Dave Stewart z Eurythmics wspomina swoją wizytę w Polsce: "Totalna katastrofa" [WYWIAD]
Twórca niezapomnianego hitu "Sweet Dreams", współzałożyciel legendarnego duetu Eurythmics, opowiada o kulisach powstawania przełomowego albumu, swojej muzycznej filozofii, pracy nad nowymi projektami i wyjątkowym związku z Polską. W szczerej rozmowie nie brakuje wspomnień, refleksji nad sztuką i życia pełnego dźwięków – od chaosu twórczego po codzienne uporządkowane rytuały.

Alicja Rudnicka, Interia Muzyka: Wasze albumy, szczególnie te z lat 80., stały się ikoniczne. Jak wspominasz nagrywanie "Sweet Dreams"? Jakie były największe wyzwania w tamtym czasie?
Dave Stewart, Eurythmics: Jednym z największych wyzwań był brak pieniędzy. Powiedziałem do Annie: "Pójdę do banku, żeby pożyczyć pieniądze na sprzęt", a ona odpowiedziała: "Nigdy nam nie pożyczą". Wyglądaliśmy jak punkowcy, byliśmy inni - i była przekonana, że nas odprawią. Ale mój przyjaciel Adam, który znał się na sprzęcie i też chciał go kupić, pomógł mi. Przygotowaliśmy zdjęcia, zrobiłem całą prezentację i poszliśmy do banku. Powiedziałem, że jeśli dostaniemy ten sprzęt, nagramy własny album, potem kolejny i kolejny - a to wszystko kosztowałoby znacznie mniej niż korzystanie z usług wytwórni czy studia. Ku naszemu zaskoczeniu, kierownik banku powiedział: "Rozumiem" - i pożyczył nam około 4,5 tysiąca funtów. Kupiliśmy sprzęt.
Ale pojawił się kolejny problem - gdzie to wszystko postawić? Znaleźliśmy faceta, który miał zakład oprawy zdjęć - wiesz, takie miejsce, gdzie robi się ramki do fotografii. Wszyscy tam pracowali i hałasowali, piły do drewna buczały cały czas, "bruuum", jak przecinali drewno. A my byliśmy na górze, w takim jakby strychu, gdzie trzeba było się ciągle schylać. I to właśnie tam nagraliśmy "Sweet Dreams". Problemem nie była muzyka sama w sobie, tylko próba nagrywania jej w takim dziwnym miejscu.
A sam utwór "Sweet Dreams"?
DS: Annie była wtedy przygnębiona, leżała na podłodze w tej fabryczce. Ja miałem komputer - spałem na podłodze razem z gościem, który go budował. To był prototyp - zobaczysz go w teledysku do "Sweet Dreams" - miał drewnianą obudowę. Udało mi się go uruchomić, dźwięk był głośny, "boom", i leciała ta linia "du du du du du du" - coś w tym stylu. Obudziłem Annie, podskoczyła i spytała: "Co to jest?". Zaczęliśmy grać na syntezatorach. Nie wolno nam było korzystać z syntezatora tego gościa, ale po cichu zdjęliśmy pokrowiec, włączyliśmy go - i miał ten strunowy dźwięk (naśladuje). Razem to brzmiało potężnie - automat perkusyjny, ja na jednym syntezatorze, Annie na drugim - tak powstał początek utworu, który znamy.
To była dziwna mieszanka - jedna klawiatura grała prosto "tutututututu", a druga rytmiczne kontrapunkty "u a a u". Połączenie ich dawało niesamowity rytm. Perkusja nie musiała robić wiele - tylko "boom" - i to była magia, jakbyśmy byli alchemikami.
To prowadzi mnie do kolejnego pytania: Jaki masz proces tworzenia muzyki? Improwizujesz czy masz jakąś metodę na stworzenie hitu?
DS: Myślę, że nikt nie wie dokładnie, jak stworzyć hit. Ale mam takie uczucie, kiedy trafiam na melodię albo sekwencję - wiem, że ludzie będą mogli się z tym utożsamić, bo ja też to czuję. Nie mam sekretnej metody - jestem bardzo eksperymentalny. Nie siadam po prostu do pianina, by napisać piosenkę. Robię szalone eksperymenty, śpiewam do mikrofonu wszystko, co przychodzi mi do głowy. Nie edytuję, nie oceniam siebie. Po prostu to robię.
Czyli coś w rodzaju burzy mózgów?
