Reklama

"Granie ciągle mnie kręci"

Kiedy na początku w 2001 roku pojawiła się sensacyjna informacja, że Bruce Springsteen nagra pierwszą od blisko 20 lat płytę studyjną ze swoim zespołem The E Street Band, świat zamarł w oczekiwaniu. I raczej się nie zawiódł, skoro album "Bossa" dotarł do pierwszego miejsca listy tygodnika "Billboard" i to w czasach, kiedy królują nastoletnie wokalistki i raperzy. Dla każdego jest oczywiste, że Springsteen nie jest artystą, którzy tworzy z myślą o wielkim komercyjnym sukcesie. Nagrywa i koncertuje, bo czuje taką potrzebę. Najbardziej amerykański z amerykańskich artystów zapewne tym zaskarbił sobie wielki szacunek również poza Ameryką. Oto co Bruce Springsteen miał do powiedzenia na temat kulisów powstania kompozycji z albumu "The Rising" i wydarzeń z 11 września 2001 roku, które w znacznym stopniu wpłynęły na kształt płyty.

W jaki sposób wydarzenia z 11 września 2001 r. wpłynęły na album "The Rising"?

Pierwszymi utworami, jakie napisałem na tę płytę, były "Into The Fire" i "You’re Missing". Powstały krótko po tych tragicznych wydarzeniach, bo poproszono nas o wzięcie udziału w specjalnym koncercie charytatywnym na rzecz rodzin ofiar. Można powiedzieć, że były one zaczątkiem rodzącego się mojej głowie pomysłu na ten album. To był moment wielkich zmian, zatrzęsła się nam ziemia pod nogami, nikt naprawdę nie wiedział, czy jeszcze kiedyś będzie mógł spać spokojnie. Nie zdawaliśmy sobie przede wszystkim sprawy z ogromu tego wszystkiego. Pamiętam, jak siedząc w pokoju, zabierałem się do pisania nowego materiału i zachodziłem w głowę: Jak odtąd zwracać się do mojej publiczności? Jak teraz nawiązać z nią dialog? Czego potrzeba mnie samemu, a czego im? Wiele kompozycji, które powstały po tych wydarzeniach, napisałem jako własną, bezpośrednią odpowiedź. Ale uwaga, one wszystkie mogą też pozostać czymś niezależnym: w oderwaniu rzeczywistości pozostaje przecież ciągle świetna muzyka, ciekawe teksty o wewnętrznej walce człowieka. To niezwykle istotne - utwory muszą żyć też swoim własnym życiem. Ten właśnie efekt chciałem osiągnąć, kiedy je pisałem.

Reklama

Czyli utwory sprzed 11 września idealnie wpasowały się w koncepcję albumu?

Niczego, co do tej pory napisałem, nie zamierzałem do czegokolwiek dopasowywać. Cała sztuka polega na tym, że dopiero kiedy trzymasz w ręku album, dorabiasz sobie teorię co do poszczególnych piosenek i ich miejsca na płycie. Tak jest na przykład z "Waitin’ On A Sunny Day", która powstała jeszcze podczas poprzedniej trasy. Chodziło mi właśnie o te wieloznaczności, które dla każdego mogą znaczyć coś zupełnie innego. To zamierzony efekt.

Co takiego fascynującego jest w pisaniu o wydarzeniach, które naprawdę zdarzyły się?

Kiedy porywasz się na tematy, które dla niektórych są niezmiernie dotkliwe, bolesne czy po prostu bezpośrednio ich dotyczą, musisz wszystko przemyśleć naprawdę dogłębnie. Inaczej może się to skończyć zarzutami o stronniczość, kłamstwo czy ignorancję. Podstawą są tu więc przemyślenia i refleksje nie tylko na temat przesłania utworu, ale i sposobu ujęcia tematu. Wszystko, co prawdziwe, wiąże się z emocjami. A emocji nie wolno lekceważyć.

Czy pisałeś z punktu widzenia Amerykanina?

Nie da się ukryć, że jestem uważany za bardzo amerykańskiego wykonawcę. Amerykańska publiczność jest mi bardzo wierna i bardzo ją szanuję. Jednak kiedy piszę, staram się myśleć w jakimś sensie globalnie. Moi fani chyba też nie chcieliby, abym stał się artystą hermetycznym. Szczególnie przy tej płycie musiałem się nad tym poważnie zastanowić. Dlatego w końcowej fazie pracy nad nią dodałem piosenki "Worlds Apart" i "Paradise", jakby najmniej związane z motywem Stanów Zjednoczonych. Nie chciałem być źle odebrany w innych krajach.

