"Komeda zszedł do mnie z piedestału"
"Tribute To Komeda" to tytuł wyjątkowej płyty Marysi Sadowskiej, wydanej w czerwcu 2006 r. Wokalistka zaprezentowała na niej własne interpretacje utworów słynnego jazzowego kompozytora Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego (1931-1969), którego talent został doceniony na całym świecie. Komeda był prekursorem europejskiego jazzu, zasłynął również jako autor muzyki filmowej ("Nóż w wodzie" i "Dziecko Rosemary" Romana Polańskiego, "Niewinni czarodzieje" Andrzeja Wajdy, "Do widzenia do jutra" Janusza Morgensterna). Sadowska zamieniła tematy jazzowe na piosenki utrzymane w klimatach jazzującej elektroniki. Na płycie nie mogło zabraknąć chyba najsłynniejszego filmowego utworu Komedy, czyli "Kołysanki Rosemary", która spina klamrą cały album. Z okazji premiery albumu, Emilia Chmielińska rozmawiała z Marysią Sadowską o muzyce Komedy, reżyserii teledysków, a także o... zmianie imienia na potrzeby płyty.
Dlaczego Krzysztof Komeda? Jak określiłabyś jego miejsce w krajowej hierarchii kompozytorów?
Jak wiadomo, Krzysztof Komeda wielkim kompozytorem był. Jest legendą i stoi na wysokim piedestale. Oczywiście Komeda kojarzy się przede wszystkim z "Kołysanką" do filmu "Dziecko Rosemary" i innych obrazów Romana Polańskiego. Przyznaję się, że znałam Komedę tak jak większość muzyków. Słuchałam płyty "Astigmatic", znałam muzykę do "Noża w wodzie"... Jednak nigdy się poważniej w jego muzykę nie zagłębiałam. I tutaj bodziec przyszedł kompletnie z zewnątrz.
Zostałam zaproszona do projektu "Spirit Of Polish Jazz". Mieli w nim wziąć udział różni polscy artyści i każdy z nich miał zinterpretować jeden utwór Krzysztofa Komedy. Ja postanowiłam się zabrać za to bardzo poważnie, zadzwoniłam do pani Zofii Komedowej i poprosiłam ją o udostępnienie większej ilości materiałów. Chciałam się po prostu bardziej wsłuchać w jego muzykę. Dostałam od niej ogromny plik płyt, chyba z 25 sztuk. Taką wielką pakę.
Słuchałam tych płyt non stop przez dwa tygodnie i było to dla mnie absolutne objawienie! Okazało się bowiem, że Komeda ma bardzo wiele twarzy i nawet mnie, jako muzykowi, nie były one znane. Był kompozytorem bardzo różnorodnym, który pisał i jazz, i zwykłe piosenki, i muzykę filmową. Był niesamowitym kolorystą.
Zrozumiałam też, słuchając jego płyt, że jest to kompozytor zostawiający ogromne pole dla wyobraźni i słuchającego, i ewentualnego twórcy, który chciałby zinterpretować jego muzykę. Znajdowałam tam coraz więcej rzeczy, które mi pasowały i zaczęłam też odnajdywać samą siebie w tej muzyce. Gdy po raz pierwszy postanowiłam się zmierzyć z jego muzyką, gdy wrzuciłam pierwszego sampla do mojego komputera i zaczęłam kombinować, jak do tego podejść, to był jak kamyczek poruszający lawinę.
Za tym poszło tysiące pomysłów. Później wszędzie widziałam fragmenty melodii czy dźwięki, które chciałam wykorzystać. Szalenie mnie to zainspirowało. A każdy utwór Komedy był dla mnie jak ścieżka. Wiedziałam, jak się zaczyna, ale nie miałam pojęcia, gdzie mnie zaprowadzi. Nie wiedziałam, jak to się skończy. To było szalenie fascynujące.