DS: Tak, to zabawne, bo był taki człowiek - Edward de Bono - napisał świetną książkę o kreatywności. Wspomniałem go nawet na albumie "Sweet Dreams" jako źródło inspiracji. On nie nazywał tego "burzą mózgów", tylko "żeglowaniem umysłu" ("brain sailing"). I właśnie tak - pozwalam słowom po prostu wypływać z ust, mieszam brzmienia gitary z czymkolwiek, co przyjdzie do głowy. Niedawno zrobiłem album z Collinsem - napisałem z nim trzy utwory - to totalnie szalony, eksperymentalny album. On ma podobne podejście. Wielu artystów, których lubię, było eksperymentalnych - jak John Lennon pisząc "Instant Karma". Dostajesz nagły impuls, wizję - i reszta się pojawia sama. Chodzi o to, żeby jej nie blokować, nie kontrolować za bardzo. Trzeba po prostu pozwolić temu się wydarzyć.
Nie chcesz wkładać muzyki w żadne ramy?
DS: Dokładnie - to "brain sailing". Wiatr poniesie cię tam, gdzie poniesie - i zobaczymy, gdzie wylądujemy.
A ten album, nad którym pracujesz - wiadomo już, kiedy się ukaże?
DS: Pracuję nad kilkoma albumami równocześnie. Piszę swój solowy album, ale właśnie wydałem płytę z piosenkami Boba Dylana - te, które śpiewałem jako młody chłopak. Ukazała się na Record Store Day. Pracuję też nad albumem z młodą gitarzystką Grace Bowers - dziewczyna z kręconymi włosami. Robię też płytę dla kogoś innego. Powstaje też film o fragmencie mojego nastoletniego życia - gra mnie młody aktor. Jest tam muzyka z czasów, gdy odkrywałem The Beatles, The Kinks, Rolling Stonesów. Mam teraz 72 lata - jestem już stary, ale urodziłem się w idealnym czasie - miałem 16 lat w 1968 roku.
To była złota era muzyki - zazdroszczę trochę.
DS: Tak, wszyscy wtedy eksplorowali swój umysł - i to wpływało na muzykę. Kiedy miałem 18 lat, przyszła nowa fala: David Bowie, Lou Reed z "Transformer", Neil Young z "Harvest" - to był 1972 rok. Przez te 6 lat moja głowa eksplodowała od nowych możliwości.
Czy twoje podejście do tworzenia zmieniło się w 2025 roku w porównaniu do lat 80.?
DS: Zaczynałem w akustycznym zespole. Gdy miałem 18 lat, podpisałem kontrakt z Chrisem Blackwoodem i Eltonem Johnem. Teraz widzę, że ten dźwięk wraca - w USA znów popularna staje się akustyczna muzyka. Ale są dwa światy: wielki świat EDM z artystami jak The Weeknd, którzy wykorzystują brzmienia z lat 80., i druga fala - bardziej akustyczna, liryczna. To się powtarza - pamiętam punkową rewolucję w 1976, byłem kumplem Joe Strummera z The Clash. Potem wszystko ucichło w latach 80., ale wróciło w latach 90. z Nirvaną. Te fale przychodzą i odchodzą.
Nie przepadam za muzyką ambient. Lubię muzykę świata, np. Fela Kuti z Afryki - ale nie tę delikatną, "dryfującą" ambient. Bo dziś możesz kliknąć przycisk i komputer sam to zrobi.
Brakuje w tym emocji.
DS: Właśnie. Lubię napięcie, kontrasty - ostrość połączoną z piękną melodią. Moje ulubione piosenki zawsze miały ten "pazur", jak np. "Blue Monday" New Order. Dziwna mieszanka, ale działa. Neil Young też miał ostre brzmienie z pięknymi melodiami - chodzi o autentyczność. W filmach podobnie - nie przepadam za Disneyem, komediami rodzinnymi.
Lubisz, gdy sztuka jest surowa, prawdziwa?
DS: Tak. Lubię "Gomorrę" - włoski serial, "This Is England". Z science fiction lubię "Blade Runnera" - mieszanka przyszłości i realizmu, bazary uliczne i nagle robot. Kocham sztukę chaosu. Świat też jest chaotyczny, a jednak wszystko działa - morza, drzewa, zwierzęta, owady - wszystko współgra. To wygląda jak chaos, ale tworzy harmonię. I to lubię w sztuce - gdy nie wiesz, co cię czeka po 5 minutach filmu. Lubię, gdy coś mnie zaskakuje - "O cholera, nie spodziewałem się tego".
To twoje podejście do sztuki. A co z życiem? Lubisz chaos w codzienności?
