"Jestem wielkim fanem rhythm’n’bluesa"
Krzysztof Cugowski znany jest przede wszystkim jako wokalista Budki Suflera, ale ma też na koncie trzy solowe albumy, w tym jeden z kolędami. Pierwszy z nich - "Wokół cisza trwa" (1980 r.), nagrał z grupą Spisek, drugi – „Podwójna twarz” (1983 r.), powstał przy współpracy zespołu Cross. Po powrocie w 1984 r. do Budki Suflera zapomniał o solowej karierze, ale nie o płycie. Jeszcze w 1999 r. rozpoczął przygotowania do nagrania płyty z coverami jego ulubionych nagrań. Wśród nich znalazły się utwory z repertuaru zarówno polskich wykonawców (Marka Grechuty, Ewy Demarczyk, Czesława Niemena, Ewy Bem, Breakout i Dżem), jak i zagranicznych (m.in. Deep Purple, James Brown, Otis Redding, Aretha Franklin). Album w sklepach ostatecznie ukończony został na początku 2001 roku i z tej okazji z Krzysztofem Cugowskim rozmawiał Jarosław Szubrycht.
Tytuł albumu - „Integralnie” - może świadczyć o tym, że płytę można odczytać według jakiegoś klucza. Co jest tym kluczem, oprócz pana osoby oczywiście?
Kiedy zacząłem się zastanawiać nad nagraniem płyty z przebojami polskimi i zagranicznymi z różnych okresów, myślałem o tym, w jakiej formie, w jakiej stylistyce, ma to zostać przedstawione. W związku z tym, że jestem wielkim fanem rhythm’n’bluesa w szerokim tego słowa znaczeniu, poprosiłem pana Karolaka, który jest w kraju największym fachowcem od tego typu muzyki, by mi pomógł to zrealizować. Wszystko zostało zrobione w sosie rhythm’n’bluesowym, niezależnie od pierwowzorów tych piosenek, które są od siebie stylistycznie bardzo odległe, jak chociażby Ewa Demarczyk i James Brown. Spoiwem tej płyty są więc takie, a nie inne aranżacje i stąd wziął się również tytuł albumu.
Kiedy powstał pomysł nagrania tej płyty? O ile wiem, nosił się pan z nim jakiś czas?
Myślałem o tym już od paru lat, ale nigdy nie było czasu, żeby to zrobić. W końcu moim głównym zajęciem jest Budka Suflera i zawsze były jakieś ważniejsze sprawy z nią związane. Dopiero w ostatnich czasach, kiedy nie dajemy już rady grać tak intensywnie jak dawniej, nadarzyła się okazja do zajęcie się tym pomysłem. Nie ukrywam jednak, że trwało to równo dwa lata, głównie dlatego, że muzycy, których zaprosiłem, pochodzą z najróżniejszych rejonów Polski i najróżniejszych ekip, z którymi łączą ich rozmaite zobowiązania. Płyta powstawała więc etapami i kiedy któryś z muzyków miał czas, po prostu pojawiał się w studiu i dogrywał swoje partie. Najważniejsze jednak, że doszło w końcu do finału. Jestem bardzo szczęśliwy, że ta płyta już jest i że nie muszę się nią zajmować w sensie organizacyjnym.
Jak widzi pan rynkowe szanse takiego materiału? Dla części fanów Budki, którzy sięgną po „Integralnie”, może to być materiał nie do strawienia...
Ja sobie z tego doskonale zdaję sprawę. Nie dlatego wydaję tę płytę w Pomatonie i nie dlatego grają na niej inni muzycy, że pokłóciłem się z kolegami z Budki Suflera. Uważam jednak, że skoro wydaję tego typu płytę, to musi być ona odcięta od tego wszystkiego, co robimy z Budką. Doskonale zdaję sobie sprawę również z rynkowej szansy takiej płyty. Gdybym miał zamiar podbić nią serca większej ilości Polaków, to może – jak sugerowali mi już dziennikarze – zrobiłbym polskie teksty do angielskich czy amerykańskich utworów, może coś innego... Nie! To jest zbiór piosenek, które lubię jako słuchacz i nie było tutaj żadnych kalkulacji, żadnego zastanawiania się nad tym, czy sprzedamy cztery sztuki tej płyty, czy 40 tysięcy. To miał być prezent przede wszystkim dla mnie, ale oczywiście będzie mi miło, jeżeli ludzie to kupią i będą tego słuchać. A jeżeli nie kupią, to trudno. Mam nadzieję, że z tego powodu z głodu nie umrę.
O ile niektóre wersje nie odbiegają od oryginałów w sposób zasadniczy, o tyle na przykład interpretacja „Dni, których jeszcze nie znamy” i „Sur le pont d’Avignon” jest co najmniej zaskakująca. Wtłoczone w rhythm’n’bluesową estetykę brzmią jak całkiem nowe kompozycje.
W utworze Marka Grechuty nie zostawiliśmy ani jednego oryginalnego akordu... Jeżeli za covery biorą się ludzie dorośli, w tym aranżer klasy Wojtka Karolaka, to nie możemy nagrać kopii oryginałów, prawda? To byłoby bez sensu, bo oryginał zawsze będzie lepszy i ciekawszy. W związku z tym, oczywiście w zależności od tego, w jakiej konwencji utrzymany był oryginał, mogliśmy się zabrać za to mniej lub bardziej gruntownie. W utworach, które były rhythm’n’bluesowe, na przykład Jamesa Browna, Otisa Redinga, Breakoutów czy Dżemu, mogliśmy najwyżej zmienić rytmikę, instrumentację, przearanżować to wszystko. Odkryliśmy na przykład, że niektóre mają błędy formalne, bo kompozytor się pomylił... ale to są takie dowcipy, które wychodziły w trakcie nagrywania. Natomiast w utworach, które odbiegały zasadniczo od nurtu rhythm’n’bluesowego, mieliśmy wielkie pole do popisu. Pozostaje tylko kwestia subiektywnego odbioru – może się podobać lub nie podobać, nic więcej nie pozostaje.
Jako bluźnierstwo może być również odebrana solówka saksofonu w „Perfect Strangers”.
Czy ja wiem... Jeżeli to gra Tomasz Szukalski, który jest najlepszym polskim tenorzystą i gra solówkę, którą mógłby zagrać Coltrane, to chyba wszystko jest OK. Gdyby zagrał to jakiś słaby saksofonista, gdyby było krzywo i nie na temat, to wtedy można byłoby mówić o bluźnierstwie.
Pozostańmy jeszcze przy Deep Purple. Przyznam, że gdy usłyszałem, że nagrywa pan utwór z ich repertuaru, obstawiałem raczej „Child In Time”.
(śmiech) Nie będę ukrywał, że te 12 utworów, które trafiły na płytę, wybrałem z około 60, które można było nagrać. Jest tyle pięknych rzeczy, które chciałbym zaśpiewać. Nie ma na przykład na tej płycie żadnego utworu Erica Burdona, który jest moim ulubionym wokalistą, nie ma wielu innych. Wybrałem „Perfect Strangers” dlatego, że myślałem, iż ten utwór będzie powrotem Purpli na wysokie miejsce dla nich przeznaczone. Niestety, to był ich ostatni wielki przebój. Natomiast „Child In Time” to utwór z mojej młodości i dobrze pamiętam, kiedy usłyszałem go po raz pierwszy.
Bardzo przekonująco brzmi „Seagull” z repertuaru Bad Company, zagrany w skromnym duecie - ojciec i syn. Taki oddech na koniec, po bardzo bogatych aranżacyjnie utworach go poprzedzających.
Paul Rodgers to także jeden z moich ulubionych wokalistów. Zastanawiałem się nad innym utworem z jego repertuaru, ale kiedy zobaczyłem, że wszystkie piosenki, które nagraliśmy, mają tak poważne aranżacje, zdecydowaliśmy się na „Seagull” w ramach, jak pan powiedział, oddechu po całości. Śpiewałem zresztą tę piosenkę bardzo dawno temu i bardzo ją lubię.
Co robi pana syn, kiedy nie gra z ojcem?