Wracając do projektu "Spirit Of Polish Jazz", to miałam już gotowe dwa utwory, a kolejnych pięć rozgrzebanych i stąd był już tylko krok do podjęcia decyzji, że robię całą płytę. A kiedy już zaczęłam na poważniej pracować nad nią, wówczas Komeda zszedł do mnie z piedestału. Stał się moim przyjacielem, stał się kimś bliskim. A przede wszystkim zniknęła ta cała otoczka związana z jego osobą, utarte schematy...
Liczyła się tylko muzyka. Dźwięki, czy są fajne, czy niefajne. Po przekroczeniu tej linii nie mogłam już zejść z drogi.
A odpowiadając na pytanie: "Dlaczego Komeda?" - bo on pisał po prostu przepiękne melodie. Wydawało mi się, że jest przede wszystkim kolorystą, a nigdy nie wiedziałam, że jest tak fantastycznym melodystą. Że pisał tyle pięknych i zarazem lekkich tematów. Słuchając tych instrumentalnych utworów chodziłam po domu i nuciłam je, gwizdałam. Te melodie się do mnie przyczepiały.
Stąd pomysł, by je nagrać. Gdyż one nie zostały jeszcze zaśpiewane i nie są znane szerszej publiczności, bo ludzie słuchający muzyki czysto instrumentalnej są w mniejszości. Dodałam jeszcze do tego "Kołysankę Rosemary" i piosenkę "Ja nie chcę spać", którą kiedyś śpiewała Kalina Jędrusik.
Jaki miałaś pomysł na ten album i czy został on zrealizowany w stu procentach?
Pomysł na ten album to były właściwie dwie koncepcje: zaśpiewać Komedę i jego tematy. A drugi pomysł, to uwspółcześnić jego muzykę. Zderzyć go z tym, co obecnie się dzieje w muzyce. Z eklektycznością - gatunki się mieszają, z elektroniką - Komeda był bardzo akustyczny, choć dużo eksperymentował w muzyce filmowej. A przede wszystkim, by zrobić Komedę po swojemu.
Bo według mnie nie ma sensu robić jego muzyki w sposób stricte jazzowy, klasyczny, bo on sam zrobił to najlepiej. Nie ma sensu z nim konkurować w tej dziedzinie. Ja przetłumaczyłam Komedę na język popowy, bo jak już powiedziałam, nie jest to album stricte jazzowy. Tak naprawdę to po prostu płyta z piosenkami. Jest to na pewno odkrywanie Komedy na nowo.
Czy ten pomysł udało mi się zrealizować? Te dwa, o których wspomniałam, tak. Ale nie ma czegoś takiego, że artysta od początku będzie wiedział, co zrobi. Twórczość to jest zadawanie pytań, na które nie zna się odpowiedzi. I to jest początek twórczości. Dla mnie robienie tej płyty było w pewnym sensie przygodą - ja nie wiedziałam, co się wydarzy. Dawałam się ponieść dźwiękom, dawałam się ponieść wyobraźni.
Powiedz coś więcej o tekstach, które trafiły na płytę.
Powiem szczerze, że z nimi miałam największy problem. Do tej pory nie pisałam sama. To znaczy pisałam jeszcze w liceum, kiedy miałam kapelę rockową i śpiewałam rewolucyjne teksty - że jest mi smutno i jestem samotna, nikt mnie nie kocha i tak dalej (śmiech). A wiadomo, że w takim wieku poziom samokrytyki jest raczej niski i wiele tolerujący. Natomiast z czasem to się zmienia...
Dla mnie to było jeszcze o tyle trudne zadanie, że na poprzedniej płycie śpiewałam wspaniałe teksty Marii Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej. Naprawdę bardzo wysoka półka. A dodatkowo musiałam się zmierzyć z bardzo wysokim poziomem piosenek Agnieszki Osieckiej, która pisała utwory z Komedą. Ale ponieważ bardzo chciałam, żeby to była także moja płyta, pewnego rodzaju zaproszenie słuchacza do mojego świata i do mojej podróży, to tak naprawdę nie wyobrażałam sobie, że mógłby zrobić za mnie to ktoś inny.