Opowiedz coś więcej właśnie o utworze "Worlds Apart".

Pisząc tę piosenkę miałem już gotową odpowiednią tonację i akordy, ale brakowało mi ciągle pomysłu na linię wokalu w refrenie tej piosenki. Ponieważ, jak już mówiłem, był to jeden z ostatnich utworów, nad jakim pracowaliśmy, intensywnie rozpoczęliśmy poszukiwania kogoś, kto mógłby go dokończyć. Tak szczęśliwie złożyło się, że w Los Angeles gościł wówczas Asif Ali Khan z zespołem. Któregoś dnia wszedł do studia i z miejsca zaśpiewał to, co tak bardzo chciałem w tym kawałku usłyszeć. To był powiew świeżego powietrza, którego wszyscy widocznie już potrzebowaliśmy. Dobra robota.

A nagranie "Paradise"?

Na początku nie do końca wiedziałem, co chcę przekazać w tym utworze. Powstał bardzo instynktownie. Po prostu pisałem o różnych wyobrażeniach raju. Popchnął mnie do tego artykuł w pewnej gazecie, która chęcią "dostania się do raju" tłumaczyła samobójstwo pewnej nastolatki. Co za ironia, że raj był tu przedstawiony jako coś motywującego do śmierci. O takim właśnie zgubnym oczekiwaniu na raj jest pierwsza zwrotka. Druga to przemyślenia kobiety, której mąż zginął w ruinach Pentagonu. Ona czeka już tylko na chwilę, kiedy będzie mogła się z nim ponownie spotkać - właśnie w raju. Pod koniec utworu ludzie, którym udało się przeżyć rozmaite tragedie, pływają w rzece - symbolu granicy świata żywych i umarłych; widzą po drugiej stronie swoich utraconych bliskich z "oczami pustymi niczym raj". Ostatecznie jednak udaje im się wypłynąć na powierzchnię, gdzie doceniają życie i każdą chwilę, która jest im dana przeżyć. To dość ponury utwór, ale takie nasuwały mi się wówczas przemyślenia.

Opowiedz o utworze "Nothing Man".

Oryginalnie ten kawałek powstał z myślą o płycie "Soldier". Napisałem go wiele lat temu o kimś, kto przeżył bardzo tragiczne, zmieniające człowieka wydarzenia. Ten ktoś wraca do domu, do rodziny i bliskich, którzy jednak nie doświadczyli tego, co on. Jest w tym utworze taka linijka: "The sky’s still, unbelivable blue" (ang. "Niebo wciąż jest niewiarygodnie błękitne") - jak tak może być? Jak w obliczu katastrof niektóre rzeczy mogą być nadal tak samo piękne i niewzruszone? Nasz bohater pragnie więc tylko jednego: zrozumienia. Marzy mu się, żeby ktoś podszedł i powiedział mu tylko: "Potrafię cię zrozumieć".

Czy piosenki "Into The Fire" i "The Rising" opowiadają o bohaterach 11 września?

Tak, pisałem je również pod tym kątem. Poświęcenie i odwaga ludzi były w tamtej chwili tak wielkie, że wymagało to upamiętnienia. Nigdy nie zapomnę strażaków, którzy biegli po schodach na górę wież World Trace Centre, podczas gdy wszyscy masowo się w tych budynków ewakuowali. Zarówno "Into The Fire" jak i "The Rising", powstały przed tymi wydarzeniami, ale po 11 września nabrały zupełnie nowego, nieodłącznego charakteru. Teraz to dwa najważniejsze utwory na płycie - dedykowane tym, którzy potrafili do końca poświęcić się innym.

Ile czasu trwało nagranie tego materiału?

