie ten z Marilyn Mansonem?
Ten z Mansonem wspominam zdecydowanie najlepiej, ze względu na to, że było mnóstwo ludzi i duża ich część się bawiła - choć nie powiem, że wszyscy, bo byłaby to nieprawda. To było niesamowite przeżycie, wyjść przed taką publiczność, cieszę się, że nie spękaliśmy. Ten koncert był też najfajniejszy jeśli chodzi o całą oprawę, światła itd. Ale bardzo dobrze wspominam też inne nasze koncerty, szczególnie te z mniejszych miejscowości, takich jak Tomaszów Mazowiecki czy Suwałki. Tam rzadko ktoś przyjeżdża i ludzie bardzo dobrze nas odbierali, bo są spragnieni muzyki. Niesamowite przyjęcie mieliśmy też w Olecku, w na festiwalu Fiesta Borealis.
Jakiej muzyki słuchacie prywatnie? Kto was inspiruje?
Słuchamy bardzo różnej muzyki: od hip-hopu, po thrash czy death metal. Każdy słucha czego innego. Nasz jeden gitarzysta słucha dużo amerykańskiego hip-hopu, drugi gitarzysta słucha totalnego hard-core'a nowojorskiego. Czasem coś z tego przemyca na próbie. Ja słucham min. zespołów: Life Of Agony, Acid Drinkers, Tool i tego typu rzeczy. Z kolei nasz basista słucha thrash-metalu, a wokalista amerykańskiego punk-rocka. Od czasu do czasu słuchamy też jakiegoś dobrego popu - z tym, że raczej w radiu, bo nie kupujemy tego typu muzyki. Czasem włączam sobie też muzykę klasyczną.
Nie wymieniłeś żadnego wykonawcy z kręgu tzw. nu-metalu, a niektórzy kwalifikują waszą muzykę do tego właśnie nurtu. Czy wy w ogóle przywiązujecie wagę do tego typu etykietek?
Zdecydowanie nie. Każdy chyba woli unikać etykiet. Nu-metal można postrzegać jako taki cross over przez wszystkie style - jeden weźmie sobie więcej popu, a inny na przykład death-metalu. Na tej zasadzie być może jesteśmy nu-metalową kapelą, natomiast nie robimy absolutnie niczego w tym celu, aby w każdym kawałku zawrzeć trochę tego, trochę tego i trochę tego. Zupełnie się na tym nie koncentrujemy, bardziej zależy nam na tym, żeby utwór nam się podobał kompozycyjnie i żeby był po prostu dobry. To, że tam jest więcej jakiegoś stylu, a mniej innego, zupełnie nas nie interesuje.
Numer może być zupełnie jednorodny, a może być bardzo pokręcony. Zupełnie nie koncentrujemy się na tym, aby być klasyfikowani do takiego stylu. Wręcz przeciwnie, gramy po prostu swoją muzykę, która nazywa się wrinkled roll. Oczywiście byłoby to bardzo buńczuczne, gdybym powiedział, że jest to jedyna w swoim rodzaju, do niczego niepodobna muzyka. To nieprawda. Natomiast nie staramy się wycinać rzeczy z innych zespołów czy innych stylów i dodawać ich na siłę do naszej muzyki.
Po otwarciu waszej strony internetowej oczom ukazuje się napis: "Wrinkled Fred był kiedyś znacznie lepszy, ale potem zaczęli grać pod publiczkę". Skąd pochodzi ten cytat?
Nasz gitarzysta Tomek wyciął to z jakiejś książki, nie pamiętam dokładnie jakiej, ale jest w niej mnóstwo takich komiksowych wtrętów. Akurat tam pojawiała się inna nazwa, ale on ją zmienił. Chodzi o to, aby zachęcić ludzi, by sprawdzili sami, jak jest naprawdę. To jest taki przewrotny żart, prowokacja, mająca skłonić ludzi, aby sprawdzili, czy rzeczywiście byliśmy kiedyś znacznie lepsi, a może teraz jesteśmy ciągle nieźli?
Wasz cały wizerunek - zarówno brzmienie płyty, jak jej okładka czy wygląd strony internetowej, z rozbudowaną sekcją w języku angielskim - jest na światowym poziomie. Wspomniałeś, że wasza piosenka będzie grana w Arizonie. Czy myślicie poważnie o zrobieniu kariery międzynarodowej?
Nie da się ukryć, że bardzo byśmy chcieli być znanym zespołem, który utrzymuje się z tego, co lubi robić, czyli z grania muzyki. Jeżeli pojawiłaby się jakaś konkretna propozycja, to oczywiście byśmy z niej skorzystali - nie chodzi nawet o pieniądze, tylko o organizację tego wszystkiego. Natomiast jeśli chodzi o anglojęzyczną stronę internetową, jest ona na razie skierowana do naszych znajomych, którzy mieszkają w innych krajach, znają nas i chcą być informowani o naszych poczynaniach. Być może uda się im zarazić naszą muzyką swoich znajomych.
Nie chcemy się zamykać, nie chcemy zmarnować jakiejś okazji, gdyby się nadarzyła, natomiast na razie nie ma żadnych poważniejszych ruchów tym kierunku, abyśmy zaczęli grać za granicą. Pojawiają się jakieś mgliste plany, ale jest jeszcze za wcześnie, żeby o nich konkretnie mówić. Jeśli chodzi o ten kawałek, który ma być grany w Stanach, to zawdzięczamy to wyłącznie naszym znajomym. Fajnie byłoby, gdyby coś za tym poszło. Ale osobiście jakoś specjalnie nie nastawiam się na to.
Gracie ostro i agresywnie, ale nie wyglądacie zbyt krwiożerczo. Czy w waszym zespole hołduje się zasadzie "sex, drugs & rock and roll", czy raczej jesteście na co dzień grzecznymi chłopcami?
To zależy. Nie przechodzimy jakichś jazd w stylu: "Teraz będziemy wciągać kreski" itp. Nie ma jakiegoś odgórnego przykazu, dotyczącego tego, jak się ubieramy czy zachowujemy. Każdy z nas robi to, co lubi. To, że gramy akurat taką muzykę, nie musi być powodem tego, że będziemy się ubierać w jakiś "straszny" sposób. W przypadku wielu zespołów są to zabiegi marketingowe albo ktoś płynie z prądem na tyle, że uznaje, że musi wyglądać w określony sposób. Jeżeli będziemy sobie chcieli zrobić więcej tatuaży, to sobie zrobimy, ale generalnie jesteśmy raczej rozsądnymi ludźmi. Kierujemy się własną wizją świata i staramy się nie ulegać jakoś szczególnie wpływom.
Dziękuję za rozmowę.