I z tych tekstów jawi się jakiś wspólny obraz mojego świata. Jest tam trochę o przemijaniu... Jest o poszukiwaniu miłości, choć ja nie lubię pisać piosenek o miłości. Chociaż "Kiedy nie ma miłości" nie dotyczy tak do końca tego tematu, gdyż jest to przenośnia. Tekst opowiada bowiem o poszukiwaniu w życiu, spełnieniu i poczuciu bycia szczęśliwym. Bo gdy tego nie ma, trzeba sobie zadać pytanie: "Co dalej?".
Jest kilka tekstów angielskich. Na przykład do "Kołysanki Rosemary" napisałam ich kilka, każdy z nich był kołysanką. Pomyślałam sobie, że dla mnie ten utwór to jednak nie jest kołysanka, lecz piosenka otwierająca płytę. W związku z tym tekst jest raczej zaproszeniem w podróż między przeszłością a przyszłością. W podróż po krainie dźwięków i barw.
Inny tekst opowiada z kolei o różnicach między kobietami a mężczyznami. Moi znajomi stwierdzili, że jest to pewien rodzaj eskapizmu, a ta płyta opowiada o chęci ucieczki od rzeczywistości. Mnie się jednak wydaje, że to wciąż chodzi o te poszukiwania. Nie powiem, że szczęścia i sensu życia, bo to jest truizm, ale gdy mamy to "coś", to na pewno lepiej nam się żyje. Dla mnie taką ucieczką jest bez wątpienia muzyka...
Pisałam te teksty właściwie na przestrzeni półtora roku pracy nad płytą i odzwierciedlają one różne rzeczy, które się działy w moim życiu. I dosyć niespodziewanie, również dla mnie samej, połączyły się w spójną całość.
Mam kilka śmiesznych anegdot związanych z tymi tekstami. Na przykład piosenka "Crazy Girl" to utwór napisany przez Komedę dla żony Zofii, z którą się spotkałam. Otrzymałam nawet od niej błogosławieństwo. Oczywiście przeczytałam kilka książek o Komedzie, by dowiedzieć się dokładnie, jak wtedy było. Obejrzałam kilka filmów. A pani Zofia Komedowa była piękną kobietą, z olbrzymim blond warkoczem. Pochodziła z Krakowa, a ja wyobrażałam sobie, jak oni wtedy balangowali, imprezowali, słuchając jazzu. Na przykład panią Zofię tańcząca na stole...
Dlatego zrobiłam "Crazy Girl", który w oryginale jest walczykowatą balladą, na numer funky. I napisałam do niego tekst, w którym Zofia - bardzo silna osobowość - uwiodła Komedę (śmiech). Zresztą tak właśnie było.
Natomiast piosenka "Roman II"... Tekst wziął się stąd, że grałam kiedyś jako DJ imprezę we Francji, w klubie należącym do pewnego Anglika, który o drugiej w nocy, kiedy była najlepsza zabawa, postanowił wszystkich wyrzucić. Krzyczał: "It's time to go! You all have to go out!". Myśmy to nagrali na aparat fotograficzny i ten sampel włożyłam później w piosenkę. A od słów tego Anglika przyszedł mi pomysł na całą piosenkę. Tak wyglądały moje inspiracje (śmiech).
Czy jako specjalistka w branży filmowej nakręciłaś swój najnowszy teledysk do "Kiedy nie ma miłości"?
Jestem z wykształcenia reżyserem filmowym i sama rzeczywiście robię klipy innym artystom. Do tej pory robiłam sobie wszystkie klipy sama. Dlatego było dla mnie kompletnie nową sytuacją "oddanie się w obce ręce" po to, żeby nakręcić klip do "Kiedy nie ma miłości". Zdecydowałam się na to, ponieważ bardzo dużo pracowałam przy tej płycie. Jestem jej producentem, właściwie cała muzyka jest moja... Pomyślałam sobie, że zrobiłam już tyle rzeczy sama, że nakręcenie jeszcze klipu byłoby przesadą (śmiech). Fajnie było też to, by ktoś spojrzał na to z boku.