DS: Co dziwne - nie. Lubię porządek. Mam ludzi, którzy mi pomagają, i lubię kończyć dzień o 19:00 martini - bardzo mocnym martini z wódki. Tam, gdzie jestem, wszystko ma mieć swoje miejsce. Bo już i tak jestem zanurzony w chaosie twórczym, więc nie chcę mieć go także w codziennym życiu.
Potrzebujesz bezpiecznego miejsca?
DS: Dokładnie.
W naturze też widzimy chaos - trudno się od niego całkiem odciąć.
DS: Nie da się wszystkiego kontrolować. Życie to rollercoaster - jak jesteś świadomy i obecny w chwili, dasz sobie radę. Jak się martwisz za bardzo, myślisz "co będzie" - to cię pochłonie.
Trzeba być tu i teraz.
DS: Tak. I nie rozmyślać ciągle "o Boże, co się stało, gdy miałem 16 lat". To było wtedy - teraz jest teraz.
Już 23 lipca wystąpisz w Polsce. To nie twój pierwszy raz u nas. Pamiętasz poprzednie wizyty?
DS: Jak mógłbym zapomnieć! Mój inżynier Jesse, który tu siedzi, też wtedy był. Byliśmy w Warszawie, potem polecieliśmy malutkim samolotem, który musiał lądować w polu - bez świateł. Lecieliśmy na festiwal wódki. A powrót? Totalna katastrofa. Leciałem z Hanną (klawisze), Holly Quinn (wokal), było nas sześć osób. Mój partner biznesowy Johann był też ze mną - mam tam swoją ziemię. I gdy usłyszeli, że przyjeżdżam, chcieli zrobić z tego wydarzenie. Próbowaliśmy wystartować zanim zapadnie zmrok - nie było pasa startowego, tylko pole. Zrobiło się ciemno, dziewczyny w samolocie krzyczały: "Umrzemy!". Pilot był jednak świetny - miał kilka świateł i musiał szybko wzbić się w powietrze, bo przed nami były drzewa.
To było ryzykowne.
DS: A wszyscy byli już trochę pijani - właściwie bardzo. Johann mieszał ze sobą alkohole - powiedziałem: "To fatalne połączenie!". Pił to i częstował dziewczyny oraz Jessego.
Udało ci się poznać inne elementy naszej kultury?
DS: Moja żona jest w połowie Polką, w połowie Francuzką. Nie będę się za bardzo zagłębiał w tą smutną historię. Jej ojciec był jedynym członkiem rodziny, który przetrwał tragiczne czasy dla Polski - pozostali bliscy trafili do obozu. Był w szkole w Anglii, wrócił do Polski, by odwiedzić rodzinę, ale ojciec na peronie powiedział: "Nie wysiadaj z pociągu". I tak wrócił do Anglii. Potem zmienił wiek w paszporcie, wstąpił do RAF-u i został pilotem spitfire'a. To mogłoby być niesamowitym filmem. Po zakończeniu konfliktu reżyserował znane brytyjskie filmy - to była jego forma terapii. A ja kocham polskie przepisy, polskie jedzenie, polską sztukę. Nie znam jednak polskich zespołów.
Mamy wiele świetnych zespołów, ale większość śpiewa po polsku, więc trudno im przebić się za granicę.
DS: Słuchałem kilku, będąc w Polsce. Uwielbiam słowa, więc bariera językowa jest trudna - ale wiem, że macie mnóstwo utalentowanych muzyków. Grałem nawet z niektórymi.
Wiesz co jest ciekawe? Kiedyś spotkałem Ettę James - nagrała "At Last". Utwór jest smutny, ma genialne smyczki. Skontaktowałem się nawet z gościem, który je aranżował. I wtedy dowiedziałem się, że piosenka została napisana przez Polaka - do filmu. I pierwotna wersja wcale nie była taka smutna. Ale Etta nadała jej nowy sens. Tak samo było, gdy Marilyn Manson zrobił cover "Sweet Dreams" - słowa zyskały zupełnie inny wydźwięk. To mnie fascynuje.
Kiedy pracowaliście razem jako duet - co było kluczem do porozumienia i rozwoju?
DS: Wiesz, byliśmy parą przez prawie pięć lat, zanim zostaliśmy Eurythmics. Potem zdecydowaliśmy się nie być już razem jako para, ale zostać duetem. To było skomplikowane. W każdej promocji traktowano nas jak parę - wspólny pokój w hotelu i tak dalej. To rozstanie trwało… 15 lat - ale powstało z niego 120 świetnych piosenek o rozstaniu.