Wojtek zagrał ze mną zupełnie przypadkowo. Zresztą zdarzyła się dość śmieszna historia, bo kiedy zaczęliśmy robić przegląd materiału, okazało się, że w paru utworach brakuje paru rzeczy, czy to przez zapomnienie, czy z innych powodów. I Wojtek zagrał wszystko to, czego nie zagrali poprzedni gitarzyści. (śmiech) Kiedy Wojtek grał na gitarze tak sobie i znał cztery, może sześć akordów, bardzo mu imponowały takie zespoły, jak Black Sabbath czy Deep Purple. W momencie, kiedy jego umiejętności wzrosły, zaczęły się jego fascynacje fusion i jazz rockiem. Ma bardzo dobrą kapelę, w której gra takie rzeczy i bardzo się z tego cieszę. Najgorsze jest, kiedy chce się grać Black Sabbath od urodzenia aż do śmierci.
Czy trudno było namówić do współpracy Wojciecha Karolaka?
Nie, ponieważ to jest jeden z niewielu nieortodoksyjnych jazzmanów. To normalny, wspaniały muzyk, który jest otwarty na różne rodzaje muzyki, a najbardziej ukochał rhythm’n’bluesa i soul. Przeczytałem o tym w jakimś wywiadzie, więc zadzwoniłem do niego i opowiedziałem mu o całym przedsięwzięciu. Proszę bardzo, ruszamy - usłyszałem w odpowiedzi. Nie musiałem go w ogóle namawiać.
Skąd obecność na płycie gitarzysty Jacka Królika, który obecnie bardziej znany jest jako członek Brathanków?
Zawsze uważałem Jacka za jednego z najlepszych gitarzystów w Polsce, a po naszej wspólnej pracy jestem wręcz zaszokowany jego sprawnością warsztatową. Wcześniej jednak były przymiarki do różnych innych kolegów. Prosiłem na przykład o współpracę jednego ze znanych polskich gitarzystów. Zgodził się, po czym przysłał do mnie menedżera, który mi opowiadał o tym, jakie to warunki trzeba spełnić, żeby ten pan przyjechał i zagrał kilka solówek. Jeżeli znam gościa 25 lat, a on mi przysyła jakiegoś bałwana, który coś bredzi, to ja nie chcę mieć z nim nic wspólnego... Zadzwoniłem więc do Jacka, który przyjechał następnego dnia i zagrał tak jak trzeba.
Jak zabrzmiałaby ta płyta, gdyby nagrała ją Budka Suflera?
Trudno mi powiedzieć. Tym bardziej, że Budka Suflera nie miała żadnego powodu, ani chęci nagrywać takiej płyty. My się muzyką rhythm’n’bluesową nie zajmujemy, jak pan dobrze wie... Oczywiście, dałoby się to zrobić – tylko po co?
Czy będzie jakakolwiek szansa na to, by usłyszeć materiał z „Integralnie” na żywo?
Planuję kilka koncertów pod koniec listopada, 1 grudnia odbędzie koncert w Sali Kongresowej, a 5 czy 6 grudnia nagramy koncert dla telewizyjnej Dwójki. Choćby po to, by po tym przedsięwzięciu został jakiś ślad.
Czy myśli pan, że możliwe będzie kiedykolwiek zarejestrowanie podobnej płyty w podobnym składzie, kontynuacji „Integralnie”?
Jeżeli firma nie umoczy pieniędzy na tej płycie, na pewno pomyślimy nad jej kontynuacją. Wszystko zależy jednak od tego, czy „Integralnie” sprzeda się w jakiś minimalny sposób, na tyle, żeby firma do tego nie dołożyła. Nie dojdzie do tego jednak wcześniej niż w 2002 roku.
Na koniec chciałbym zapytać o pana zdrowie, bo wiem, że miał pan iść na operację stawu biodrowego?
Niestety, wciąż jest ona przede mną, mam jeszcze parę dylematów... Wie pan, najgorsze są takie sytuacje jak moja, kiedy dolegliwość nie zagraża życiu ani zdrowiu. Wtedy człowiek kombinuje, zastanawia się, kalkuluje. Nie mam jednak innego wyjścia, muszę to zrobić. Jestem już w podeszłym wieku jak na muzyka rockowego i nie chcę jeszcze na dobitkę kuśtykać. Nie ukrywam jednak, że pod względem psychicznym przychodzi mi to z wielką trudnością.
Życzę jak najszybszego powrotu do zdrowia i dziękuję za wywiad.