Chciałam po prostu się wyspać, przyjść na plan klipu i ładnie wyglądać, a nie martwić się i męczyć z ludźmi, budżetem, i tak dalej. Tak jak to bywa, gdy się reżyseruje samemu klipy. Ale powiem szczerze, miałam obawy, jak to będzie na tym planie. Czy ja przypadkiem nie będę się za bardzo szarogęsić i wtrącać. Ja bardzo tego nie lubię, gdy wykonawca próbuje reżyserować za mnie. Dlatego starałam się wypełniać dobrze moją rol aktorki. A ten klip zrobiło dwóch fajnych młodych chłopaków: reżyser Konrad Aksynowicz oraz Wojtek, operator.
Pomysł na klip jest mój. Jest on metaforą poszukiwania, o czym opowiada tekst "Kiedy nie ma miłości". Dziewczyna znajduje czerwoną nitkę, podąża za nią i patrzy, co jest na końcu. Co ciekawe, klip chowa niespodziankę dla tych, którzy obejrzą go kilka razy. Teledysk kręcony był częściowo w Londynie i częściowo w Warszawie, więc jest też o powrocie do domu. Dokąd prowadzi czerwona nitka? Do domu, do Warszawy (śmiech).
Kręciliśmy go na taśmie filmowej. Z ogromnym poświęceniem, gdyż był potwornie zimno. A wcale w klipie na to nie wygląda. W Londynie było bardzo zimno, wiał porywisty wiatr, było 8 stopni. A ja na planie byłam tylko w tej białej sukieneczce. Natomiast poza planem stałam w dwóch swetrach, w rajstopach, cała zawinięta szalikami. Rozbierano mnie tylko na ujęcia (śmiech). Udawałam, że wszystko jest OK. W części "warszawskiej" też nie było lepiej, bo musiałam wejść do Wisły, a za ciepło też nie było. Ale czego nie robi się dla sztuki (śmiech).
Wyszłam jednak z założenia, że muszę to zrobić - kręcąc klipy wymagam od artystów okropnych poświęceń. Przykład Renaty Przemyk, dla której zrobiłam trzy teledyski. Zawsze byłam dla niej pełna podziwu, gdy ze stoickim spokojem wykonywała moje wszelakie dziwne pomysły, które często nawet nie wchodziły później do klipu. Na przykład kiedyś musiała wywijać ogniami na łańcuchach i widziałam, że się strasznie tego boi. Strasznie biło jej serce, bardzo się bała, a te ognie się zaplątały i podpaliły jej włosy z tyłu! Ona nawet się nie poskarżyła, a co więcej, zrobiła to jeszcze raz!
Dlatego po tych doświadczeniach powiedziałam sobie: "Ja nie będę narzekać! Zrobię wszystko, co mi każą". I nie wtrącałam się chłopakom. Mam nadzieję, że ten klip się podoba.
Na koniec powiedz, dlaczego jesteś teraz Marią, a nie Marysią(śmiech)?
Tak naprawdę dla moich przyjaciół i wszystkich, którzy mnie znają, jestem Marysią. Co zresztą widać (śmiech). Jestem bardzo "Marysiowata" i lubię swoje imię, które mnie świetnie określa. Nie uważam, że jest to infantylne zdrobnienie. To po prostu polska wersja tego imienia. Całe życie byłam z niego zadowolona i nie miałam rodzicom za złe, że takie imię mi dali.
Natomiast gdy występuję jako reżyser filmowy, producent czy kompozytor, wtedy faktycznie jestem Marią i czuję się poważną osobą. Wszystkich muszę trzymać w garści, a ostatnie zdanie należy do mnie (śmiech). Wtedy czuję się też Marią, powiem szczerze. To jest zupełnie inna sytuacja. A w kontekście tej płyty i nazwiska Krzysztofa Komedy, po prostu nie wypadało wystąpić jako Marysia Sadowska.
Następną płytę zatytułuję po prostu "Sadowska" i takie pytania przestaną mieć znaczenie (śmiech). A do mnie każdy będzie się zwracał tak, jak będzie miał ochotę.
Dziękuję za rozmowę.