Rejestrowanie poszczególnych kawałków trwało wyjątkowo krótko. Pamiętam, że działo się wtedy tak wiele, że z jednej strony sam byłem tym zaskoczony, ale z drugiej stymulowało mnie to do intensywniejszej pracy. I nie mówię tylko o zamieszaniu w studiu, ale i prawdziwej nawałnicy emocji, jaka we mnie wstąpiła. Znalazłem się w pozycji, w której ubierając te uczucia w poezję i łącząc je z muzyką, znowu czułem się jak ryba w wodzie. To z potrzeby takich właśnie uczuć ludzie utrzymują kontakt ze sztuką, to dzięki niej przekonują się, że coś jeszcze czują. Po to gromadzą przy sobie wszystko, co im o tym przypomina: ulubione piosenki, filmy, wiersze, dzieła sztuki. Dzięki nim czujesz się pewnie i bezpiecznie. Kiedy znowu znalazłem się w swoim żywiole, cała praca ruszyła "z kopyta". Cały album nagraliśmy w przeciągu siedmiu i pół tygodnia.

Album "The Rising" to płyta o różnych wymiarach...

To przede wszystkim dobra, rockowa płyta. Głośna, hałaśliwa i chyba najbardziej melodyjna z dotychczas przeze mnie nagranych. Już w studiu doszliśmy do wniosku, że opis jej nigdy nie będzie wartościowy, bo oprócz aspektu muzycznego i literackiego, ma w sobie wiele nieokreślonych smaczków, które stanowią o jej charakterze. Zatem słuchając, jak o niej opowiadam, wcale się tym nie sugerujcie! (śmiech)

Co nowego niesie ze sobą ta płyta?

Po raz pierwszy produkcją całości zajął się Brendan O’Brien i uważam, że spisał się świetnie. Nie zmieniając znacznie naszego stylu grania, udało mu się wprowadzić do niego wiele świeżości i wykrzesać z zespołu energię, jakiej nie było w nim od dawna. Ma genialne wyczucie do rocka. Przy okazji to bardzo inspirująca i pomysłowa postać.

Jak dobierałeś nagrania na płytę? Czym się kierowałeś, układając jej ostateczną listę utworów?

Z doborem nagrań nie było specjalnego problemu. Pierwotnie nagraliśmy 17 kawałków, z których ostatecznie na płytę trafiło 15. Zazwyczaj odrzutów z sesji jest znacznie więcej, ale akurat nie w tym przypadku. Układ utworów opiera się z kolej na chronologii: na początku znalazły się utwory najstarsze, a później te "najmłodsze". Może nie jest to jakaś ścisła reguła, ale wszystkimi utworami zajmowaliśmy się praktycznie w tej kolejności, w jakiej możecie ich teraz słuchać. Łączą się też w jedną wielką opowieść emocjonalną.

Płyta "The Rising" jest promowana specjalną trasą koncertową, ale w nieco odmienny, niż dotychczas, sposób?

Tak. Dotychczas moje trasy wyglądały tak: żeby zjechać Stany jak najszybciej, każdego wieczoru występowaliśmy w nowym mieście lub potrafiłem w jednym miejscu skupić się na graniu nawet kilka koncertów pod rząd. Ale wtedy mijały dwa- trzy miesiące, a ja ciągle grałem jeszcze w obrębie jednego stanu. Tym razem jednak będziemy podróżowali między Stanami a Europą, gdzie zagram tylko 12, ale za to bardzo dużych, plenerowych koncertów. Wiem, że mam tam bardzo wielu fanów, którzy od dawna nie mieli okazji mnie zobaczyć.

Jak długo chcesz koncertować?

Trochę to potrwa… Wydaje mi się, że rok starczy, żeby zadowolić tych najwierniejszych fanów.

Czy w takim razie nie grasz trochę z obowiązku?

(śmiech) Nie, to w końcu moja praca! Robię to już od 30 lat, przede wszystkim dlatego, że ciągle mnie to kręci. Jesteśmy w końcu profesjonalistami i z każdego występu bierzemy także coś dla siebie. Jeżeli kupujesz bilet na nasz koncert, to jest to niczym uściśnięcie ręki, niepisana umowa: "My przyjdziemy was zobaczyć, a wy dacie najlepszy koncert, jaki tylko potraficie! ". I bardzo ciężko pracujemy na to, żeby co noc dawać tylko takie występy. Dla mnie to wykonywanie zawodu, który wciąż kocham.

(Na podstawie materiałów promocyjnych Sony Music)

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: The E Street Band | 11 września | utwory | piosenki | Bruce Springsteen | granie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy